Pewnie gdybym mieszkała w wielkim mieście byłabym uważana za singielkę. Niezależną, przebojową i robiącą karierę. Urodziłam się jednak w niewielkiej wiosce w Małopolsce. Ot, kilkadziesiąt domów, położonych centralnie po dwóch stronach krętej drogi biegnącej równolegle do trasy szybkiego ruchu.
Wszyscy wszystko wiedzą
Teraz każdy ceni sobie prywatność, szuka spokoju, dlatego ludzie projektują duże podwórka i ogrody, stawiają wysokie płoty, sadzą przy nich tuje i inne iglaki, które pozwalają stworzyć miejsce do spokojnego wypoczynku. U nas jest inaczej. Domy są niemal przyklejone do siebie i każdy obowiązkowo usytuowany niemal tuż przy drodze. W ten sposób sąsiedzi zaglądają sobie wzajemnie w okna i mają doskonałe pole do obserwacji cudzych posesji.
– Gdy słyszę, że moje znajome narzekają na ciągły hałas w bloku i marzą o wyprowadzce na wieś, gdzie jest cisza i spokój, chce mi się śmiać – powiedziałam ostatnio do swojej koleżanki jeszcze z czasów studenckich.
– No na wsi jest spokojniej. Wiesz, poranna kawka na tarasie, ogniska, opalanie się pod gruszą i te sprawy – w oczach Agnieszki zobaczyłam tęsknotę.
– Ta, jasne. Gdy tylko wyjdę na podwórko, już widzę kilka par oczu wgapionych we mnie. Już słyszę to gadanie, gdybym rozłożyła się w ogródku na leżaku ubrana w kuse bikini.
Aga została po studiach w mieście, gdzie zaczęła pracę w dużej korporacji. Obie skończyłyśmy filologię polską. Jej jednak udało się zaczepić w agencji reklamowej. Później zrobiła dodatkowe studia podyplomowe z marketingu i teraz pracuje już na stanowisku managera swojego działu.
Nie miałam wyjścia
Obie mamy dokładnie po trzydzieści dwa lata. W świecie, w którym obraca się Agnieszka, to jednak całkiem mało. Ludzie w tym wieku kończą kolejne studia, biegają na randki, podróżują i świetnie się na co dzień bawią. Mają grono sprawdzonych znajomych, z którymi spędzają czas w weekendy. Na co dzień, czyli po pracy, chodzą na basen, siłownię czy zajęcia z zumby, rozwijają hobby i cieszą się z zarabianych pieniędzy.
U nas jest zupełnie inaczej. Po obronie magisterki wróciłam do rodziców na wieś. W mieście nie mogłam znaleźć sensownego zatrudnienia, a płacenie bardzo dużych pieniędzy za wynajem pokoju w mieszkaniu dzielonym ze współlokatorami i dorabianie jako kelnerka w restauracji kojarzyło mi się z typowo studenckim życiem.
Tutaj ciotka była dyrektorką lokalnej podstawówki i dała cynk, że akurat pani Jadzia, czyli nauczycielka polskiego, która swoją karierę zaczynała jeszcze w szkolnych czasach moich rodziców, właśnie odchodzi na emeryturę.
– Po co Paulinka ma tułać się po wynajętych stancjach i szukać szczęścia wśród obcych ludzi – powiedziała do mojej matki. – U nas dostanie cały etat, pensja też nie jest najgorsza. Na początek zamieszka z wami, a później przecież wyjdzie za mąż, to pomyślicie o jakiejś budowie.
Kocham swoją pracę
Zapobiegawcze plany ciotki spaliły jednak na panewce. To znaczy zaczęłam pracę w szkole i polubiłam to zajęcie. Dzieciaki są tutaj naprawdę fajne. Dużo grzeczniejsze niż młodzież w mieście, którą doskonale pamiętam ze swoich studenckich praktyk. Klasy są kameralne, wszyscy wszystkich znają, a nauczyciele nadal są u nas szanowani. Przynajmniej na tyle, że matki na wywiadówkach słuchają, co ma się im do powiedzenia i nie wykłócają się z wychowawcą o każdy drobiazg.
