„Mąż wolał inwestować w siebie, nie we mnie. Zainteresował się mną, gdy okazało się, że mój talent może być wart miliony”

Wesoła kobieta fot. sebra
„Miałam jedynie wspierać męża, pomagać mu w towarzystwie, robić dobrą minę do złej gry. No i gotować, sprzątać”.
/ 30.06.2023 07:15
Wesoła kobieta fot. sebra

Choć byłam ambitną malarką, a mąż wydawał się doceniać mój talent, w rzeczywistości zawsze zbywał moje plany i marzenia. Chciał, bym pomagała mu w firmie, dbała o dom i wychowywała gromadkę dzieci. Moja kolej miała nadejść, ale zawsze przekładał ją na później. Nie spodziewałam się, że moje życie odmieni kobieta, która była niegdyś w podobnej sytuacji.

Z wymarzonych studiów na darmowy etat

Kiedy poznałam Zbyszka, byłam na pierwszym roku ASP. Oszczędzałam każdy grosz, a od razu po wyjściu z uczelni biegłam na tramwaj, by dojechać do sklepu, gdzie pracowałam na czarno. Moje obiady ograniczały się do wizyt w barze mlecznym lub zajadaniu słoiczków przywożonych od babci. Zbyszek, nieco starszy, przystojny i ustatkowany, wydawał mi się księciem na białym koniu. Kiedy ja trzymałam w skarpecie 50 zł na czarną godzinę, on rozkręcał już firmę.

Zbyszek zakochał się we mnie od razu, gdy tylko odkrył, że jestem rezolutna i znam się po trochu na wszystkim. Zdążyłam zahaczyć już o pracę w sklepie, gastronomii, a nawet: na budowie. Nie bałam się niczego. Szybko włączył mnie więc w życie swojej firmy dekarskiej, dając mi pierwszy, stabilny etat. W momencie, gdy zaczęliśmy się spotykać, bardzo szybko też mi się oświadczył, trochę pod naciskiem obydwu rodzin. Moi rodzice byli zachwyceni wizją takiego zięcia... a ja, wizją takiego męża.

Choć radziłam sobie doskonale z pracą na dachach, a dodatkowo wyrabiałam się świetnie ze studiami, po ślubie wszystko zaczęło się zmieniać. Mój mąż powoli ograniczył moje wypłaty: uznał, że skoro jesteśmy małżeństwem, mogę pracować za darmo. Obiecywał mi jednocześnie, że zorganizuje mi wymarzoną wystawę.

– Kochanie, teraz przyda nam się każda dodatkowa ręka do pracy. Kiedyś Ci to wynagrodzę. Zbieramy przecież pieniądze na wspólną przyszłość. Jeden z moich klientów to szef galerii sztuki... Może uda się coś załatwić.

Wierzyłam.

Mogłam malować tylko dom i dzieci

W momencie, gdy moja pomoc w firmie przestała być potrzebna i nastały lepsze czasy, Zbyszek uznał, że najwyższy czas na dziecko. Udało się: wprawdzie nie były to jeszcze czasy testów ciążowych, ale brzuszek urósł, a ginekolog szybko wykazał ciążę. Byłam wniebowzięta, że kreuje się właśnie moja idealna wizja życia – przepełniona gwarem... i sztuką.

– Może przerwiesz studia i wrócisz na nie po ciąży? Pomogę Ci wtedy. Znam pewnego wspaniałego profesora...

Ja wierzyłam w jego obietnice i przyjmowałam je bez niczego. Ma wtyki w galerii, u profesorów... Uważałam wtedy, że moje życie będzie idealne. On jednak odciągał mnie od malowania coraz częściej. Zaczęłam sięgać za pędzel tylko po to, by malować portrety rodzinne.

– Może namalujesz portret Pawełka i Weroniki? – mówił mi, już po drugiej ciąży, po której powrotu na studia i tak nie było. – Będzie na rodzinną pamiątkę.

– No pewnie!

– A portret mojej mamy? Może nawet namalujesz całe nasze drzewo genealogiczne? Niektóre zdjęcia są tak podniszczone, nic na nich nie widać...

Ja czułam się wtedy spełniona, bo mąż wydawał się zainteresowany moją pasją. Nie zauważałam, że pozwalał mi malować tylko wtedy, gdy przynosiło to jakieś korzyści: w końcu, po co zapłacić wykonawcy, skoro ja zrobię to samo, za darmo. Po fakcie, musiałam też zajmować się domem, pomagać w księgowości, zastępować niewydolnych pracowników: łaziłam po dachach za darmo. To w końcu też jakaś sztuka – tak samo, jak malarstwo. Nie odróżniam nadto sztuki od rzemiosła. Z tym, że zajmowałam się nim w pełni charytatywnie.

Mijał czas, a o galerii słuch zaginął

Paweł i Weronika rośli, a ja nie wróciłam na studia. W pewnym momencie chciałam zapisać się na nie chociaż zaocznie, żeby wciąż mieć czas na obowiązki domowe. Zbyszek wtedy zbywał mnie coraz nowszymi obietnicami.

– Po co ci studia? Przecież wiesz, że w pracy kreatywnej papier nic nie znaczy.

