Miałam jej powiedzieć, co najlepiej zapamiętałam ze swojego dzieciństwa. Hmm… Chyba to, że zrobiłabym wtedy wszystko, by uciec z tamtego zapluskwionego mieszkania komunalnego, od spania na śmierdzącym stęchlizną materacu, głodu i zimna, na które nie pomagało nawet ubieranie się we wszystkie rzeczy, które miałam, naraz – chociaż to może dlatego, że nie było ich wiele.
– A pamięta pani swoją matkę? – zapytała pani psycholog. – Wspominała pani, że zmarła, kiedy miała pani sześć lat.
Spojrzałam na czubki swoich eleganckich botków i odpowiedziałam, że nie chciałam pamiętać swojej matki.
Kiedy przychodziło wspomnienie o niej, natychmiast starałam się wyrzucić je z głowy
Moja matka pijana leżąca na tapczanie i jakiś obcy mężczyzna głaskający ją po piersiach. Moja matka nieprzytomna w wannie, cała pokryta wymiocinami… Po co miałabym to pamiętać? Ale kiedy umarła, było jeszcze gorzej. Zostałam sama z babcią uważającą mnie za problem, który zniszczył im obu życie. To od niej nauczyłam się najbardziej poniżających i obraźliwych słów, jakie może usłyszeć kobieta. A przecież wtedy byłam jeszcze dzieckiem.
Nigdy nie miałam swojego pokoju, ba! nawet swojego łóżka. Ten materac był mój tylko po części, bo kiedy u babci nocował mój wujek albo inny krewny, musiałam mu materac odstąpić. Nie protestowałam jednak po tym, jak raz wujek nalegał, żebym spała z nim, a ja pomyślałam, że to lepsze niż spanie na zimnych kafelkach w łazience tylko na cienkim kocu. Ale to wcale nie było lepsze…
Dobrze, że babcia mi chociaż uwierzyła, i nigdy więcej nie pozwoliła swojemu zboczonemu synowi ze mną spać. W szkole byłam kozłem ofiarnym. Kiedy była u nas epidemia wszy, to mnie oskarżono o to, że je przyniosłam. Nikogo nie obchodziło, czy to prawda. Wiadomo było przecież, że dziewczynka, która myje włosy raz na dwa tygodnie, musi być źródłem problemu.
Babcia się wściekła, że przyniosłam jej wstyd, i ogoliła mi głowę na łyso
Wszy pojawiały się w szkole jeszcze kilka razy. To nie ja je przynosiłam z domu. To jednak nie znaczy, że mieszkałyśmy w higienicznych warunkach. W materacach bytowały pluskwy, po kuchni łaziły karaluchy, w łazience cuchnęło szambem. Ale wtedy, kiedy jeszcze mieszkałam z babcią, byłam przynajmniej czyjaś. Niekochana, niechciana, bita i wyzywana, za to miałam rodzinę, do kogoś przynależałam.
– Po śmierci babki trafiła pani do domu dziecka? – takie było kolejne pytanie na sesji terapeutycznej. – Tak. Miałam niecałe czternaście lat. Zostałam tam ponownie zgwałcona, byłam bita i prześladowana przez starsze dzieci – odpowiedziałam beznamiętnym tonem. – Ale i tak najgorsze, że byłam sama. Wiedziałam, że jeśli te starsze dziewczyny naprawdę mnie zabiją, tak jak obiecywały, to nikogo to nie obejdzie, nikt się o mnie nie upomni. To było gorsze niż molestowanie i przemoc.
Zabrano mnie więc z zimnego, brudnego mieszkania babci, tyle że to w niczym nie pomogło. Może tylko tyle, że mogłam brać codziennie prysznic. Z myciem włosów już nie było tak różowo, bo szampon okazał się towarem luksusowym, i nie dostawałam go codziennie, podobnie jak dezodorantu. Dzieci z bidula musiały zadowalać się w tamtych czasach wodą i szarym mydłem. I wcale nie jestem pewna, czy do dzisiaj wiele się w tej materii zmieniło.
