Jesteśmy z Piotrem razem już prawie 30 lat. Tajemnicą naszego związku, jego receptą na sukces, jest nasza odmienność. Ja jestem ogniem, a mąż wodą. Ja jestem spontaniczna i roztrzepana, a mąż jest mistrzem planowania i dyscypliny. On jest racjonalistą, a ja we wszystkim, co robię, kieruję się sercem. Gdybym kierowała się tylko rozumem, to na pewno nie wzięłabym go sobie za męża. Dlaczego? Bo bywały w naszym związku chwile, że ta jego bezduszna, chłodna życiowa kalkulacja doprowadzała mnie do szału. Jak ten ogień szalałam nad wodą, próbując ją podpalić, a ten nic, nawet się nie zagotował.
Ostatnia taka sytuacja zdarzyła się całkiem niedawno. Doszliśmy do wniosku, a właściwie on doszedł, że czas sprzedać nasze czteropokojowe mieszkanie. Dzieci już dawno wyszły z domu, a my korzystaliśmy tylko z dwóch pokoi, a płaciliśmy za wszystkie. Wszystkie też sprzątaliśmy. Takich argumentów używał Piotr.
– Małgosiu, to się nam w ogóle nie kalkuluje – chodził za mną, katując mnie tą swoją logiką.
Jeśli już sprzedawać, to komuś porządnemu...
Od początku protestowałam. Tłumaczyłam, że to skandal, że jemu w ogóle do głowy przychodzi myśl o sprzedaży miejsca, w którym wychowaliśmy dwie córki. Ale potem dałam się przekonać. Szczególnie tym argumentem o sprzątaniu. Już się w życiu nasprzątałam. Więc skoro pojawiła się perspektywa zmniejszenia powierzchni, którą trzeba było polerować, odkurzać i ścierać, to przytaknęłam.
– Dobra, niech będzie, ale ty powiesz o tym dzieciom – postawiłam warunek.
Powiedział, a one zareagowały na tę nowinę nadzwyczaj spokojnie. Ja wiem, to już dorosłe dziewczyny, ale jednak myślałam, że coś im tam w serduchach piknie, że będzie jakiś żal, sprzeciw.
A tu nic. „No cóż, wdały się w męża” – pomyślałam, ale trochę też się na nie nadąsałam. Na krótko, oczywiście, bo szkoda mi życia na żale i wzajemnie pretensje.
Szkoda też życia na sprzedawanie mieszkania. Doszłam do takiego wniosku już po miesiącu od wystawienia go na sprzedaż. Klienci przychodzili średnio dwa, trzy razy w tygodniu, a na każdą ich wizytę trzeba było mieszkanie ogarnąć. Udręka. Czekałam więc na zdecydowanego klienta jak na zbawienie. Ale kiedy w końcu się pojawił, to wcale nie byłam taka zadowolona.
To był młody, bezdzietny mężczyzna. Widać było, że ma pieniądze. Przyszedł do nas późnym popołudniem ubrany w czarny, modnie skrojony garnitur, z czarną skórzaną aktówką i w ciemnych okularach. Zdjął je dopiero w mieszkaniu. Był modnie uczesany. Pewny siebie i zdecydowany. Nie wiedziałam, czym się zajmuje, ale sprawiał wrażenie kogoś, kto w życiu zawodowym kieruje ludźmi, a ja poczułam, że jeśli tak jest, to ci ludzie nie mają z nim łatwo.
– Kiedy państwo ostatni raz remontowaliście cokolwiek?
– Cztery lata temu, łazienkę – odpowiedział mąż.
– Instalacja?
– Nigdy.
– Ocieplenie budynku?
– Zeszły rok.
– Podłogi, jaka deska?
– Sosna – mężowi podobał się ten rzeczowy sposób rozmowy i cierpliwie odpowiadał na pytania.
Natomiast ja czułam, że narasta we mnie jakaś dziwna niechęć do tego… młodzieniaszka.
– Ile państwo chcą za to mieszkanie, bo zapomniałem jak stało w ogłoszeniu? – zapytał, ale minę zrobił taką, jakby go to w ogóle nie obchodziło.
– Pięćset czterdzieści tysięcy – odpowiedział mąż.
– Dużo. Zejdziecie dziesięć i biorę.
– Co ty na to, Małgosiu? – zwrócił się do mnie Piotr.
Wzruszyłam ramionami.
