Wiele razy mijałam tę tabliczkę, kiedy szłam na mszę albo z niej wracałam. Stała przy alejce prowadzącej do budynku plebanii, ale nie przykuwała mojej uwagi. Oczywiście do czasu, bo inaczej bym o tym przecież nie mówiła. Napis ciemnoniebieskimi literami na białym tle głosił: „Poradnia Rodzinna przy parafii Świętego Marcina. Czynna w poniedziałek, środę i piątek, w godzinach 15.00–19.00”.
Taka sobie zwykła tabliczka… Poza tym tę samą informację można było znaleźć w gablocie z ogłoszeniami parafialnymi. Też zawsze omijałam ją wzrokiem.
Nadszedł jednak czas, kiedy treść bardzo mocno rzuciła mi się w oczy. Stare przysłowie mówi, że tonący chwyta się nawet brzytwy. A ja czułam, że tonę, i to nie sama. Kilka dni wcześniej mieliśmy z Łukaszem przykrą rozmowę.
– Naprawdę nie czujesz, że między nami się popsuło? – spytałam po raz kolejny w ciągu ostatnich miesięcy, a nawet więcej, bo pierwszy raz próbowałam z nim porozmawiać prawie rok temu.
– Musimy to wałkować? – spytał, jak zwykle poirytowany, że poruszam ten temat.
– Nie, nie musimy – odparłam urażona i poczułam znajome ukłucie gniewu. Za chwilę powiem mu coś takiego, że nastąpią ciche dni.
– Więc nie wałkujmy – odrzekł.
– Pewnie, dla ciebie nie ma problemu – warknęłam. – Tobie to może nawet pasuje! Najlepiej, żebyśmy w ogóle nie rozmawiali.
– Najlepiej, żebyś się o wszystko nie czepiała – również przeszedł do warczących tonów. – Czego właściwie ode mnie chcesz?
W tej chwili opadły mi ręce. Czego chcę?
A czego mogę chcieć po piętnastu latach małżeństwa? Może odrobiny czułości, poczucia bezpieczeństwa, jakiegoś spotkania w sypialni od czasu do czasu?
– Człowieku – wycedziłam przez zaciśnięte zęby – przecież robisz wszystko, żeby rozwalić nasze małżeństwo! Nie myślisz o dzieciach?
Wzruszył ramionami i zrobił tę swoją minę, której nie cierpię – taką mieszankę znudzenia, irytacji i lekceważenia, okraszoną nikłym, ale dostrzegalnym półuśmieszkiem.
– To ja się wiecznie czepiam? – spytał bardzo spokojnie, ale słyszałam, jak gdzieś na dnie duszy kłębi się w nim złość i agresja. – Zastanów się, czego właściwie chcesz!
– Chcę mieć normalną rodzinę! – prawie to wykrzyczałam. – Chcę mieć męża, a nie tylko współlokatora.
– Przecież w małżeństwach zdarzają się kryzysy – zauważył.
– Pewnie – zgodziłam się z przekąsem. – Tylko że u nas trwa to już bardzo, bardzo długo. Na tyle, że zaczynam się zastanawiać, czy się gdzieś tam nie zakochałeś.
Popatrzył na mnie wzrokiem kopniętego psa.
– Przecież oddaję ci prawie wszystko, co zarabiam – sięgnął po swój ulubiony, koronny wręcz argument. – Zostawiam sobie tyle, co na jakieś drobiazgi…
– Pieniądze to nie wszystko – przerwałam mu. Nie mogłam już tego słuchać. – To, że oddajesz do domowej kasy pensję, nie znaczy, że czegoś na boku nie kombinujesz.
Chciałam jeszcze dodać, że to żadna łaska, bo ja też wrzucam wszystko do wspólnego worka, ale Łukasz już się odwrócił i wyszedł z pokoju. Po chwili trzasnęły drzwi. No tak, najlepiej uciec. Wróci naburmuszony i zaczną się ciche dni.
Czemu pyta mnie o wiarę?
Miałam tego serdecznie dość, to chyba jasne. I wtedy przypomniałam sobie o tej karteczce w gablocie i tabliczce przy alejce. Nie było jednak tak, że od razu pobiegłam do fachowca. Kilka razy podchodziłam pod plebanię, weszłam nawet do środka, żeby zobaczyć drzwi pokoju, w którym mieściła się poradnia. Zastanawiałam się też, czy aby w takiej parafialnej instytucji nie pracuje jakaś nawiedzona religijnie osoba. Nie potrzebowałam nauk o konieczności wytrwania za wszelką cenę w małżeństwie, poświęcania się dla rodziny.
