„Mąż nie mógł pogodzić się, że przez niego zginął mały chłopiec. Zabił się i zostawił mnie samą z dziećmi”

Wdowa, która została sama z dziećmi fot. Adobe Stock
Nasze życie się skończyło. To była tylko jedna krótka chwila, która na zawsze zmieniła wszystko... Już nie odzyskałam męża. Pochłonęły go nerwica i depresja.
/ 22.10.2020 14:33
Wdowa, która została sama z dziećmi fot. Adobe Stock

Każde wspomnienie tamtych okropnych dni boli. Nie, boli to za mało powiedziane – rozrywa mi serce z bólu. A jednocześnie jakaś część mnie chce się tym koszmarem ze światem podzielić. Bo niby wszyscy wiemy, że nasze życie może zmienić się w jednej chwili, ale wielu ma szczęście nigdy tej nagłej zmiany nie doświadczyć. Mnie niestety ta życiowa lekcja nie ominęła. Tragedia, która spotkała moją rodzinę, zaczęła się całkiem niepozornie, bo na sankach, wraz z pierwszym śniegiem.

Dzieci, jak tylko wstały tamtego ranka, od razu zobaczyły, że napadało. Mieszkamy w mieście, a ostatnie zimy były bardzo liche, więc już w zasadzie zapomniały, jak śnieg wygląda. Zaraz zaczęły więc biegać w piżamach i krzyczeć, że dziś idziemy lepić bałwana. A potem synkowi przypomniało się, że nieopodal domu mamy całkiem przyzwoitych rozmiarów górkę.
– Na sanki, na sanki! – wołał i biegał wokół naszego łóżka w sypialni.
Mąż uśmiechnął się do mnie jeszcze zaspany i zaczął dźwigać się do pionu. Pamiętam, że pomyślałam sobie wtedy, że jeszcze bym trochę poleżała, ale w sumie i mnie udzielił się ten zimowy nastrój. Więc zmobilizowałam się jakoś i wstałam. Wyjrzałam przez okno i poczułam się szczęśliwa. Było biało, słonecznie i mieliśmy sobotę. W tamtej chwili naprawdę byłam szczęśliwa. Ostatni chyba już raz...

Zjedliśmy śniadanie, zabrałam dzieci do łazienki, a mąż zszedł do piwnicy po sanki. Kiedy przyniósł je do góry, dzieciaki znowu oszalały. Wybiegły z mieszkania w skarpetkach i kłóciły się, kto weźmie te szybsze, metalowe. W końcu zagoniliśmy maluchy do domu, ubraliśmy je, a potem siebie i poszliśmy na górkę. Ja ciągnęłam na sankach Tośkę, a Wojtek – Tomka. Pamiętam, że chłopaki chcieli się ścigać, ale z naszej strony na te zaczepki nie było żadnego odzewu. W końcu doszliśmy do górki i okazało się, że dawno niewidziany śnieg ściągnął na nią więcej takich rodzin jak my. Zaczęło się jeżdżenie.

Ja jestem zazwyczaj ostrożna. To na mnie zawsze spadał trud studzenia zapędów mojej szalonej rodziny. Tym bardziej że Wojtek uczył dzieci od małego brawury – właśnie po nim odziedziczyły odwagę i skłonność do przesady we wszystkich szaleństwach. Stałam więc u podnóża tej górki i krzyczałam „Wolniej!”, „Patrzcie przed siebie!”, „Wojtek, dzieci, uwaga!”. Czasem rozpędzali się tak, że aż zaciskałam dłonie w rękawiczkach, bo już widziałam, jak koziołkują, jak coś niedobrego się im dzieje. Śmiali się ze mnie zawsze, że histeryzuję, że za dużo sobie wyobrażam. Chciałabym być dalej obiektem tych przyjaznych drwin. Chciałabym, żeby to, czego nie wyobrażałam sobie nawet w najczarniejszych wizjach, nigdy się nie wydarzyło...

A jednak... To był moment, chwila. I wręcz niewiarygodna scena. Pamiętam dokładnie ten strach wymieszany z przekonaniem, że nie mogło się stać coś aż tak potwornego. Że to tylko tak źle wszystko wyglądało.

Mąż rozpędził się na tych szybkich, metalowych sankach razem z synem. Za nimi znacznie wolniej jechała córka, a przed nimi jakieś inne dziecko. I ten maluch nagle się zachwiał, rzuciło jego sankami w lewo, w prawo, a potem się wywrócił i uderzył głową o ziemię. Wojtek nie zdążył wyhamować. Jedna metalowa płoza przejechała po główce tego małego. Rzuciło jego ciałkiem, a oni upadli na bok. Kiedy się podnosili, wokół chłopca robiła się już coraz większa plama krwi...

Czas się zatrzymał.