– Da nam pan ze trzy dni na zastanowienie? – zapytał mąż.
Chłopak ciężko westchnął.
– Ale potem muszę wiedzieć. Dłużej nie będę czekał – był bardzo stanowczy.
– A nie interesuje pana, jak wysoki jest czynsz? – wtrąciłam trochę na przekór.
– Nie, droga pani. Ja to mieszkanie na wynajem będę szykował – uśmiechnął się, pożegnał i poszedł.
Nie podobało mi się, że zrobi nam z domu hotel
A ja stałam i myślałam. „Na wynajem? Czyli będą się tu przetaczały tabuny ludzi. Będą przychodzić i odchodzić, i nikt tu miejsca na dłużej nie zagrzeje. Studenci, jacyś obcokrajowcy, może jakiś kierownik, menadżer przejazdem”. Już wyobrażałam sobie, jak to gniazdo wite przeze mnie latami zamienia się w jakiś hotel. Ech… Po co nam była ta sprzedaż? Przecież to jest moje mieszkanie, mój dom...
– Piotrek – weszłam do kuchni, gdzie przy robieniu kanapek krzątał się mąż.
– No co? Za mało te pięćset trzydzieści? Nie spuszczamy tej dychy? – zapytał.
– Nie. Znaczy nie wiem… Ja nie o tym. Ja o sprzedaży…
– Ale że co?
– No tak w ogóle. Czy to konieczne?
– Małgosiu, przecież ustaliliśmy. No co ty? – Piotrek skrzywił się, jakby kroił cebulę, a nie chleb.
– Ale… No ja sama nie wiem. Może to ten typek…
– Jaki typek? Ten chłopak? To żaden typek. Rzeczowy, konkretny klient. Przecież takiego chciałaś – w jego głosie zabrzmiała irytacja.
– Ale na wynajem?!
– A co nas to obchodzi? Ludzie, Małgośka, ja z tobą nie mogę! Sprzedajemy i już! Spuszczamy te dziesięć tysięcy, bo jak nie sprzedamy teraz, to ty się na sto procent rozmyślisz. Koniec rozmowy. Dobrze? – ostatnim pytaniem chciał załagodzić swój ton i to podziałało.
Poszliśmy zjeść kolację i oglądać film. Oglądaliśmy, a ja nie mogłam przestać myśleć, że moje mieszkanko pójdzie na wynajem. Wynajem!
Męczyło mnie to kolejne dwa dni. No prawie dwa, bo pod koniec drugiego zadzwoniła jeszcze jedna klientka. Akurat ja odebrałam telefon i bardzo się ucieszyłam, że jeszcze ktoś chce obejrzeć nasze mieszkanie. Umówiłam ją na następny dzień, na popołudnie i powiedziałam o tym z radością mężowi.
– Myślałem, że nie lubisz tych wizyt klientów. Znów trzeba sprzątać – uśmiechnął się.
– A co tam! Ważne, żeby nie brali na wynajem…
– Oj, Małgosiu, Małgosiu… – ciężko westchnął.
Przyszli całą bandą. Tak, to była banda. On, ona i troje dzieci – na oko trzy, pięć i osiem lat. Urocza gromadka. Maluchy jak tylko weszły, to od razu rozbiegły się po mieszkaniu. Rodzice próbowali je utrzymać razem, ale ja machnęłam ręką, kazałam im na to nie zważać i oprowadziłam po mieszkaniu. Od razu zobaczyłam, że nasze mieszkanie się im podoba.
– Bardzo ważna rzecz. Jaki czynsz? – zapytał ojciec rodziny.
Spojrzałam wymownie na męża, żeby uzmysłowić mu, że o takie rzeczy powinien pytać klient, i odpowiedziałam, że niewiele, bo spółdzielnia nigdy z nas nie zdzierała. Na dowód pokazałam rachunki.
To była naprawdę fajna, urocza rodzinka...
– A słońce? Czy to słoneczne mieszkanie? – dopytywała jego żona.
Coraz bardziej podobała mi się ta parka. Normalni ludzie. Kupują, żeby mieszkać...
Nagle rozległ się huk, a po sekundzie czy dwóch płacz chyba najmłodszego z dzieci. Potem dobiegł nas alarmujący wrzask pozostałych.
– Mamo, tato! – krzyczeli na przemian, a my już całą czwórką rzuciliśmy się do pokoju, z którego dochodziły wrzaski.