Kiedy osiągnęłam pełnoletność, postanowiłam odciąć się od przeszłości
Wzięłam swoją wyprawkę finansową i kupiłam sobie ładne ubrania, eyeliner, tusz do rzęs i bordową szminkę. Od dziewczyn z bidula wiedziałam, jak to załatwić. A może odziedziczyłam tę łatwość po swojej matce, która nawet nie wiedziała, kto był moim ojcem…
Pierwszy frajer pozwolił mi zostać u siebie aż przez cztery dni, czyli do chwili, gdy dowiedział się, że wraca jego żona. Potem byli kolejni, u których pomieszkiwałam i których wykorzystywałam. W końcu stwierdziłam, że nie mogę tak ciągle się przenosić. Musiałam złowić kogoś na stałe. Wiedziałam, że jestem ładna. W bidulu się nie przelewało, więc byłam szczuplutka. Za to po matce odziedziczyłam bujny biust, a to kręciło facetów. Plus – jak mówili – ta moja świeżość.
Umiałam ją podkreślić, potrafiłam też grać niewinne, zdesperowane dziewczę, które zdecydowało się sprzedawać swoje ciało na skutek dramatycznych okoliczności życiowych. Jednak Bogumił przejrzał mnie od razu.
– Nie musisz mnie okłamywać – powiedział, kiedy tylko zaczęłam gadkę o tym, że chcę studiować medycynę. – Tak się składa, że szukam kogoś do układu.
– Układu? – nadstawiłam uszu. Wyjaśnił mi, o co mu chodziło.
– Mam czterdzieści dwa lata – wyjaśnił na początek – i zbrzydło mi już uganianie się za kolejnymi laleczkami, żeby mieć w życiu trochę seksu. Chcę mieć kobietę na stałe. Zamieszkałabyś u mnie, w ogóle nie musiałabyś pracować. Układ jest prosty: ja daję ci utrzymanie na dobrym poziomie i pozycję społeczną mojej partnerki życiowej, ty zajmujesz się tym, żebym po pracy mógł się zrelaksować i mieć iluzję szczęśliwego życia.
Pasowało mi to. Omówiliśmy inne warunki. On zażądał bezwzględnej wierności, lojalności i dyskrecji co do łączącego nas układu. Mnie tak naprawdę nie obchodziło nic poza tym, co już dostałam. Dla zasady powiedziałam jednak, że także oczekuję, iż będzie mi wierny.
– O to nie musisz się martwić. Jestem człowiekiem honoru – zapewnił mnie.
Rzeczywiście w jakimś sensie nim był. Nienawidził kłamstwa i wszelkiego fałszu
Gardził hipokrytami, nie znosił obłudy. Wiedziałam, że zdecydował się zaproponować ten układ mnie, bo ocenił mnie jako osobę szczerą. Nie rozczarowałam go. Nigdy go nie okłamałam ani nie zdradziłam. Zajmowałam się Bogumiłem, jego pięknym apartamentem i rasowym psem, nauczyłam się gotować i wybierać dobre wina. Tak jak było w umowie: miałam całe dnie dla siebie, kiedy on pracował, ale kiedy wracał do domu, traktowałam go jak króla.
Nie żałował mi pieniędzy. Dostawałam je na ubrania, seksowną bieliznę i markowe telefony. Kiedy poprosiłam, żeby sfinansował mi kurs angielskiego, zapłacił bez słowa. Znajomi Bogumiła znali mnie jako jego dziewczynę. Prawdę mówiąc, nie miał ich wielu i byli raczej jego partnerami biznesowymi niż przyjaciółmi. Bogumił nie miał łatwego charakteru i ludzie raczej go unikali. Był perfekcjonistą, czepiał się drobiazgów, nie tolerował błędów. Dla podwładnych był surowy, czasami miałam wrażenie, że brakuje mu empatii czy nawet podstawowego zrozumienia ludzkich emocji.
– Jest taki… robotyczny – powiedziałam terapeutce, kiedy już wyszłam za Bogumiła za mąż. – Gdy podjął decyzję o ślubie, nawet nie brał pod uwagę mojego zdania, po prostu zaczął wszystko planować.
– Ale zgodziła się pani? – dopytała.
– Tak – przytaknęłam. – Ustaliliśmy, że nie będziemy mieć dzieci, bo on ich nie znosi, a ja bałam się, że będę taką matką jak moja. Zresztą ginekolog powiedział mi, że raczej jestem bezpłodna. Nawet nie mówiłam o tym Bogumiłowi. Nie powiedziałam mu, bo to wydało mi się to takie… osobiste. Niby był moim mężem, ale nasz związek bardziej przypominał relacje dobrosąsiedzkie, wyjąwszy obowiązkowy seks w środę rano i sobotę wieczorem, o ile nie byliśmy akurat na mieście. Wtedy mechaniczny, pozbawiony ciepła i bliskości stosunek odbywaliśmy w niedzielę o tej samej porze.
