„Mąż poniżał mnie, maltretował i dręczył. Przez niego poroniłam w piątym miesiącu. Żyłam w tej niewoli przez 20 lat”

Żona, która odeszła od męża kata fot. Adobe Stock, digitalskillet1
„Doskonale wiedział, jak mnie trzymać w szachu. Bezbłędnie opracował metodę i sprytnie je stosował. Miesiąc dobroci i tydzień awantur, picia, wyzwisk, popychania, strachu... Potem znowu przeprosiny, kajanie się, drogie prezenty, kwiaty, oczy pokornego kundla i obietnice: – Już nigdy więcej, uwierz mi. Jestem szmatą, a ty jesteś święta, pomóż mi”.
/ 10.02.2022 11:29
Żona, która odeszła od męża kata fot. Adobe Stock, digitalskillet1

Na dworze już ciemno. Przez okno wpada ciepły blask latarni. Zapaliłam światło w pokoju, nalałam kieliszek czerwonego wina i usiadłam przy stole. Próbuję zrobić bilans swojego życia. Staram się znaleźć odpowiedź na pytanie: dlaczego tak się właśnie stało?

Za mną 20 lat małżeństwa

Pojutrze mija okrągła rocznica mojego ślubu. Przede mną na stole leży urzędowy papier, który od tygodnia przekładam z miejsca na miejsce, chowam do koperty, to znowu z niej wyjmuję i już nie wiem, który raz czytam, że moje małżeństwo nie istnieje. Nie ma go. Zostało rozwiązane. Koniec. Kropka. Stało się.

Teraz muszę uporządkować swoje życie. Powyrzucać wszystkie śmieci, powygarniać brudy z kątów i zakamarków, zrobić wielkie pranie, zupełnie jak przed jakimiś świętami. Bo właśnie dla mnie zaczynają się nareszcie świąteczne dni. Spokojne, ciche, bez drania i kata.

Kto nigdy nie doświadczył przemocy w domu, nie ma pojęcia, o czym mówię. Myślę, że najgorsza z tego wszystkiego była wytrącająca z równowagi świadomość skierowanej przeciwko mnie nienawiści. Dlaczego? To pytanie ciągle mnie nurtuje. Czym sobie na to zasłużyłam? Na poniżanie, psychiczne znęcanie, popychanie i nieustanne kontrolowanie...

Dlaczego tak długo wytrzymałam w tym piekle? Nie umiem odpowiedzieć. Nie wiem. Albo raczej wiem, ale nie chcę się do tego przyznać. Wstydzę się, że byłam taka beznadziejnie głupia i słaba, że pozwoliłam się dręczyć, psychicznie maltretować, upokarzać, obrażać... Że się bałam, jakby nie rozumiejąc, że wszystko jest lepsze od życia, w jakim tkwię. Że nie powinnam liczyć na to, że coś się zmieni, bo sprawca tego wszystkiego nie zmieni się na pewno.

Bardzo dobrze wiedziałam, że lubi wódkę, a po niej zwykle dostaje szału. Wiedziałam o tym jeszcze przed naszym ślubem, a jednak łudziłam się nadzieją, że może będzie inaczej. On natomiast doskonale wiedział, jak mnie trzymać w szachu. Bezbłędnie opracował metodę i sprytnie je stosował. Miesiąc dobroci i tydzień awantur, picia, wyzwisk, popychania, strachu... Potem znowu przeprosiny, kajanie się, drogie prezenty, kwiaty, oczy pokornego kundla i obietnice:
– Już nigdy więcej, uwierz mi. Jestem szmatą, a ty jesteś święta, pomóż mi.
Czułam się wtedy taka ważna. Ode mnie zależał los tego wielkiego mężczyzny, który wił się u moich nóg i jak małe dziecko płakał rzewnymi łzami. A jego rozpacz była taka prawdziwa, że w końcu zaczynałam go pocieszać i uspokajać.
– No, już dobrze – mówiłam – uwierzę ci jeszcze ten ostatni raz, ale pamiętaj – ostatni.

A on walił się własnymi pięściami po głowie i szlochał, dopóki nie pozwoliłam mu się objąć i przytulić. Zaczynał mnie wtedy całować i lądowaliśmy w łóżku. Nigdy nie czułam się taka seksowna, kochana i pożądana jak wówczas. Z samego dna piekła mój mąż zabierał mnie do raju. Był cudownym kochankiem. I nieustannie się wtedy mną zachwycał.

Więc, kiedy wiedziałam, że wróci pijany i będzie się awanturował podświadomie pocieszałam się myślą, że kiedy wytrzeźwieje i zacznie mnie przepraszać, dostanę również swoją porcję szczęścia. I to pozwalało mi jakoś przetrwać te koszmarne chwile.
– Słuchaj Agata, tak nie może być. To jakaś chora sytuacja – powiedziała moja przyjaciółka, kiedy się jej zwierzyłam, jak to z nami jest. – On cię traktuje jak przedmiot, maltretuje, robi, co chce, a ty szukasz w tym jeszcze jakieś przyjemności. Koniecznie powinnaś pójść do psychologa albo zadzwonić na niebieską linię dla ofiar przemocy – tłumaczyła.

