„Matka obwiniała mnie o moją bezpłodność. Przez nią mąż zostawił mnie dla >>pełnowartościowej<< kobiety”

Kobieta, która sięgnęła dna fot. Adobe Stock, mrmohock
- Mamo, nie mów tak do mnie. – Jak? Porażko? Coś ty taka przewrażliwiona? – machnęła ręką. – To tak pieszczotliwie… Jak ważka. Ładnie? – zaśmiała się. – Więc co, rosołek czy pomidorówka, ważko porażko? Nie podoba się? To wypad.
/ 04.01.2022 08:53
Kobieta, która sięgnęła dna fot. Adobe Stock, mrmohock

Po sześciu latach małżeństwa i jedenastu bycia razem pani sędzia zakończyła mój związek z mężem, jakby te lata nie miały większego znaczenia. I może dla byłego już męża nie miały. Niemal wyfrunął z sądu. W samochodzie czekała na niego nowa kobieta, w wyraźnej ciąży. Widziałam ją wcześniej, kiedy szłam na rozprawę. Wydatny brzuszek rysował się pod miękką tkaniną sukienki…

Poczułam się jeszcze gorzej, bo ja mimo starań nie mogłam zajść w ciążę. Na dokładkę po rozwodzie stałam się również bezdomna. Mąż odziedziczył mieszkanie po dziadkach, jeszcze przed naszym ślubem. Cieszyliśmy się, że nie musimy spłacać kredytu przez całe życie ani ciułać na wynajem. Teraz już nie było mi tak wesoło. Musiałam się wyprowadzić i miałam na to trzy dni. Tyle mi dał czasu, łaskawca.

Gorączkowo przeglądałam ogłoszenia, ale zawsze coś było nie tak. A to cena, a to dodatkowe koszty, a to warunki urągające podstawowym standardom higieny, a to rozpadające się meble czy też sprzęty grożące porażaniem prądem. W końcu zadzwoniłam do matki.

Z rodzicami miałam dosyć trudną relację. Kochałam ich, jak dziecko kocha ludzi, którzy dali mu życie i opiekowali się nim do osiągnięcia dorosłości. Ale kiedy już tę dorosłość osiągnęłam i wyfrunęłam z gniazda, coś się porobiło, popsuło, zdegenerowało w naszych stosunkach.

Ojcu zobojętniałam, jakby uznał, że wraz z otrzymaniem dowodu przestałam go potrzebować. A z matką miałam rozbieżne zdania w tak wielu kwestiach, że ciężko mi było z nią rozmawiać normalnie o czymkolwiek poza pogodą. A i tak potrafiła się pokłócić ze mną o to, że jest za zimno albo zbyt słonecznie.

Teraz jednak nie miałam wyjścia, musiałam gdzieś mieszkać, jeśli nie chciałam wylądować w przytułku. To tylko tymczasowo, mówiłam sobie. Znajdę szybko coś innego i wyprowadzę się od rodziców. To był dobry plan. Jedyny. Desperacki, ale tonący brzytwy się chwyta.

Zresztą, może nie będzie tak źle. Niestety, było...

– Oto jest… nasza życiowa porażka… – przywitała mnie mama w progu rodzinnego domu. No, pięknie się zaczynało. – Twój pokój na ciebie czeka, córko marnotrawna.

Zacisnęłam usta, mruknęłam „cześć” i uśmiechnęłam się blado (ach, jaki celny, choć okrutny żarcik, mamo). Co tu komentować, o co się oburzać, skoro powiedziała prawdę? Wbiła mi szpilę na dzień dobry, ale miała rację. Tak się właśnie czułam: jakbym odniosła życiową porażkę.

Co nie znaczy, że własna matka musiała mi o tym przypominać. Na dokładkę takim tonem. Pełnym satysfakcji i jakiejś takiej złośliwej uciechy. Naprawdę cieszyło ją moje niepowodzenie? Chyba coś jest ze mną nie tak, skoro najbliżsi mi ludzie, którzy powinni mnie kochać i wspierać – jak rodzice i mąż – wbijali mi nóż w plecy i sprawiali, że czułam się jak parias i nieudacznik.