Kiedy weszliśmy, zobaczyłam, że najmniejsze dziecko trzyma się za głowę, a średnie i starsze próbują prowadzić go pod ręce w naszą stronę. Na ziemi leżał wazonik strącony głową małego berbecia ze stolika. Matka rzuciła się tulić zapłakanego malca, a ojciec do sprzątania. To był naprawdę uroczy widok.
– Ależ proszę to zostawić, proszę pana! – śmiałam się. – Nic się nie stało. Jak masz na imię? – kucnęłam obok najmłodszego tulonego przez mamę chłopca.
– Ta… Tasiu.
– Stasiu? – upewniłam się.
– Ta… Ta…. Tasiu… – jeszcze łapał powietrze po płaczu.
– Chodź ze mną Tasiu, dam ci czekoladkę. Mogę? – zapytałam mamę, a ta skinęła głową.
Wszystkie dzieci poszły ze mną do kuchni. Mąż oprowadzał dalej małżeństwo. Karmiłam maluchy czekoladą i wiedziałam, że to właśnie tym ludziom sprzedam moje mieszkanie. Tym bardziej że moje przeczucie znalazło swoje potwierdzenie w niezaprzeczalnym znaku, że to właśnie ci. Ci właściwi. Do kuchni weszła mama dzieci, spojrzała na zdjęcia moich córek porozwieszane na ścianie i uśmiechnęła się serdecznie.
– To Anka! – powiedziała.
– To moja córka. Zna ją pani? – patrzyłam na nią ze zdziwieniem.
– Tak, znamy się z Anią… W liceum byłyśmy razem w klasie. Biologiczno-chemiczna. Dwójka…
– No tak, Ania tam chodziła – uśmiechnęłam się. – Byłyście w jednej klasie?
– Tak, tak. Do dzisiaj mamy ze sobą kontakt. Sporadyczny, bo sporadyczny, ale jednak. Kto by pomyślał…
– A bywała pani u nas? Nie pamiętam, żebym panią widywała…
– Nie, bo ja mieszkałam daleko. Dojeżdżałam do szkoły. Ale numer! – zakrzyknęła radośnie.
– No przecież mówią, że świat jest mały! – odpowiedziałam ujęta jej spontanicznością.
– No mały, mały. A niech mnie. Anka i jej mieszkanie… – dziewczyna rozejrzała się wkoło, jakby dopiero teraz dostrzegła moją kuchnię.
No i już wiedziałam – to byli przyszli lokatorzy. Poszliśmy do salonu, gdzie mój mąż i mąż koleżanki mojej córki rozmawiali o cenie.
– Pięćset czterdzieści – potwierdził mąż cenę z ogłoszenia.
Kupcy popatrzyli na siebie i pierwszy zagadnął ojciec rodziny.
– Będę z państwem szczery, bo nigdy nie miałem żyłki handlowca i nie umiem się targować. Stać nas na pięćset dwadzieścia tysięcy. Tyle uzbieramy z oszczędności i sprzedaży poprzedniego mieszkania, a kredytu nam nie dadzą.
– Rozumiem – odparł mąż. – Mamy klienta na pięćset trzydzieści, więc opuszczenie dwudziestu tysięcy nie wchodzi w grę.
– Na pewno…?
– Na pewno – odpowiedział stanowczo.
Patrzyłam na męża z niedowierzaniem. Czy on nie widzi, jak bardzo ci ludzie pasują do naszego mieszkania? Na tym jednak skończyły się rozmowy. Państwo podziękowali i poszli. Zamknęłam za nimi drzwi i natychmiast przeszłam do ataku.
Zrobię wszystko, żeby postawić na swoim!
– Dlaczego nie chcesz im opuścić dwudziestu, a tamtemu dychę chciałeś!? – wsparłam ręce na biodrach.
Robiłam tak w momentach największego wzburzenia i on o tym wiedział.
– No jak to, Małgosiu? – zbaraniał. – Dlatego, że ci chcą dwadzieścia mniej, a tamten dziesięć. To jest spora różnica. dziesięć tysięcy – podkreślił. – Dlatego. Chodzi o matematykę. O pieniądze.
– Tu nie chodzi o matematykę, ale o to, kto będzie mieszkał w naszym mieszkaniu. Naszym!