Z biegiem lat proporcje się zmieniały

Był tydzień spokoju, a miesiąc wódy. Po czym on odpoczywał, wysypiał się, odkarmiał, kąpał i szorował. W porywach nawet odkurzał mieszkanie i wymieniał przepalone żarówki albo naprawiał wyrwany ze ściany kontakt.
– No widzisz, ten dom beze mnie nie istnieje – mówił zadowolony. – Kiedy to wreszcie zrozumiesz głupia kobieto i przestaniesz się miotać? Mam swoje wady, ale kto ich nie ma? Zresztą, gdybyś była inna, to bym nie pił. I wmówił mi, że wszystko jest moją winą, że pije przeze mnie, że gdybym się postarała i zmieniła, wszystko byłoby jak w raju.
– Gdybyś była inna, żylibyśmy inaczej – powtarzał często.

Inna? Ależ próbowałam być inna, robiłam wszystko, żeby tylko był zadowolony. Nauczyłam się gotować przysłowiową zupę z gwoździa, żeby tylko odłożyć jakieś pieniądze, które on i tak przepijał. Nosiłam paskudne bawełniane majtasy i biustonosze z rynku, żeby tylko nie robił awantur, że stroję się dla kochanka. Zerwałam wszystkie znajomości z koleżankami, bo wściekał się i krzyczał:
– Znowu siedziały u ciebie te ździry, zamiast zająć się swoimi domami.

W naszym mieszkaniu naprawdę można było jeść z podłogi. Myłam, szorowałam, prałam, pucowałam dom, jakbym podświadomie chciała zetrzeć z powierzchni ziemi to nasze brudne życie. Jakbym je pragnęła przyozdobić, naprawić, wyczyścić. Nic z tego. On po pijanemu sikał na podłogę, wyrzucał śmieci z kubła – potem nauczyłam się, że jak długo nie wraca, trzeba kosz szybko opróżnić – rozgniatał niedopałki na obrusie, dywanie, pościeli. Mój Boże. Jak ja się starałam.

Niedawno widziałam taką scenę w parku. Starszy pan głaskał psa, ale robił to jakoś niecierpliwie, nerwowo, bez czułości i sympatii dla zwierzaka. Szarpał go za uszy niby pieszczotliwie, ale psiak popiskiwał, kulił się, raz nawet boleśnie zaskowyczał. Wtedy mężczyzna odepchnął go brutalnie. Prawie kopnął i zagonił pod ławkę. Potem spokojnie czytał gazetę, a psina trzęsła się skulona w kłębek i popatrywała na swego pana, czy już może znowu podpełznąć na brzuchu, połasić się, zasłużyć na dobre słowo i gest? Prawie się popłakałam z żalu nad tym psem i sobą. Gdybym mogła i umiała rozmawiać w psim języku, powiedziałabym: „Zbuntuj się wreszcie. Pokaż zęby. Albo wiej, gdzie pieprz rośnie. Może nie zawsze będziesz miał pełną miskę, ale będzie ci lepiej. Tylko odważ się i spróbuj".

Ja spróbowałam dopiero po 20 latach niewoli

Beznadziejna kretynka – pozwoliłam sobie odebrać taki kawał życia. W imię czego? Miłości? Przywiązania? Obawy przed samotnością? Co mnie trzymało w tym piekle? Robiąc bilans mojego małżeńskiego życia, muszę sobie odpowiedzieć na podstawowe pytanie: gdzie zysk, gdzie strata?

Straciłam: sporo zdrowia – nerwica, bulimia, atopowe zapalenie skóry, wiarę w siebie, zaufanie do ludzi, dużo pieniędzy, bo musiałam płacić jego długi i wyciągać go z różnych tarapatów, melin pijackich i knajp. I najgorsze – straciłam dziecko.

W piątym miesiącu ciąży ciągnęłam pijanego dwumetrowego kloca po oblodzonym chodniku. Zataczał się, chwiał, ledwo go mogłam utrzymać. Wreszcie runął na mnie całym bezwładnym ciężarem, przygniatając do betonowych płyt.

Był środek nocy, puste ulice. On jakoś się pozbierał, wstał i poszedł dalej, zostawiając mnie nieprzytomną na chodniku. Gdyby nieprzypadkowy, też trochę podchmielony przechodzień mogłoby być ze mną kiepsko.
– Bardzo mi przykro – powiedział lekarz, kiedy odzyskałam przytomność w szpitalu. – Niestety, nie udało się nam uratować dziecka. Pani natomiast nic nie grozi.

