Założyłam okulary. Trzy dziewczyny wracają z fabryki po jakiejś okolicznościowej uroczystości. Gienia, Hela i ja…
Omal zapomniałam, że Joasia czeka na odpowiedź.
– W '50 lub '51 roku – wpatrywałam się w starą fotografię jak zaczarowana.
Zalała mnie fala wspomnień, przed którą długo się broniłam. Wolałam żyć teraźniejszością, niż odkurzać dawne dzieje, tym bardziej że niektóre wspomnienia nadal bolały.
Miałam 18 lat
Siedem klas szkoły podstawowej i dwie technikum, kiedy spakowałam tekturową walizkę i wyjechałam z rodzinnej wsi do miasta. Moją wyobraźnię zaludniały postaci kobiet uśmiechających się zwycięsko z okładek pism takich jak „Przyjaciółka”. Brygadzistki, przodownice pracy, ładne dziewczyny, które z wdziękiem zasiadały na siodełkach traktorów. Cieszyły się szacunkiem, który nie był czymś oczywistym dla naszej płci, otwierał nowe możliwości.
Chciałam wyzwolić się spod ciężkiej tatulowej ręki, od niekończących się, przez nikogo nie cenionych gospodarskich zajęć, przywdziać robotniczy kombinezon i razem z innymi budować nowy, lepszy świat. A wieczorem spacerować w zwiewnej sukience po świeżo odbudowanym Mariensztacie, oczywiście z kimś bardzo przystojnym pod rękę. Trwała mobilizacja kobiet na typowo męskie stanowiska pracy, więc z miejsca zatrudniono mnie jako ślusarza w zakładach wytwarzających aparaturę precyzyjną. Pierwszego dnia mistrz zmianowy obrzucił mnie i dwie koleżanki niezadowolonym wzrokiem.
– I ja mam uczyć takie siksy. Ciekawe po co. Pokręcą się po fabryce, znajdą mężów i tyle z tego będzie. Baby!
– Nowe czasy nastały, panie majster, wyzbądź się pan burżuazyjnych przesądów – odezwała się Gienia, najbardziej wygadana z nas wszystkich.
– Takaś prędka? – zgasił ją mistrz. – To pokaż, co potrafisz. Stawaj!
Uruchomił tokarkę i patrzył wyczekująco. Gienia podjęła wyzwanie. Obejrzała podany element i delikatnie przysunęła go do wirującej tarczy.
– Z biglem! Trzymaj, jak należy! – musztrował ją majster.
Wokół nas zgromadził się tłumek gapiów. Chłopaki zapalili papierosy i przerzucali się dowcipami.
– Ej, panna! To nie igła z nitką, trzymać trza i wyczucie mieć.
– Nie macie swojej roboty? – pogonił ich majster. – Fajrant był? Bo nie słyszałem dzwonka.
Mistrz Antoni był przyzwoitym człowiekiem
Cenił swój zawód i w życiu nie dopuściłby do tokarki żadnej kobiety, ale nikt nie pytał go o zdanie. Miał nas przyuczyć, więc robił, co w jego mocy, chociaż przy każdej okazji mówił, co o tym myśli. Gienia nie przejmowała się zanadto, bo jak mówiła, majster przy jej ojcu był niebywale uprzejmym i spokojnym człowiekiem, a ja się zacięłam.
– Jeszcze ci pokażę, na co mnie stać – myślałam, zaciskając zęby – żniwowałam przy księżycu, aż mi krzyż pękał na dwoje, to i tu dam radę.
Ale łatwo nie było. Po ośmiu godzinach pracy ręce odmawiały mi posłuszeństwa.
– Wolę tutaj niż na gospodarce – mawiała Gienia, rozmasowując dłonie – taką pracę każdy szanuje, a i czas wolny po robocie jest, nie mówiąc o pieniądzach.