No nic, nie ma co się nad sobą użalać, trzeba być twardym. Spodziewałam się przecież przykrych komentarzy. Matka nie byłaby sobą, gdyby odpuściła. Rozpakowałam walizkę, w której miałam wszystkie rzeczy warte zabrania na ten przystanek przed dalszą podróżą nową drogą życia i usiadłam na niezbyt wygodnej wersalce, która stała tam od niepamiętnych czasów.

Byłam na wykończeniu

Wiązały się z nią też miłe wspomnienia. Uczyłam się na niej do matury, całowałam pierwszy raz z chłopakiem, śniłam piękne sny… Może jednak nie będzie aż tak źle, pomyślałam znowu, może matce wkrótce się znudzi? Drzwi otworzyły się z hukiem i do pokoju wkroczyła mama. Bez pukania, rzecz jasna.

– No i jak, moja porażko, co zjesz na obiad? Pomidorowa jest. Mogę ci też rosół podgrzać, bo jeszcze mam.

– Mamo, nie mów tak do mnie.

– Jak? Porażko? Coś ty taka przewrażliwiona? – machnęła ręką. – To tak pieszczotliwie… Jak ważka. Ładnie? – zaśmiała się. – Więc co, rosołek czy pomidorówka, ważko porażko?

I tak było codziennie. Na dzień dobry i na dobranoc słyszałam, że jestem porażką. Mama sięgała wyżyn złośliwości, siląc się również na zagadki.

– Jak się nazywa brak sukcesu ze skrzydełkami? – pytała. – Nie wiesz? Jak możesz nie wiedzieć? Przecież to ty! Ważka porażka.

Gdy wracałam z pracy, nuciła pod nosem „Znowu w życiu mi nie wyszło…”. A kiedy wychodziłam do pracy, przypominała, żebym zapytała o podwyżkę, koniecznie.

– No wiesz, córko ty moja skrzydlata, żeby cię było stać na wynajęcie pokoju, bo czterdziestka za pasem, a ty mieszkasz w dawnym dziecięcym pokoju, ze starymi rodzicami. Poruta na całego!

No i dopięła swego. Miałam dość jej przytyków, więc zapytałam o tę cholerną podwyżkę, choć wiedziałam, że w obecnej sytuacji firmy raczej tną koszty i zwalniają, a nie dają premie. Dwa dni później otrzymałam wypowiedzenie. Powód: likwidacja stanowiska. Myślicie, że matka chociaż w najmniejszym, mikroskopijnym stopniu poczuwała się do odpowiedzialności? A gdzie tam.

– Trzeba było siedzieć cicho i robić swoje, a nie kłapać dziobem i się narażać. Ale ty zawsze musisz robić po swojemu i wychodzić przed szereg – podsumowała przy obiedzie. Niesprawiedliwie i niezgodnie z prawdą.

– Przecież sama ciągle mi mówiłaś, że mam iść i zapytać o podwyżkę! – oburzyłam się. – Nawet wykłócać się miałam…

– Oj tam, oj tam, nie dość, że porażka, to jeszcze na żartach się nie zna… – machnęła ręką jak zwykle.

Na mnie, na moje problemy, na moje całe życie…

Ojciec nawet się nie odezwał, jadł zupę. On jak zwykle miał wszystko gdzieś. Zresztą zbliżałam się do czterdziestki i nawet gdybym nadal była jego księżniczką, nie powinnam lecieć do taty po pomoc i na skargę, gdy ktoś powiedział lub zrobił coś, co mi się nie spodobało.

Ale właściwie czemu nie? Czemu inne dorosłe kobiety mogą być córeczkami tatusia, mimo zmarszczek i siwych włosów, a ja nie? Może dlatego, że nigdy nią nie byłam. Albo byłam za mała, żeby to pamiętać. Albo zbyt zbuntowana, żeby zauważyć. Albo po prostu nie kopnęło mnie takie szczęście. Dobra, kpiny kpinami, żarty żartami, pretensje pretensjami, ale moja sytuacja była teraz jeszcze gorsza niż przedtem.

Do bezdomności dołączyło bezrobocie. Cudownie. Jak miałam teraz wyprowadzić się od rodziców i zacząć składać rozsypane w kawałki życie do kupy? Na to trzeba jakichś funduszy, a moje skromne oszczędności topniały w zastraszającym tempie. To był ostatni bastion mojej niezależności
– pieniądze.