– Zastanawiała się pani kiedyś, dlaczego on taki był? Taki zimny, z potrzebą kontrolowania całego otoczenia?
Nie, nie zastanawiałam się. Nie obchodziło mnie to, prawdę mówiąc. Szanowałam Bogumiła, owszem, może nawet czasem go lubiłam, ale nie zależało mi na nim, a już na pewno nie miałam ochoty wnikać w jego duszę. Nigdy nie lubiłam seksu. To, co zrobił mi wujek, a potem, w domu dziecka, starszy chłopak, kojarzyło mi się tylko z bólem, strachem i rozpaczliwym pragnieniem, żeby to się skończyło jak najprędzej. Potem z moimi klientami odszedł tylko strach, bo to ja kontrolowałam sytuację. Ale dyskomfort fizyczny i pragnienie szybkiego zakończenia sprawy były takie same.
Zabawne, ale to Bogumił wysłał mnie na tę terapię
Nigdy nie zrozumiałam, dlaczego Bogumił w ogóle żądał ode mnie seksu. Nie zachowywał się, jakby mu to sprawiało przyjemność, a już na pewno nie rozkosz. Może uważał, że mężczyzna sukcesu, za jakiego się miał, musi być aktywny seksualnie? A może chodziło o obraz siebie jako samca alfa, jak zasugerowała moja terapeutka.
– Czasami myślę, że jemu naprawdę na mnie zależy – zastanowiłam się przez chwilę. – Że gdybym go zostawiła, to by cierpiał. Może seks to jedyny sposób, w jaki może wyrazić jakieś emocje do mnie?
Lubiłam sesje terapeutyczne. Ktoś okazywał mi uwagę, słuchał tego, co mówiłam. Przez całą godzinę pani psycholog i ja rozmawiałyśmy wyłącznie o mnie. Dla kogoś, kto był dzieckiem schodzącym dorosłym z drogi, a potem wykorzystywanym i wiecznie utwierdzanym w przekonaniu, że jest problemem, i lepiej by było żeby zniknęło – to było ożywcze doświadczenie. Traktowałam terapeutkę jak przyjaciółkę, której nigdy nie miałam, mówiłam jej szczerze o wszystkim, nie wybielałam się w jej oczach.
– Terapia to był jego pomysł – powiedziałam na początku. – To przez te moje natręctwa. Mówiłam pani: muszę się kąpać kilka razy dziennie, włosy myję przynajmniej co dwanaście godzin. Jeśli tego nie robię, wydaje mi się, że łażą po nich wszy, że śmierdzę…
Nawet nie wiem, kiedy to się zaczęło. Niby byłam normalna, lecz zawsze miałam to poczucie bycia gorszą. Jakby ciągnął się za mną smród niemytego ciała towarzyszący mi w dzieciństwie. Myłam się, używałam dezodorantów i perfum, ale to przestało wystarczać. Ciągle wydawało mi się, że mam brud za paznokciami, wszy albo łupież na głowie, albo że jestem obrzydliwie spocona.
Bogumił tolerował to do momentu, kiedy przyłapał mnie, jak czyściłam paznokcie szczoteczką zanurzoną w domestosie. Wtedy wysłał mnie na terapię.
– Myślę, że to z jego strony dowód tego, że mu na mnie zależy – powiedziałam. – Chociaż ujął to trochę inaczej. Zagroził, że jeśli nie skończę z tymi szaleństwami, to mnie zostawi. Z niczym. To była część układu. W razie rozwodu nie dostałabym nic. Zgodziłam się, że jeśli Bogumił przestanie być ze mnie zadowolony, odejdę tylko z rzeczami osobistymi. Był człowiekiem honoru, więc zapis w intercyzie stanowił także, że będę miała prawo do połowy majątku, jeśli rozwód nastąpi z jego winy.
– Tyle że to się nie stanie – zapewnił mnie. – Sąd mógłby orzec moją winę, gdybym cię źle traktował albo zdradził, a wiesz, że ja tego nie zrobię. Więc spokojna głowa.