Zgadzałam się z każdym jej słowem. Miałyśmy szansę, żeby wyrwać się z ojcowizny, osiągnąć coś własnymi siłami, dlatego starałam się jak szalona, by zasłużyć na pochwałę mistrza. Pierwsze dobre słowo usłyszałam po naprawdę długim czasie.
– Może być – Antoni oglądał dokładnie obrobiony element – teraz spróbuj tego.
Nie wierzyłam własnym oczom: po wielu tygodniach wprawek dostąpiłam zaszczytu oszlifowania fragmentu podzespołu aparatury, którą produkował nasz zakład. To nie była nauka, tylko prawdziwa praca! Przyłożyłam się, wiedząc, że zdaję u Antoniego egzamin.
– Dobra – ocenił po wnikliwym obejrzeniu – Zygmunt! – krzyknął w kierunku stanowisk ślusarzy – panna do ciebie!
– Zosia – sprostowałam.
– Idź już, idź – udał, że nie usłyszał – zamelduj się w biurze, pobierz, co trzeba, i od jutra już nie do mnie, a do Zygmunta. Będziesz, panna, samodzielnym ślusarzem. Tylko nie sfuszeruj roboty!
– Dziękuję! – pocałowałam go w zarośnięty szczeciną policzek, ignorując gwizdy robotników.
Majster Zygmunt powitał mnie obojętnie, za to pozostali ślusarze byli naprawdę poruszeni.
Dziewczyna! Tego jeszcze nie było
Starałam się skupić na robocie, ale przecież nie byłam głucha.
– Patrzcie, ludzie, co za lalka, aż ręce się trzęsą! – zaczął Stach dowcipniś.
– I nie tylko – rechotał sprośnie jego kolega – aż mnie świerzbi, żeby...
– Nie pozwalaj sobie – odezwał się jakiś głos.
– Bo co?
– Bo ci łeb w imadło wsadzę.
– Janek! Stachu! Do roboty. Żebym was więcej nie słyszał – zgasił ich majster.
Fala gorąca zalała mi policzki. Pochyliłam się niżej nad tokarką, zezując w kierunku stanowiska mojego obrońcy. Patrzył na mnie. Zobaczył, że mu się przyglądam i zasalutował błazeńsko. Miał ładny uśmiech. Postanowiłam skupić się na robocie, pokazać tym..., że potrafię.
– To miejsce jest wolne? – w stołówce pracowniczej było wiele niezajętych stolików, ale Janek nie zwracał na nie uwagi.
Stał obok mnie, trzymając talerz parującego krupniku.
– Pan postawi, bo się zupa wyleje – zrobiłam mu miejsce. – Szkoda by było.
Tak to się zaczęło. Janek zabierał mnie na potańcówki, fundował oranżadę, zaczął odwiedzać w hotelu robotniczym. Świata poza nim nie widziałam. Pierwsza miłość jest najsilniejsza, chociaż nie zawsze na całe życie, ale wówczas byłam pewna, że to ten jedyny, przeznaczony właśnie dla mnie. Nie wiem, skąd znalazłam siły, żeby mu oprzeć się pewnego wieczora, kiedy rozochocony alkoholem sięgnął po więcej. Po prostu nie mogłam, ciągle byłam dziewczyną ze wsi wychowaną przez surowego ojca.
– Jako moja żona nie mogłabyś odmówić – Janek nie wydawał się być urażony.
Potaknęłam, bo miał rację.
– Więc pobierzmy się, choćby jutro – zaproponował, jakby nigdy nic, a mnie aż zakręciło się w głowie.
Byłam naprawdę szczęśliwa
Ukochany chciał się ze mną żenić!
– A na co czekać? Dostaniemy osobny pokój w hotelu, będziemy razem. Zawsze to oszczędniej, dwie pensje do kupy złożyć – wyjaśnił rzeczowo, co wcale nie ostudziło mojego zapału.