Szybko zadomowiłam się w pracy, polubiłam swoją klasę, którą dostałam w wychowawstwo i zaczęłam drobne zmiany mające na celu wprowadzenie tego miejsca w dwudziesty pierwszy wiek. Z dzieciakami jeździmy często do kina, teatru czy nawet opery, przygotowujemy się do ogólnopolskich konkursów. Stworzyliśmy szkolną gazetkę i kółko teatralne, nawiązaliśmy współpracę ze szkołami w pobliskim mieście powiatowym, z miejscowym domem kultury, biblioteką. Wspólnie organizujemy przedstawienia i inne imprezy, staramy się aktywizować mieszkańców w życie kulturalne naszej okolicy.
We wsi uchodzę za starą pannę
Na co dzień mam co robić i się nie nudzę. Zwłaszcza, że oprócz lekcji w naszej podstawówce teraz prowadzę także warsztaty teatralne w domu kultury w pobliskim miasteczku. Gdy już mam dość naszych lokalnych klimatów, umawiam się z Agą i innymi znajomymi z czasów studenckich na weekend w dużym mieście czy w górach.
Jednak moja matka zupełnie nie rozumie tego, że odpowiada mi moje życie i wcale nie czuję się samotna czy niespełniona. Już od kilku lat biadoli bowiem nad moim staropanieństwem. Tak zaczęła nazywać mój stan, gdy tylko skończyłam dwadzieścia sześć lat. Dlaczego akurat tyle? Nie mam pojęcia. Może te dwa lata po ukończeniu studiów dała mi na poszukiwania dobrego męża? Kto tam wie, co tej kobiecie siedzi w głowie.
Matka ma obsesję
Początkowo traktowałam te jej gadki o tykającym zegarze, utracie urody i zajętości najlepszych mężczyzn z okolicy z przymrużeniem oka. Z czasem zaczęły mnie irytować, bo powtarzała je niczym mantrę przy każdej możliwej okazji. Teraz, gdy akurat mam gorszy dzień, jest w stanie doprowadzić mnie do szewskiej pasji.
– Paulina, to już nie są żarty. Wszystkie twoje koleżanki ze szkoły dawno powychodziły za mąż. Mają swoje życie, własne domy, dzieci, są szczęśliwe. A ty co? Ładna, mądra i nic. Przespałaś szansę i tyle – w zeszłą sobotę znowu zaczęła standardową śpiewkę.
– Ale skąd wiesz mamo, że są szczęśliwe? Mąż Aldony cały czas siedzi w Niemczech, Bartek od Zośki coraz częściej popija, a Karolina znowu jest w ciąży. Czwartej. Przecież ta dziewczyna ledwie nogami przeplata, a jej Jarka znowu wywalili z kolejnej roboty – syknęłam, bo już naprawdę straciłam do niej cierpliwość.
– Ale co ty mi za głupoty gadasz? Zachowujesz się jak mała dziewczynka. W małżeństwie różnie bywa. Raz lepiej, raz gorzej. Ale co rodzina, to rodzina – kontynuowała zawzięcie, chociaż próbowałam ją ominąć i wyjść z kuchni. – A gdzie ty znowu pędzisz? Przecież widzisz, że matka chce z tobą pogadać.
Nie mogłam tego słuchać
Ojciec, gdy usłyszał, nasze przepychanki, jak zwykle, wyszedł z domu. A ona kontynuowała:
– Nawet ta Kaśka od B. wyszła za mąż i niedługo będą chrzciny jej córeczki. Przecież ta dziewczyna ledwie przechodziła z klasy do klasy. Ani inteligencji, ani urody, ani majątku. U nich tam bieda zawsze aż piszczała, a mimo to znalazła dobrego męża.
No i co miałam odpowiedzieć na te jej argumenty? Gdy do matki nic nie trafia. Raz uderza w płaczliwe tony i biadoli, że przeze mnie nie doczeka wnuków. Innym razem się złości i twierdzi, że przynoszę jej wstyd przed sąsiadami jako ostatnia stara panna we wsi.
Do tego ostatnio zaczęła namiętnie biegać do kościoła. Owszem i dawniej nie opuszczała niedzielnych mszy. Teraz jednak chodzi tam codziennie. To różaniec, to pierwszy piątek miesiąca, to roraty. Codziennie biegnie też na siódmą rano na poranne nabożeństwo. Ogólnie to nie mam nic przeciwko jej modleniu się.