Tamtego dnia nie poszłam na terapię, bo czułam, że coś mnie rozbiera
Zaczęłam szukać tabletek na ból gardła; mąż trzymał je w szufladzie biurka. Zamiast tabletek znalazłam jednak jego wyciągi bankowe. Spojrzałam na nie i odkryłam, że co miesiąc przelewał stałą kwotę na konto jakiejś kobiety. Tytuł przelewu nie pozostawiał wątpliwości. „Alimenty”. Zaczęłam szukać dalej, aż w końcu znalazłam wyciąg sprzed trzech lat, na którym jeszcze nie było tego przelewu.
Raz spojrzałam na tę małą i – przepadłam
Kiedy wrócił do domu, zapytałam, jak to się stało, że uprawiał seks z inną kobietą. Był przecież człowiekiem honoru i gardził kłamstwami, a więc mi nie skłamał. Opowiedział całą prawdę.
– Nie wiem, dlaczego z nią poszedłem – wyznał. – To było w Pradze, skończyliśmy kolację biznesową i wszyscy się upili. Ja też. Ona siedziała obok, była jakąś asystentką czy tłumaczką kogoś tam… Znalazła mnie dziewięć miesięcy później i zapytała, czy poddam się badaniom DNA dobrowolnie, czy ma mnie pozwać do sądu. Zrobiłem badania i wyszło, że jestem ojcem dziecka, które urodziła.
Bogumił opowiedział też, że nigdy nie widział tego dziecka. Nie interesowało go ani ono, ani jego matka. Miał przecież mnie i swoje życie, które tak świetnie kontrolował. Jako człowiek honoru nie uchylał się przed alimentami, ale nie życzył sobie żadnych kontaktów z tą kobietą i jej córeczką. Powiedziałam, że chcę rozwodu. Nie dlatego, że to mnie jakoś szczególnie zabolało. Jego zdrada guzik mnie obchodziła. Pomyślałam jednak, że to jedyna okazja, żeby wreszcie mieć własne pieniądze.
Zdrada, dziecko pozamałżeńskie – to równało się: rozwód z orzeczeniem o winie i połowa majątku dla mnie. Ale wtedy stało się coś nieprzewidzianego. Matka Mai zginęła tragicznie i do Bogumiła zgłosiła się babka dziecka. Słyszałam, jak rozmawiał z nią przez telefon. Przez dziewięć lat związku nie widziałam go tak poruszonego.
– Nie mogę jej wziąć! Nie mam warunków na dziecko! Proszę mnie dobrze zrozumieć: zapłacę za wszystko… Jestem człowiekiem honoru, ale…
Chyba nie dała mu skończyć, bo stał przez moment oszołomiony, a potem spojrzał na telefon, jakby go ukąsił.
– Powiedziała, że ma to w d****– wymamrotał zszokowany. – Że ma w d**** swoją wnuczkę! Że nie zamierza jej wychowywać i że skoro ja jej nie chcę, ona właśnie dzwoni po policję, żeby ją zabrali.
Sytuacja była okropna. Babka dziecka nie miała do niego żadnych praw, a skoro nie chciała dobrowolnie zajmować się wnuczką, to mała musiała trafić albo do ojca, albo w tryby systemu. Pamiętałam to. Izba dziecka, przerzucanie z jednej placówki do drugiej, strach, niepewność i tęsknota za zimnym mieszkaniem babci, które mimo wszystko było moim domem.
– Oddzwoń i poproś, żeby przywiozła dziecko tutaj – poleciłam stanowczo.
Mąż spojrzał na mnie zdumiony, ale tylko powtórzyłam polecenie, przypominając, że jeszcze nie złożyłam pozwu o rozwód.
– Co to ma do rzeczy? – zapytał. – Przecież to dla ciebie zupełnie obce dziecko. Co to ma do spraw między nami?
Sama nie wiedziałam, ale miało. Ta mała była jakby mną… Podobieństwo historii Mai do mojej bolało mnie niemal fizycznie. Nieobecny ojciec, potem śmierć matki i niekochająca babcia, dla której była problemem. I ta perspektywa domu dziecka. Każda komórka mojego ciała i każda cząstka duszy wołała we mnie, że nie mogę do tego dopuścić. To dziecko zasługiwało na dom! Na miłość i opiekę!
– No, dzwoń! – wrzasnęłam do męża, a on posłusznie zrobił, co kazałam.