– A co mnie to obchodzi. Ważne, żeby dobrze zapłacił.
– Ale mnie obchodzi!
– Ty już do reszty zwariowałaś na starość. Nigdy nie miałaś równo pod sufitem, ale teraz to już ci się całkiem odbiło!
– A ty nie masz serca! Masz tylko kieszeń i mózg! Chociaż co do tego drugiego to wcale nie jestem taka pewna, bo jakbyś go miał, tobyś wiedział, komu trzeba mieszkanie sprzedać. Cinkciarzowi czy dobrym ludziom z rodziną.
– Ale to nie ma nic do rzeczy… – próbował mi się wtrącić.
– Ma, ma – przerwałam mu i wtedy się zagotował. Zdarzało się to rzadko, ale jednak.
– A właśnie, że nie ma! – wydarł się na całego. – I mam już dość tych fanaberii. Kto o zdrowych zmysłach sprzedaje mieszkanie tym, co fajniejsi, a nie tym, co lepiej płacą. Taka jesteś bogata!? Taka!? Bo ja nie. Ja na pieniądze muszę ciężko pracować, nie będę więc robił obcym prezentów. I koniec gadania! Sprzedajemy cinkcia… Temu młodemu!
Poszedł do swojego pokoju i trzasnął drzwiami. Nawet nie miałam przed kim zademonstrować wściekłości. Wzięłam więc kurtkę i poszłam na spacer.
Przeszłam kilka ulic, doszłam do parku, usiadłam na ławce i zaczęłam myśleć. Najpierw skoncentrowałam się na mężu. Jak zwykle w takich momentach – pełna złości i rozżalenia – myślałam sobie, jakby to było, gdybym trafiła na kogoś bardziej romantycznego. Trochę mu w myślach naubliżałam. A co? Tyle mojego. Potem jednak, jak zwykle doszłam do wniosku, że na zmiany jest już za późno, nie ma co się użalać nad sobą. Przecież nie jest mi aż tak źle. Teraz trzeba działać, żeby ten cinkciarz nie dostał w swoje łapy mojego mieszkania. Kombinowałam, kombinowałam i wymyśliłam.
Tak już mam, może i jestem roztrzepana, trochę chaotyczna i zbyt uczuciowa, ale jak czegoś bardzo chcę, to dopnę swego. Zadzwoniłam do córki, zaryzykowałam i wtajemniczyłam ją w swój plan.
O dziwo, moje dziecko zareagowało entuzjastycznie. A o jaki plan chodziło? To już wyjaśniłam tym młodym ludziom, z którymi następnego dnia, na moją prośbę, córka umówiła mnie u siebie. Pomógł mi w tym los, bo gdyby Anka nie kolegowała się z tą dziewczyną, to nie miałabym jak ich odnaleźć. A tak siedziałyśmy u Ani we dwie i tłumaczyłam jej, co zrobimy.
– Mój mąż nie chce spuścić wam tych dwudziestu tysięcy, ale na dziesięć by się zgodził – wyjaśniałam.
– Ale my tyle nie mamy… – wtrąciła dziewczyna.
– No właśnie. O to chodzi. Ja wam te pieniądze pożyczę!
Zapadła cisza.
– Ale jak, skąd?
– Wezmę z pracy pożyczkę na dziesięć tysięcy. Mąż nic nie będzie wiedział. Dam wam te pieniądze, a jak będziemy podpisywali akt notarialny, to wy dacie je nam z całą kwotą. I już. I załatwione. Wy macie mieszkanie, a mąż ma swoje pieniądze – aż podskoczyłam z zadowolenia.
On mnie jednak bardzo kocha. Ja jego też!
– Ale jak to..? Chce nam pani dać 10 tysięcy..? – dziewczyna nie mogła w to uwierzyć.
– Nie. No nie. Ja wam je pożyczę, a wy je nam oddacie w całej sumie. Ja wam daję jedynie… zniżkę! O właśnie. Zniżkę na 10 tysięcy, o której nie będzie wiedział mój mąż.
– I nie boi się pani…?
– Czego?
– Bo ja wiem? Że te pieniądze zabierzemy, czy coś?
– Przecież się znacie z córką!
Anka kiwnęła głową. Uśmiechała się. Widocznie bawiła ją ta cała intryga.