– Ale mogę doskonalić swój kunszt. Zdobywać wiedzę... Uczyć się, po prostu, dla samej siebie.

– Skarbie – próbował uspokajać mnie Zbyszek – Wiedzę i czas inwestuj w nas, w naszą rodzinę. Mogę załatwić Ci zawsze prywatnego nauczyciela, mogę popytać znajomych. Poczekaj jeszcze chwilę, ogarnę tylko sprawy firmowe.

W tym momencie czułam już, że coś tu nie gra. Czy on chciał już wtedy powiedzieć mi, że z obietnic nic nigdy nie będzie? Firma się rozrastała, dzieci rosły, a moja edukacja i kariera stały się tylko marzeniem. Malowałam w międzyczasie czasem „do szuflady”, a raczej: na strych postawionego już wtedy domu. Chowałam tam obrazy w tajemnicy przed mężem. Swoją własną galerię otworzyłam właśnie tam – wystawiałam swoje dzieła szpargałom, starym meblom i antykom. Czułam jednak, że mam tam własną przestrzeń. Miejsce, w którym mogę odpłynąć w marzenia.

– Jola, kiedy będzie obiad? – wyrywał mnie z marzeń głos męża.

Kobieta, która przeżyła to, co ja

W wieku 56 lat, gdy moje dzieci były już dorosłe, poznałam całkowicie przypadkiem Sabinę. Wyrwałam się wtedy z domu, by odwiedzić teatr: miłość do wszystkich form sztuki, pomimo tylu upokorzeń, ciągle była we mnie żywa. Mąż, teraz właściciel bardzo dużej firmy, od lat opowiadał mi te same kłamstwa. Że na mnie przyjdzie czas. Że zapozna mnie to z jednym, to z drugim...

Sabina, podobnie jak ja, skrywała w sobie niespełnione marzenia. Była niegdyś żonata z facetem, który zrobił karierę w teatrze, a ją – także aktorkę – zostawił na dalszym planie, obiecując równie wspaniałą przyszłość. Miała jedynie wspierać męża, pomagać mu w towarzystwie, robić dobrą minę do złej gry. No i gotować, sprzątać. To też złączyło nas mocną więzią.

– Słuchaj. Ja sprzedam jakiś obraz, a Ty wystawisz własną sztukę. Dążmy do tego. Razem. – zawarłam z nią pakt.

Niedługo później zaprosiłam ją do siebie i pokazałam jej moją własną, skrywaną od lat galerię. Sabina, choć nie miała mitycznych znajomości, zachwyciła się moimi dziełami i zaczęła dzwonić po kimkolwiek, kto tylko miałby kontakt z malarstwem. Okazało się, ze kontakty ma koleżanka z teatru, którą, wraz z rzeczonym gościem, niedługo potem również zaprosiłam na strych. Okazało się, że moja prywatna galeria warta jest tysiące.

Odwiedziłam bank... i prawnika rozwodowego

– Jola, co to jest? – zainteresował się mój mąż, gdy w domu pojawili się mężczyźni, którzy zawozili moje obrazy na aukcje. – Co to za obrazy?

– Malowałam je przez większość naszego małżeństwa. Okazało się, że są warte krocie.

– To świetnie! Będziemy teraz bogaci!

To ja będę bogata – odpowiedziałam, trzaskając drzwiami.

Pierwsza licytacja zapewniła mi garść czeków, opiewających na kwotę ok. 80 tysięcy złotych. Stałam się nagle gwiazdą: ludzie sztuki podchodzili do mnie, zagadywali, pytali o wykorzystywane przeze mnie techniki inspiracje. Polecali mnie dalej, dziennikarze sporządzali zaś fotografie i notki. Zaraz po odwiedzeniu banku, skierowałam się w stronę poleconego przez Sabinę prawnika. Sporządziliśmy razem wniosek rozwodowy.

– Zbyszek. Zawsze zbywałeś moje marzenia, a teraz łasisz się na moje pieniądze.

– Poczekaj! Zadzwonię do właściciela galerii. – już sięgał po telefon. – Wszystko da się załatwić. Przepraszam. Nie chciałam źle, nie wiedziałem, że coś naprawdę z tego będzie.

– Mam tego dosyć. Mogłeś pójść po rozum znacznie wcześniej. – powiedziałam, wręczając mu pismo.

Niedługo po tym wzięliśmy rozwód. Za zarobione pieniądze, dogadałam się też z trupą teatralną, która wystawiła sztukę Sabiny. Dochody ciągle mnożą się zaś i mnożą: obiad gotuję już tylko dla siebie, a kiedy nie mam na to ochoty, po prostu sięgam po pędzel i podróżuję w lepszy świat!

Czytaj także:
„Ślub miał być początkiem szczęścia, a był zwiastunem tragedii. Rodzice postawili na swoim, a ja straciłam miłość życia”
„Odwołałam ślub 2 godziny przed ceremonią i porzuciłam narzeczonego, ale dzięki temu poznałam miłość życia”
„Narzeczony porzucił mnie przed ołtarzem, więc... wyszłam za kumpla. Nie po to przez 2 lata planowałam ślub, żeby się nie odbył”

Redakcja poleca

REKLAMA