Wreszcie się zdecydowałam i zapukałam. Co tam, przecież zawsze mogę zrezygnować, nikt mnie siłą nie zatrzyma.
– Proszę mi powiedzieć, czy jest pani wierząca? – zapytał starszy mężczyzna.
Kiedy weszłam, siedział przy niewielkim biurku i pisał coś na laptopie. Przywitał się uprzejmie i wskazał mi miejsce na wygodnym krześle w kącie. Był tam nieduży stolik i drugie krzesło dla niego.
Zjeżyłam się od razu na to pytanie, a on to zauważył.
– Proszę mnie źle nie zrozumieć – roześmiał się swobodnie. – Różni ludzie przychodzą tutaj po pomoc.
– Niewierzący również? – spytałam zdziwiona.
– Również – potwierdził. – Najczęściej zjawiają się z małżonkami, kiedy uda się ich namówić na spotkanie, ale parę razy zdarzyło się, że ktoś deklarujący niewiarę w Boga przyszedł sam z siebie.
– Nie bardzo to rozumiem… – mruknęłam.
– Bo to jest poradnia – wyjaśnił terapeuta. Wiedziałam już, że ma na imię Sylwester, ale nazwiska nie zapamiętałam. – Normalna poradnia. Wprawdzie przy parafii, ale nie różni się wiele od podobnych placówek, które możemy nazwać umownie cywilnymi. A pytam o wiarę, bo to bardzo często jest istotne w procesie dochodzenia do rozwiązania problemów.
– No dobrze – westchnęłam. Skoro już przyszłam, trzeba było chociaż porozmawiać. – Tak, jestem wierząca.
Mężczyzna skinął głową, zapisał coś w notesie. Widząc, że się przyglądam, wytłumaczył:
– Muszę sobie zapisywać pewne rzeczy. Wie pani, czasem zdarza mi się pracować z kilkoma lub więcej rodzinami w tym samym czasie. Łatwo by było się pomylić.
– Oczywiście, oczywiście, rozumiem – zapewniłam pośpiesznie.
Tak naprawdę zastanawiałam się, czy ktoś jeszcze nie ma dostępu do jego zapisków. Wiem, to głupie, w końcu psycholog to zawód zaufania społecznego.
To trwa już ponad pół roku…
– Dobrze, proszę powiedzieć, czy chodzi o męża czy inne sprawy rodzinne? Kłopoty z dziećmi?
Potrząsnęłam głową i oznajmiłam, że z dziećmi problemów nie mamy.
– Czyli mąż. Proszę opowiedzieć, o co chodzi. Kryzys w związku?
– Nieustający – odparłam z goryczą.
Zachęcił mnie gestem, żebym mówiła, ale nie wiedziałam, od czego zacząć.
– Od kiedy to się datuje? – pomógł mi.
– Tak na bardzo poważnie od jakichś pięciu albo sześciu miesięcy.
– Sporo – rzekł. – A pierwsze symptomy? Oczywiście mniej więcej, nie poda pani przecież dokładnej daty.
Powiedziałam, że od co najmniej roku, a potem już jakoś poszło. W miarę, jak mówiłam, czułam się swobodniej, tym bardziej że pan Sylwester umiał słuchać. Kiedy skończyłam, milczał przez dłuższą chwilę, zanim się odezwał:
– Rozumiem, że mąż też jest wierzący. A przynajmniej tak deklaruje.
– Tak. Chodzi do kościoła, ale odkąd jest między nami źle, wybiera inne godziny mszy i to ja zawsze zabieram dzieci, a on znajduje wymówki, żeby z nami nie iść.
– Czy podejrzewa go pani o zdradę?
Nie ma szans, by tu przyszedł
– Sama nie wiem. Z jednej strony zachowuje się dziwnie, zupełnie jakby przestał mnie kochać, ale z drugiej nie bardzo wiem, kiedy miałby na to znaleźć czas. Wraca do domu prosto z pracy, z kolegami spotyka się tylko od czasu do czasu.
– To jednak nie znaczy, że się na przykład w kimś nie zadurzył – zauważył psycholog. – Oczywiście nie zakładam, że tak jest, ale trzeba to brać pod uwagę. Zdrada nie musi być od razu fizyczna.
Musiałam przyznać, że sama o tym myślałam. Czy w pracy u męża nie pojawiła się jakaś nowa atrakcyjna koleżanka? Ale nie miałam czasu się zastanawiać, bo pan Sylwester zaczął mnie dalej maglować.