Zawsze wyśmiewałam ideę miłości od pierwszego wejrzenia. W ogóle nie wierzyłam w miłość. Ale kiedy ta starsza kobieta o rozzłoszczonej twarzy wepchnęła do naszego mieszkania Maję, ja… zakochałam się. Po prostu, w tej jednej chwili, nagle wszechświat się zatrzymał, zresetował. A kiedy ruszył od nowa, wiedziałam już, że nigdy nie dam sobie odebrać tej dziewczynki!
Powiedziałam Bogumiłowi, że zostanę z nim, żeby wychowywać jego córkę
Ale teraz to był układ na moich warunkach.
– Jako twoja żona przeprowadzę formalną adopcję – oświadczyłam. – To będzie w świetle prawa moja córka. To JEST moja córka. Zamieszkam z nią w twoim drugim mieszkaniu, tym, które kupiłeś na wynajem. Będziesz płacił alimenty na nią i przelewał pieniądze na utrzymanie mnie. To i tak wyjdzie ci taniej niż oddanie mi połowy wszystkiego co masz.
Bogumił zgodził się na wszystkie warunki. Muszę przyznać, że nie byłam do końca pewna, czy chodzi mu o ocalenie pieniędzy, czy może jednak o mnie.
– Czy to znaczy, że mi… wybaczyłaś?
Chętnie bym mu dokopała, mówiąc, że nie miałam nic do wybaczania, bo nigdy nie byłam o niego zazdrosna. Mógł sobie uprawiać seks codziennie z inną kobietą i nic by mnie to nie obeszło. Ale po co miałam go upokarzać? Zawsze był wobec mnie w porządku.
– Tak. Wybaczyłam ci – odpowiedziałam i zobaczyłam w jego wzroku coś, czego nie widziałam tam nigdy wcześniej.
Jakby ktoś zapalił światełko w… no właśnie, w robocie.
Nie umyłam rano włosów! I kąpałam się tylko raz! Cud
Maja przylgnęła do mnie od razu. Po kilku dniach nazywała mnie mamusią. Zamieszkałyśmy razem i nagle moje życie stało się czymś, na czym zaczęło mi zależeć. Każdy dzień był przepełniony wyczekiwaniem, co powie albo zrobi moja córeczka, cieszyłam się z najdrobniejszych rzeczy, ciągle ją przytulałam, nosiłam i się z nią bawiłam. Bogumił wytrzymał beze mnie dwanaście dni. Potem zapytał, czy może zobaczyć się z córką. Oczywiście się zgodziłam. Po godzinie obserwowania zabawy Mai, poprosił mnie:
– Wróć. Obie wróćcie. Teraz będzie inaczej.
Mogłam zostać z moim maleństwem w wygodnym mieszkaniu. Bogumił by nas utrzymywał i nie robił problemów. Był w końcu człowiekiem honoru.
– Dlaczego zatem zdecydowała się pani wrócić do męża? – zapytała terapeutka.
– Nie wiem – wzruszyłam ramionami. – Chyba chodzi o to, że… przyzwyczaiłam się do niego. Jest dziwny, przyznaję, ale mi to nie przeszkadza. Aha, opowiedział mi o swoim dzieciństwie. Teraz trochę bardziej rozumiem, dlaczego jest jaki jest.
– Chce pani o tym opowiedzieć?
Zastanowiłam się i uznałam, że nie, wcale nie chcę. Właściwie to nie czułam już potrzeby dalszej terapii. Byłam szczęśliwa, spokojna i nagle zdałam sobie sprawę z czegoś absolutnie niesamowitego.
– Nie umyłam rano włosów! – stwierdziłam na głos szczerze zdziwiona. – A wczoraj kąpałam się tylko raz. I przez cały poprzedni tydzień też… Jak to możliwe?!
– Zdrowieje pani – odpowiedziała.
Chyba tak. Chyba naprawdę zdrowieję. Ale nie zakończyłam terapii. Teraz chodzę jednak do poradni małżeńskiej. Bogumił i ja zdecydowaliśmy się na terapię dla par. Gdyby ktoś dziesięć lat temu powiedział mi, że będę szczęśliwą matką, a mój mąż stanie się moim przyjacielem, uznałabym to za okrutny dowcip. A jednak tak się stało!
Czytaj więcej prawdziwych historii:
Moja synowa to znana ginekolożka, która ma problemy z własną płodnością
Rozwiodłem się po 8 miesiącach małżeństwa, ale i tak nie mam spokoju
Próbowałam żyć w chorym trójkącie - ja, Adam i jego matka