Ślub był szybki, robotniczy, taki, jakie były wówczas praktykowane. Moi rodzice nie przyjechali: „do kościoła, to tak, a na taką hucpę to ja czasu nie mam”, orzekł ojciec. Musiałam obyć się bez rodziny, wesela, białej sukni i welonu, ale miłość do Janka przysłoniła mi wszystko. Urzędnik państwowy odebrał od nas przysięgę małżeńską i zamieszkaliśmy razem. Próbowałam być prawdziwą gospodynią. Dbałam o męża, tak jak mnie nauczono w domu, a on przyjmował to zwyczajnie, jak należną daninę. Tak to było. Kobieta mogła pracować jak mężczyzna, ale pracy domowej nikt za nią nie wykonał. Problemy zaczęły się, kiedy zostałam przodownicą pracy. Janek nie mógł tego znieść, odebrał jako rywalizację. Zaczął wytykać mi drobne niedociągnięcia, zawstydzać przy wszystkich. A to koszula była źle uprasowana, a to spóźniłam się z kolacją.
Zawsze coś znalazł
W jego głosie była złość i tnąca do żywego kpina, chciał mnie zranić, ukarać za przewinienia.
– O co ci chodzi? – spytałam bezradnie podczas kolejnej kłótni. – Przecież się staram, nie możesz na mnie narzekać.
– Nie? – obrócił mnie szybkim ruchem w stronę zawieszonego na ścianie lusterka – to spójrz, jak wyglądasz! Ni chłop, ni baba. W głowie ci się przewróciło, stanowisk i zaszczytów zachciewa, a w pokoju niesprzątnięte, obiad nieugotowany.
– Przecież jemy w stołówce – dziewczyna w lusterku była bliska płaczu.
Przyjrzałam się jej. Ostatnio skróciłam włosy, bo nie miałam czasu układać ich w fale, robotnicze spodnie i bluza zniekształcały sylwetkę. Wyglądałam jak wszystkie robotnice, przecież taką mnie poznał i pokochał... Ale Janek nie miał już ochoty na małżeństwo. W każdym razie ze mną. Często widywałam go z innymi dziewczętami, w ogóle się nie krępował. Do naszego pokoju wracał późno, czasem dopiero nad ranem. Mimo to opiekowałam się nim, był przecież moim mężem.
– Rozwody są dla ludzi – uświadomił mi któregoś dnia majster Antoni w swój zwykły, zwięzły sposób.
Nie brałam pod uwagę takiego rozwiązania, kochałam Janka i każdego dnia walczyłam o nasze małżeństwo, o choć jedno spojrzenie, dobre słowo... A on po prostu się wyprowadził. Do kobiety, bo jakżesz inaczej. Zniknął z hotelu robotniczego i mojego życia. Wtedy wystąpiłam o rozwód, a on nie oponował. Małżeństwo, które miało być na całe życie, zostało rozwiązane tak szybko, jak było zawarte. Serce bolało, ale zachowałam to dla siebie. Nie jestem nawet pewna, czy wspomniałam o tym komukolwiek. Wiedział jedynie Andrzej, cóż, nie mogłam mu nie powiedzieć.
– Znalazłam waszą fotografię – z zadumy wyrwał mnie głos wnuczki – to ty i dziadek Andrzej, prawda? Oboje tacy młodzi, szczęśliwi. Chyba byliście zaraz po ślubie?
– I po wielkim weselu w mojej rodzinnej wsi – uśmiechnęłam się, zachowując dla siebie wspomnienie Janka, mojej pierwszej miłości.
Czytaj także:
„Ślub miał być początkiem szczęścia, a był zwiastunem tragedii. Rodzice postawili na swoim, a ja straciłam miłość życia”
„Odwołałam ślub 2 godziny przed ceremonią i porzuciłam narzeczonego, ale dzięki temu poznałam miłość życia”
„Narzeczony porzucił mnie przed ołtarzem, więc... wyszłam za kumpla. Nie po to przez 2 lata planowałam ślub, żeby się nie odbył”