Póki dokładałam się do rachunków i jedzenia, nie byłam darmozjadem. Jeśli nawet tego nie będę mogła robić, poczuję się jak nieudacznik i pasożyt, czyli tak, jak już traktowała mnie matka. Ojciec, wiadomo, w ogóle mnie nie zauważał. Wychodził do pracy, przychodził z niej i prawie się nie odzywał. Za to matka co chwilę ironizowała i dowcipkowała, nie zważając na to, czy jest mi przykro, czy nie.

– Mamo. Ten list jest otwarty – zwróciłam jej uwagę któregoś dnia, kiedy przyniosła mi do pokoju list z banku.

– No i? – wzruszyła ramionami. – To tylko nowa karta do konta.

– Nie chodzi o to, co tam jest, ale o zasadę, o to, że otwierasz listy do mnie. Tak się nie robi. Ty byś była zadowolona, gdybym otwierała twoje listy? Nie sądzę.

– Mieszkasz u mnie, więc to ja wyznaczam zasady. Nie podoba się? Droga wolna – wskazała ręką drzwi.

Ten argument pojawiał się często

Matka rzucała mi nim w twarz przy lada okazji. Nieważne, czy siedziałam w nocy, szlifując CV i listy motywacyjne, a jej przeszkadzało, że jest zapalone światło. Czy prosiłam o to, żebym mogła obejrzeć coś w telewizji.

Czy chciałam zrobić sobie na śniadanie coś innego, niż zaplanowała mama. Czy „pyskowałam”, że dziś boli mnie głowa i zmienię pościel jutro. Wiecznie ten sam kładący na łopatki argument, bolący jak wymierzony fizycznie policzek. Bez pardonu, bez litości, bez końca…

Miałam tego dość. Po kokardy, po dziurki w nosie. Wysyłałam aplikacje wszędzie, dosłownie wszędzie. Tam, gdzie wiedziałam, że nie mam szans. Do firm, które dotąd omijałam szerokim łukiem. Na stanowiska i do prac, o jakich jeszcze pół roku temu nawet bym nie pomyślała, że mogę i chcę to robić. Byle się gdzieś zaczepić, wyjść z domu, pracować, znowu zacząć zarabiać i uniezależnić się na nowo od rodziców. Matka zaś się rozkręcała.

– Zobacz, Wiesiu, tak wygląda chodząca życiowa porażka – przedstawiła mnie swojej znajomej, spotkanej na zakupach.

Rzeczona Wiesia zerknęła na mnie, wyraźnie zmieszana, a ja nie dałam rady powstrzymać łez. Boże drogi, to moja matka czy najgorszy wróg? Zaciskając zęby, żeby nie zacząć wrzeszczeć, zabrałam siatki z zakupami i pomaszerowałam do domu, nie zważając, że matka za mną woła. W domu, przy wypakowywaniu zakupów w kuchni, musiałam wysłuchiwać, jaka to jestem źle wychowana, skoro bez słowa zostawiłam ją samą na ulicy.

– W takim razie możesz mieć pretensje wyłącznie do siebie, mamo, bo to ty mnie wychowywałaś! – rzuciłam ostro.

Oho, aż się cofnęła, zdziwiona, że umiem ripostować. Może dawałam sobą pomiatać, ale na pewno nie z powodu braku elokwencji, syconej gniewem.

– Bezczelna jesteś! Waż słowa, dziewucho, bo mieszkasz u mnie! Jak ci się nie podoba, to wiesz, gdzie są drzwi. Nie myśl sobie, że będę cię zatrzymywać…

– Serio? Aż tak ci przeszkadzam? Aż taką jestem skazą na twoim wizerunku, że musisz wszystkim wokół, i mnie oczywiście również, w kółko o tym mówić? Przypominać i wytykać, że mi się w życiu nie powiodło? Cieszy cię to czy co? Bo nie rozumiem, czemu jesteś taka podła! – wykrzyczałam, chcąc się wreszcie dowiedzieć, o co jej chodzi.

Sama zaproponowała, żebym się do nich wprowadziła, a ledwo się pojawiłam, zaczęła robić takie cyrki. Każdego dnia. To ma być motywacja? Dzięki wielkie. Nie kopie się leżącego. A ona mnie wręcz dobijała.
Wzięła się pod boki. 

– A z czego mam się cieszyć? Czym mam się chwalić? Że się rozwiodłaś, że straciłaś pracę? Jak po maturze poszłam do jednej firmy, to do emerytury tam pracowałam!