Oczywiście, nikomu nie powiedziałam, co stało się naprawdę. Po prostu przewróciłam się, bo było ślisko. Potłukłam się i nie udało się uratować maleństwa. Byłam taka chora i nieszczęśliwa, że ani bliscy, ani znajomi specjalnie nie dopytywali o szczegóły mego wypadku. Może domyślali się prawdy?

On oczywiście nic nie pamiętał. Tak mówił. Nie pił wtedy prawie przez trzy miesiące. Tak długo, jak dochodziłam do siebie. Już zaczynałam wierzyć, że coś do niego dotarło, że może jednak się zmieni, kiedy wrócił uszargany, bez dokumentów i pieniędzy, bez kluczy do naszego mieszkania i zdemolował całą kuchnię, bo o trzeciej nad ranem nie było dla niego gorącego obiadu.

Wtedy zaczęłam pomalutku wracać z dalekiej podróży

Z tego koszmaru, do którego wciągnął mnie ten mężczyzna, który rzekomo mnie kochał, miał się mną opiekować i pomagać mi w życiu. Musiało jednak minąć jeszcze dobrych parę lat, zanim ocknęłam się wreszcie i powiedziałam sobie: dosyć, już starczy tego piekła. Co było tą ostatnią kroplą?
Powiedział do mnie:
– Ty stara k...o.

Czy pierwszy raz? Skąd. Tym razem jednak chyba jakiś dobry anioł dał mi przeżyć sekundę świadomości, taki jeden błysk, w którym człowiek wszystko w końcu pojmuje. I zrozumiałam, że gdyby ktoś nazwał mnie tak na ulicy, w sklepie, urzędzie albo gdziekolwiek, nie darowałabym... Zawołałabym policję i zgłosiła do prokuratora sprawę o naruszenie godności osobistej. Jak to więc możliwe, że własnemu mężowi pozwalam się obrażać zupełnie bezkarnie? Milczę i kładę uszy po sobie, kiedy przeklina i obrzuca mnie najbardziej wulgarnymi wyzwiskami.

W tym momencie coś we mnie pękło, przypomniałam sobie słowa przyjaciółki o pomocy dla ofiar przemocy. Poszłam po wsparcie do ośrodka interwencji kryzysowej. Tam psycholog wytłumaczyła mi, że często za skierowaną przeciwko nam przemoc obwiniamy siebie. Nic dziwnego – wychowano nas przecież w poczuciu, że zadaniem kobiet jest uszczęśliwianie mężczyzn. Kiedy nie są zadowoleni, to my – a nie oni – jesteśmy za to odpowiedzialne. Przenoszenie winy na ofiarę uwalnia mężczyznę od odpowiedzialności za przemoc, której się dopuścił.

Podczas długich rozmów z psychologiem uporządkowałam również swoje uczucia. Zrozumiałam, że on nie miał prawa wyrażać swej wściekłości w sposób tak gwałtowny i okrutny. Zrozumiałam również, że nie jestem winna tej przemocy, nie kocham go już, mam swoją godność i nie zasługuję na to, co mnie spotyka. To była ta ostatnia kropla. Wiedziałam, że nigdy więcej nie pozwolę się obrazić, że nie będzie mną już pomiatał, że to koniec.

Rozwód trwał bardzo długo, choć nie mieliśmy dzieci. Ale on szalał, straszył mnie, szantażował, groził. Nie przewidział jednak, że już mnie nie złamie. Miałam dobrego adwokata, więc nawet wówczas, kiedy przedstawił fałszywego świadka, że to ja go niby zdradzałam i dlatego tak pił z rozpaczy, mój pełnomocnik udowodnił mu kłamstwo, więc orzeczono rozwód z jego winy. Powinnam czuć satysfakcję i ulgę, ale niczego takiego we mnie nie ma.

Wiem, że muszę teraz uporządkować swój świat, nauczyć się na nowo żyć, otworzyć na innych. Nie jest to jednak takie proste. Boję się, że nikomu już nie zaufam, nikogo do siebie nie dopuszczę ze strachu, że mnie znowu omota i zrani. A nie chcę żyć sama, tak bardzo tęsknię za ciepłem, bliskością i miłością. Tak, strasznie boję się samotności. Ale jeszcze bardziej tego, że nie poradzę sobie sama i ze strachu przed nią wpadnę w łapy kolejnego łobuza. I to w swoim bilansie zapisuję po stronie strat. A co po stronie zysków? Chyba wolność? Ale być wolną to takie trudne!

Chcesz podzielić się z innymi swoją historią? Napisz na redakcja@polki.pl.

Czytaj także:„W wieku 16 lat oddałam córkę do adopcji. Teraz uratowałam życie wnuczce, która była ciężko chora”„Mój narzeczony pochodził z majętnej rodziny z koneksjami, a ja nie śmierdziałam groszem. To nie mogło się uda攄W wieku 45 lat zostanę po raz drugi mamą i po raz pierwszy babcią. Nie planowałam tego, ale tak w życiu bywa”

Redakcja poleca

REKLAMA