Nagle zapadła dziwna, złowroga cisza. Najpierw zamilkli ci, co wszystko widzieli, a potem kolejni ludzie, którzy w to miejsce zaczęli się schodzić. I tę ciszę przerywał dopiero krzyk matki tego chłopca. Klęczała obok niego na śniegu. Nie, ona nie płakała – ona wyła z rozpaczy i bólu. Słyszałam też, jak ktoś krzyczy do słuchawki telefonu, że potrzebna jest karetka. A ja stałam tam i wiedziałam, że karetka już tu nic nie pomoże. To było dziwne, bo z jednej strony kołatała się w sercu nadzieja, że to sen, że nic złego się nie stało, a z drugiej strony już nie wierzyłam, że chłopca da się uratować...
Potem zjawiła się policja i prokurator, a myśmy byli jak w transie.

Po dzieci przyjechał dziadek, a ja z mężem odpowiadałam na wszystkie pytania. Oboje zachowywaliśmy się tak, jakby tym policjantom chodziło o źle zaparkowany samochód albo o jakieś inne, drobne wykroczenie. Byliśmy w szoku. Tylko w jednym momencie mąż spojrzał na mnie i chyba zobaczył w moich oczach, co naprawdę się stało.
– Jezus Maria... – powiedział tylko i widziałam, jak cała jego siła życiowa się załamuje.

Chłopiec nie przeżył. A mąż pogrążył się w odmętach poczucia winy. Nie odzyskałam go już nigdy. Pochłonęły go depresja, nerwica. I nie chodziło o to, że miał mieć sprawę sądową. Nie o to, że ciążyły na nim poważne zarzuty. Chodziło o tego chłopca – o ten moment, kiedy jego ciałem wstrząsnęło uderzenie sanek.

Jak mijały nam kolejne dni? Sama nie wiem. To nie były dni, to były jakieś mroczne chwile, które płynęły jedna za drugą tylko dlatego, że musiały. Bo nie było innego wyjścia, bo nijak nie dało się zatrzymać czasu. Każda sekunda odpychała jednak mojego męża coraz dalej od życia. Patrzyłam, jak się miota, jak nie może znaleźć sobie miejsca. No bo co miał niby robić? Siedzieć przed telewizorem, jeść, spać, rozmawiać? Po tym, co się stało, to wszystko było zbyt trudne. Nie do zrobienia.

W tajemnicy przede mną Wojtek pojechał na pogrzeb tego małego. Nie wiem, jak się dowiedział, gdzie to jest. I nie wiem również, dlaczego się na to zdecydował. Wiem tylko, jak się dla niego to doświadczenie skończyło. Tego samego dnia wieczorem opowiedział mi tylko, że stał z boku i przyglądał się wszystkiemu. Powiedział wtedy, że trafił chyba do piekła za życia i położył się spać. Rano znalazłam go w wannie z przeciętymi żyłami. Był przezorny. Poprosił wcześniej rodziców, by wzięli na noc dzieci do siebie. W domu byłam wtedy tylko ja.

Zostałam sama.

Mam do Wojtka żal, bo to ja musiałam powiedzieć dzieciom, że ich tata nie żyje. I to było w tym wszystkim najtrudniejsze – nie to, że straciłam męża. O tym, że go z nami już nie ma, wiedziałam jeszcze za jego życia, jeszcze zanim się zabił. Nie przypuszczałam, że zdrowego człowieka taka tragedia potrafi zniszczyć w kilka dni, kilka godzin, a właściwie w jedną chwilę. Bo ona go pokonała wtedy, gdy spojrzał w moje oczy, jak staliśmy przed karetką, w której próbowali ratować tego chłopca.

Dzieciom powiedziałam, że ich tata zmarł na zawał. Że tak się tym wszystkim przejął, że nie wytrzymało jego serce. Dużo rozmawiałam także z Tomkiem, który miał poczucie winy, bo przecież jechał na tych sankach. Byliśmy też u psychologa. Ja na żadną terapię się nie zapisałam. O tym wszystkim, co się stało, z nikim nie mówię. Bliscy próbują do mnie dotrzeć, ale ja wcale nie chcę, bo ja już się na życie zamknęłam. Muszę jeszcze tylko wychować dzieci. Tak, żeby jako dorosłe osoby były psychicznie zdrowe. To jeszcze kilka lat, więc wytrzymam. A potem? Potem może się rozsypię. Nie wiem...

Przykro mi, że piszę o takich okropnościach. Jednak tylko tak mogłam się moją rozpaczą z ludźmi podzielić. A chciałam jednak przez chwilę poczuć ten komfort wyznania, spowiedzi. Mogłam to zrobić tylko na papierze, bo mówić o tym nie potrafię. Gdy tylko zaczynam, to jakaś mroczna siła zaciska mi palce na sercu. Tak jakby chciała wydusić z niego resztki życia, które po tej tragedii jeszcze w nim zostały.

Chcesz podzielić się z innymi swoją historią? Napisz na redakcja@polki.pl.

Więcej listów do redakcji: „2 lata po ślubie mój ukochany mąż zginął w wypadku. Teściowa chce odebrać mi mieszkanie, bo było jej syna”„Odszedłem od żony, bo… mi się znudziła. Zamiast nudnej żony miałem teraz w łóżku o 20 lat młodsze dziewczyny”„Zrobiłem dziecko dziewczynie, do której nic nie czułem. Syn miał 2 lata, gdy zginęła w wypadku. Zostałem z nim sam”

Redakcja poleca

REKLAMA