– To nie ja chciałam rozwodu, to Jacek znalazł sobie inną! A ty mnie o to oskarżasz? O to, że mnie zdradzał? Świetnie, po prostu świetnie… A co do pracy, teraz mamy inne czasy, dzisiaj nie pracuje się w jednej firmie do śmierci albo do emerytury, pogódź się z tym wreszcie!

– Ani myślę! Jedyna córka i takie… rozczarowanie. Ani męża, ani pracy, ani dzieci!

– Jasne, obwiń mnie jeszcze za to, że nie mogę zajść w ciążę! Jeszcze tym mi dołóż!

– To się lecz! – obróciła się do mnie plecami. Może poczuła, że posunęła się za daleko, ale nie zamierzała przeprosić. – Żeby jeszcze jakiś talent miała, ale też nie. Mieszka kątem u starych rodziców, co to już jedną nogą są w grobie, groszem rzuci raz na miesiąc i wymaga – narzekała, trzaskając garnkami, które przestawiała na kuchence.

Stało się. Przelała się czara goryczy

Poszłam do „swojego” pokoju i błyskawicznie spakowałam wszystkie rzeczy.

– Bardzo ci dziękuję za gościnę, więcej nie będę sprawiać ci kłopotu.

Dwie noce spędziłam u przyjaciółki, dwie kolejne u następnej. Później wynajęłam pokój w mieszkaniu studenckim. Kosztował mnie połowę oszczędności i był tak mały, że kiedy rozłożyłam łóżko, nie mogłam otworzyć drzwi, ale byłam w nim sama. Nikt mi nie wchodził i nie grzebał w rzeczach. Nikt nie otwierał moich listów, nie decydował, co będę jeść na śniadanie i do której mogę mieć zapalone światło.

Wiedziałam, że za miesiąc wyląduję pod mostem, jeśli nie znajdę pracy, więc chwytałam się wszystkiego. Już bez cienia wybrzydzania. Zaczęłam roznosić ulotki, a w tym czasie szukałam dalej. Zatrudniłam się jako ekspedientka w sklepie odzieżowym. A potem znalazłam pracę jako sekretarka w międzynarodowej firmie. Mój francuski, który szlifowałam od podstawówki, wreszcie się na coś przydał.

Powoli zarabiałam na kolejny miesiąc i kolejny, aż w końcu wyprowadziłam się ze studenckiego mieszkania i wynajęłam kawalerkę. Całą tylko dla siebie!

Czterdzieste urodziny świętowałam już z kredytem wziętym na dwadzieścia lat, na niewielkie, dwupokojowe mieszkanko. Przyjaciółki opijały nowe lokum, do którego mogłam je zaprosić, i moją czterdziestkę.

Może późno, ale wreszcie czułam się wolna

Nieskrępowana tym, że chodzę po mieszkaniu w piżamie cały dzień. Nikt nie nazywał mnie życiową porażką, bo nie chciało mi się pozmywać. Bo straciłam męża, pracę i nie miałam dzieci. Było ciężko i pewnie kiedyś znowu pojawią się gorsze chwile, ale najważniejsze, żeby umieć odbić się od dna, gdy się już na nim znajdziesz. Nie poddawać się i krok za krokiem iść do przodu, nawet jeśli trzymają cię jakieś kotwice. W końcu puszczą, muszą. Albo odetniesz liny.

Być może w moim życiu osobistym też coś się ruszy. Od niedawna chodzę na randki. Nie wykluczam niczego. Może uda mi się znaleźć kogoś, komu będę w stanie zaufać i stworzyć z nim związek. Gdy uwierzę, że jestem warta miłości, że na nią zasługuję jak każdy inny człowiek. Te kilka miesięcy pełzania na kolanach, których nie chcę wspominać, nie zmarnuje mi reszty życia. Nie pozwolę na to!

Czytaj także:
„Napalona sąsiadka chciała zdradzić ze mną męża. Byłem idealnym kandydatem, bo moja żona wyjechała na urlop z synem”
„Zaszłam w ciążę z ojcem mojego byłego. Miałam 19 lat i wiedziałam, że mogę wpaść, ale się nie zabezpieczałam”
„Mąż oznajmił, że ma kochankę i zostawia mnie z maleńką córką. Mój żal zmienił się w nienawiść do wszystkich mężczyzn”

Redakcja poleca

REKLAMA