– Powinna się pani również zastanowić, czy tylko mąż jest odpowiedzialny za tę sytuację. Z mojego doświadczenia wynika, że wina rzadko leży tylko po jednej stronie.
Zacisnęłam usta, żeby ostro czegoś nie odpowiedzieć, ale kiedy napotkałam życzliwy wzrok terapeuty, złość mi trochę przeszła.
– Wiem, że samemu trudno przyznać się do błędów – mówił dalej. – Jednak trzeba zajrzeć w siebie i zadać pytanie, czy naprawdę jestem bez winy. Z tego, co pani mówiła, wynika, że oboje nie potraficie ze sobą rozmawiać. Nie potraficie albo nie chcecie.
– Co pan przez to rozumie? – uniosłam czujnie głowę.
– Zdarzają się sytuacje, kiedy dwojgu ludziom wygodniej jest nie dążyć do porozumienia. Łatwiej się zasklepić w swojej banieczce, obserwować drugą stronę przez szybę, o którą rozbijają się argumenty, a nawet uczucia.
To było może nieco kwieciście powiedziane, ale wiedziałam, o co mu chodzi.
– Czyli co, będziemy już tak żyć? – zapytałam.
– Ktoś powinien skruszyć swoją bańkę i uderzyć w bańkę drugiego. Albo wziąć emocjonalny odpowiednik młotka i rozbić szybę.
– Ale jak to zrobić? – rozłożyłam bezradnie ręce.
– Najlepiej byłoby nakłonić męża, żeby do mnie przyszedł.
Zaśmiałam się ponuro. Już widziałam, jak Łukasz leci do poradni rodzinnej.
– Nie chodzi o to, żeby pani poszła teraz do domu i oznajmiła mężowi, że ma skorzystać z moich usług – powiedział pan Sylwester.
– To co pan radzi?
– Kiedy ostatnio robili państwo coś wspólnie? – odpowiedział pytaniem na pytanie. – Kiedy wyszliście razem albo chociaż pomagaliście sobie w jakichś obowiązkach? Na pewno bardzo dawno – odpowiedział sam sobie, bo milczałam.
– To prawda. Ale to jest skutek…
– A może to jest raczej przyczyna? Właśnie brak wspólnych działań spowodował rozłam? Mówi pani, że mąż chodzi do kościoła osobno. A proszę spróbować go namówić na wspólną wizytę. Myślę, że trudno mu będzie odmówić jakoś bardzo stanowczo takiej prośbie. Oczywiście mogę się mylić, ale jeśli pani nie spróbuje, nie będzie nic wiadomo. Jest jeszcze parę rzeczy, na które warto zwrócić uwagę.
Zwlekałam z rozmową trzy dni po wizycie w poradni, aż do soboty. Umówiłam się z panem Sylwestrem, że zgłoszę się do niego w następną środę, czyli równo tydzień od pierwszego spotkania. Do tego czasu powinnam już być po jakichś negocjacjach z mężem. A bardzo mi przypadła do serca propozycja, żeby go namówić na wspólne wyjście do kościoła. To wydawało się zresztą najłatwiejsze.
Wydawało się…
Uprzedzał, że nie będzie łatwo
– Słuchaj, msza to jest ta chwila, kiedy człowiek powinien być spokojny – protestował Łukasz. – Między nami jest, jak jest, i co, będziemy się męczyć razem w kościele, stojąc przy sobie?
Już miałam mu odpowiedzieć bardzo mocno, tak jak zasłużył, ale w porę przypomniałam sobie rady psychologa. Ktoś powinien odpuścić, szczególnie jeśli spotkają się takie mocne osobowości jak nasze. Ani ja nie byłam nigdy skłonna do uległości, ani Łukasz do szukania kompromisów i przepraszania, jeśli mnie nawet uraził. Magiczne słowo „przepraszam” żadnemu z nas nie przechodziło łatwo przez gardło.
– Posłuchaj – powiedziałam spokojnie. – Nawet jeśli nie chcesz zrobić tego ze względu na mnie, zrób to dla dzieci. Ciągle muszę im tłumaczyć, dlaczego nie chodzisz z nami do kościoła. Nawet one nie mogą wiecznie łykać argumentu, że masz coś do zrobienia akurat wtedy, kiedy my idziemy.
– Nie przesadzaj – prychnął. – Wcale im tak na tym nie zależy.
Przymknęłam na chwilę oczy i wzięłam głęboki oddech. Tylko spokojnie.