– Ale ja nie mogę się na to zgodzić. Nie mogłabym… – dalej protestowała jej koleżanka, jednak widziałam, że chce i w końcu ją przekonałam. A w zasadzie nie ja, tylko córka, Ania, która chyba też doszła do wniosku, że znacznie lepiej będzie, jak jej dom rodzinny pójdzie w dobre ręce, a nie na wynajem.
No i się udało. Zadzwonili do męża, on się zgodził na upust w wysokości 10 tysięcy. Podpisaliśmy umowę przedwstępną, a po dwóch miesiącach, w czasie których ja wystarałam się w pracy o pożyczkę, spotkaliśmy się na podpisaniu aktu notarialnego. Wszyscy byli zadowoleni. Oni przelali nam pięćset trzydzieści tysięcy złotych, w których było też te dziesięć tysięcy ode mnie, a mąż nie mógł mieć żadnych pretensji. Ich rozpierała radość, że mają nowe, piękne, duże mieszkanie, a ja cieszyłam się, że dom, w którym wychowywałam dzieci, trafił w dobre ręce. A pożyczka? No cóż, będą mi ją potrącać z pensji, ale mąż nie zarabia wcale mało i nawet nie zauważy takiej straty w domowym budżecie. Wszystko było tak, jak miało być. Czyli po mojemu.
– No i jak, zadowolona? – zapytał mnie mąż, kiedy oddaliśmy już nasze mieszkanie w ręce nowych właścicieli i staliśmy pod naszą klatką schodową.
– No zadowolona. A ty? Szczęśliwy?
– Ja jestem szczęśliwy, kiedy ty jesteś szczęśliwa – uśmiechnął się przyjaźnie.
– No, myślałby kto – też uśmiechnęłam się zaczepnie.
– Oj, Małgosiu, Małgosiu, gdybyś ty wiedziała, jak ja cię bardzo kocham.
– Mimo wszystko? – zapytałam zalotnie.
– Za wszystko – odparł.
– To mógłbyś mnie częściej słuchać…
– Po co? I tak robisz po swojemu – dziwnie się uśmiechnął, a ja zaczęłam się zastanawiać, o co mu chodzi.
– Nie zawsze, nie zawsze. Nie chciałeś im przecież sprzedać za pięćset dwadzieścia i biedaki musieli dołożyć – postanowiłam go sprawdzić, czy coś wie.
– No i dołożyli. A właściwie to my im dołożyliśmy – uśmiechnął się.
– Co ty mówisz!? – zagrałam, ale bardzo niepewnie.
– O pożyczce z pracy. Twojej pożyczce, kłamczucho!
– A skąd ty… Szpiegujesz mnie?
– A gdzie tam. Zostawiłaś podanie o nią w kuchni po śniadaniu. Nigdy nie byłaś mistrzynią koncentracji – zaśmiał się.
Nie mogłam uwierzyć.
– I nie jesteś zły?
– Nie. Powiedzieć ci prawdę?
– No jasne!
– Mnie też nie podobał się ten cinkciarz – zaśmialiśmy się razem. – A ta dycha… No cóż… Może ją nam doliczą tam, na górze – pokazał na niebo, a ja się do niego przytuliłam.
A potem poszliśmy do naszego nowego mieszkania spacerem. I całą drogę trzymaliśmy się za ręce, a ja myślałam sobie, że wcale nie jest taki zły ten mój mąż, skoro stać go na taki gest. I wobec tych ludzi i wobec mnie. No cóż, cała ja. Raz miałam go za najgorszego, a raz kochałam go jak wariatka. Tak jak teraz. Chyba na tym polega małżeństwo. Muszę o tym pamiętać następnym razem, kiedy mnie zdenerwuje. Na razie trzeba było uczcić to, że wszystko się dobrze skończyło. Spojrzałam na niego zalotnie.
– Chodźmy po drodze do sklepu po jakieś dobre wino – powiedziałam, a on od razu się zgodził.
No i jak tu go nie kochać?
Czytaj także:
„Żona zmarła na godzinę przed maturą naszego syna. Okłamałem go, że Marysia nadal żyje, żeby tylko poszedł na egzamin”
„Okłamałem żonę, żeby pojechać na wyjazd integracyjny i bezkarnie flirtować z Ilonką. Ukochana zemściła się z przytupem”
„Marek był kiepskim kochankiem, w dodatku miał żonę. Okłamał mnie, że utrzymuje ją, a ona go zdradza. Wszystko to było ściemą!"