Matka ma za dużo czasu
Rodzice już nie obrabiają gospodarstwa. Sprzedali zwierzęta, a pole oddali w dzierżawę. Matka ma więc dużo więcej wolnego czasu, który musi jakoś zagospodarować. Ojciec ma swój ogród i garaż, gdzie spędza całe dni. Ona nie potrafi znaleźć sobie zajęcia, dlatego wymyśliła ten kościół. Przy okazji jednak twierdzi, że wszystkie jej sąsiadki mają zajęcie na emeryturach, bo ich dzieci poukładały sobie życie. Poukładały, czyli powychodziły za mąż lub pożeniły się.
– Janinka zajmuje się wnukami, Grażyna też. Tylko ja jedna zostałam na lodzie, bo jedyna córka mnie zawiodła.
– A Bartek? Przecież jego też mogłabyś dogonić do żeniaczki – w końcu nie wytrzymałam i wspomniałam o bracie.
– A gdzie tam liczyć na tego ancymona. Zresztą, on i tak siedzi w tej Belgii, to co ja niby z jego dzieci będę miała? Wnuki tysiące kilometrów od domu, nie mówiące po polsku. Też mi pocieszenie – machnęła jedynie ręką.
Daje na msze w mojej intencji
Wczoraj właśnie dowiedziałam się, że matka daje na msze w nadziei, że Bóg wreszcie ześle mi męża i przestanę być wstydem na całą okolicę.
– To za ciebie się modlę dziecko. Już nie mogę patrzeć, jak marnujesz sobie życie. Gdy mnie i ojca zabraknie, zostaniesz na starość sama. Ja nie wiem, co ci w tym Marku od J. nie odpowiadało. Porządny chłopak, mechanik, z dobrej rodziny.
Bo zanim matka zwróciła się z prośbą o pomoc do kościoła i Boga, próbowała sama załatwić moje zamążpójście. Umawiała mnie z jakimiś synami, wnukami, kuzynami i Bóg wiem kim za pośrednictwem sąsiadek i swoich znajomych.
– Teraz już chyba porzuciła nadzieje i jedynej szansy upatruje w opatrzności – opowiadałam Agnieszce, z którą umówiłam się, żeby oderwać się nieco od sytuacji w moim domu. – To nie tak, że ja nie dopuszczam myśli o małżeństwie. Ale na pewno nie wyjdę na siłę za byle kogo, tylko dlatego, żeby sąsiedzi ze wsi o mnie nie plotkowali.
Przyjaciółka początkowo wybuchła śmiechem. Gdy jednak zobaczyła, że mówię śmiertelnie poważnie, próbowała podsunąć mi jakieś rozwiązanie.
– A może przeprowadzisz się do miasta? Na początek możesz zamieszkać u mnie, a ja podpytam o jakąś pracę dla ciebie. Wiesz, czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Gdy będziesz daleko, matka może wreszcie trochę odpuści.
Mam dość gadki o mężu
Nie będę ukrywać, że też rozważałam taką opcję. Tylko, że lubię swoją pracę w szkole i domu kultury. Gdy do tego doliczę zlecenia, które czasami podłapuję w wydawnictwie, zarabiam całkiem dobrze. Mam świetnych ludzi wokół siebie. Kocham uczyć dzieciaki. Sporo kasy zainwestowałam w gruntowny remont piętra domu rodziców. I co teraz mam wszystko porzucić i zacząć po trzydziestce od nowa? Bez mieszkania, z wynajmem na głowie?
Sama nie wiem, co robić. Ale coś muszę, bo z matką dogaduję się coraz gorzej i czuję, że ona nie da mi żyć tak, jak mi wygodnie. Dla niej najważniejsze jest to, co ludzie powiedzą, dlatego nigdy nie zrozumie, że każdy powinien być szczęśliwy na swój własny sposób.
Paulina, 32 lata
Czytaj także: „Cmoknął mnie na pożegnanie i zwiał. Jak nastolatka chodziłam z telefonem do toalety, by nie przeoczyć sygnału”
„W wieku 40 lat nadal spałam i mieszkałam sama. Z desperacji poszłam na randkę nawet z ratownikiem z basenu”
„1 listopada poznałam rodzinną tajemnicę. Rodzice zapłacili bratu za milczenie i zamknęli mu usta na lata”