– Nie rozumiem, dlaczego tak się przed tym bronisz – wciąż byłam spokojna, co Łukasza najwyraźniej zaskoczyło. – Przecież nie ciągnę cię na wspólny wypad do kina czy na wycieczkę. Chodzi o wyjście do kościoła.
Patrzył na mnie bardzo długo, a potem pokręcił głową.
– Daj spokój, to bez sensu. Nic się tym nie zwojuje.
Znów mnie krew zaczęła zalewać, ale ponownie zdołałam się opanować.
– Bardzo proszę, przemyśl to do jutra na spokojnie. Chcę iść na jedenastą. Zrobisz, jak zechcesz. Zrozumiem, jeśli się czegoś boisz. Nie liczę już, że cię odzyskam, ale mimo wszystko jeszcze spróbuję…
Znów się na mnie zapatrzył, po czym wyszedł do kuchni. Podeszłam do okna i przyłożyłam czoło do szyby. Dałam radę zachować zimną krew, chociaż nie było to łatwe. Pan Sylwester uprzedzał, że będzie mi trudno nad sobą zapanować, bo przywykłam już do tradycyjnych ostatnio pyskówek. „Najtrudniej się przełamać, zrobić pierwszy krok. Jak we wszystkim. Ale jeśli się uda opanować emocje, będzie pani z siebie dumna”.
Miał rację, czułam coś w rodzaju dumy, że zdołałam nie wywołać kolejnej awantury, nie dałam się sprowokować uśmieszkowi Łukasza. Ale było bardzo trudno… Na wszelki wypadek nie próbowałam już tego popołudnia i wieczora nawiązywać głębszej rozmowy, wymienialiśmy tylko zwykłe uwagi dotyczące codziennego funkcjonowania. Nie powinnam naciskać, żeby nie wywołać odwrotnego efektu. Chociaż korciło mnie parę razy, żeby zapytać, czy się namyślił.
Czułam się zawiedziona
Następnego dnia zaczęłam po dziesiątej szykować siebie i dzieci do wyjścia. Michał jak zwykle chciał włożyć coś zupełnie niepasującego, za to Ewelinka pozwoliła się ubrać jak laleczka. Czterolatka nie miała jeszcze tendencji do grymaszenia. Łukasz siedział przed telewizorem. Tym razem nawet nie udawał, że coś dłubie w komputerze, żeby się wyrobić z obowiązkami w pracy. Po prostu gapił się na jakiś kryminał.
Nic nie mówiłam. Skoro tak postanowił, trudno. Psycholog uprzedzał, że ten sposób może zawieść. Nie ma metod doskonałych i uniwersalnych. Dzieci też o nic nie pytały. Przywykły już, że ojciec wybiera się na mszę po południu. Aż mnie szczęki swędziały, żeby rzucić mężowi jakąś uszczypliwą uwagę, z wielkim trudem się powstrzymywałam. Do kościoła mieliśmy pięć minut piechotą, więc wychodziliśmy zawsze dziesięć minut wcześniej.
I nagle, kwadrans przed jedenastą, Łukasz zerwał się z fotela i zaczął się ubierać. Patrzyłam na niego ze zdumieniem.
– Zaraz będę gotowy – mruknął.
– Tatuś idzie z nami? – pisnęła radośnie Ewelinka. – Jak fajnie. Pójdziemy później na lody?
– Jeśli tatuś zechce – odpowiedziałam.
– Pójdziemy – zapewnił. Córeczka była w końcu jego oczkiem w głowie, dla niej był nieodmiennie serdeczny.
Miesiąc później siedzieliśmy razem przed drzwiami poradni rodzinnej. Pan Sylwester miał rację, że najtrudniej zacząć działać, potem jakoś już idzie. Oczywiście to nie było takie proste namówić Łukasza na wizytę. Pokłóciliśmy się nawet tak żywiołowo jak zawsze, ale potem znów próbowałam. Ktoś musiał stłuc tę przeklętą szybę. Wzięłam to na siebie i zdołałam wytrwać. Mam nadzieję, że sprawy się między nami ułożą. Wszystko na to w tej chwili wskazuje.
Czytaj także:
„Zatrudniłam chłopaka z domu dziecka i pokochałam go jak syna. Już nie boję się o to, kto mi poda szklankę wody na starość”
„Dla córki zrezygnowałam z własnego życia. Dawałam jej wszystko. Efekt? Wychowałam egoistkę i na starość zostałam sama”
„Cały dom jest na mojej głowie. Troje dzieci i mąż wymagają mojej ciągłej opieki. Odpocznę na starość, mówiłam”