Kiedy patrzę wstecz i myślę o wszystkim, co wydarzyło się w moim życiu w ciągu ostatnich kilku lat, przychodzi mi do głowy jedno banalne zdanie: „Przecież nie tak miało być…”.
Pochodzę z tak zwanej dobrej rodziny. Przez lata wszystko układało się idealnie, posłusznie wypełniałam kolejne punkty z długiego planu obmyślonego przez moich ambitnych rodziców: szkoła muzyczna, studia na Akademii, wielka kariera skrzypaczki, a potem mąż, zdolne dzieci, szczęśliwa rodzina, dom za miastem.
Do matury nie buntowałam się przeciwko narzuconemu scenariuszowi. Od początku rodzice wpajali mi, że to jedyna droga do szczęścia. Robili to bardzo skutecznie. Nawet nie odczuwałam, że zabierają mi dzieciństwo. Gdy inne dzieci bawiły się pod blokiem z rówieśnikami, ja po szkole zabierałam skrzypce i biegłam ile sił w nogach na lekcje muzyki, które ciągnęły się aż do samego wieczora.
W weekendy uczyłam się języków obcych – rodzice cały czas powtarzali mi, że prawdziwą karierę skrzypaczki zrobię tylko na Zachodzie. W pierwszych klasach podstawówki bywały jeszcze momenty, gdy zazdrościłam koleżankom, które beztrosko spędzały czas na zabawach. Szybko jednak mama przekonała mnie, że to marnotrawienie czasu i takie dzieci nie czeka żadna dobra przyszłość. Dziś, gdy przypominam sobie te słowa, nie mogę wprost uwierzyć, że rodzice zafundowali mi takie pranie mózgu.
To była miłość od pierwszego wejrzenia
Pierwsze przebudzenie zaliczyłam zaraz po maturze. Nie chciałam zdawać do Akademii Muzycznej. Miałam już dość skrzypiec. Zresztą nigdy nie pałałam do nich przesadnie wielką miłością. Tak naprawdę, grałam z obowiązku. Dobrze mi szło, bo podobno miałam ku temu predyspozycje, ale zupełnie nie czerpałam przyjemności z gry. Za to pod koniec liceum zaczęłam bardzo interesować się modą.
Po kryjomu szkicowałam pierwsze projekty ubrań, myślałam o tym, by zdawać na Akademię Sztuk Pięknych albo chociaż na wydział plastyczny jakiegoś uniwersytetu. Rodzicom o niczym nie mówiłam, wiedziałam czym to się skończy. Zgodnie z wolą mamy zdałam na Akademię Muzyczną w Gdańsku. Dostałam się. Ale już po pierwszym semestrze miałam dość, wiedziałam, że to bez sensu, i że nie chcę poświęcić życia muzyce. Kochałam przecież ubrania, modę, wykroje. Fascynowały mnie włoskie pokazy mody, nagrywałam wszystkie wielkie modowe show, jakie leciały w telewizjach, a później godzinami analizowałam ubrania, inspirowałam się.
Pod koniec pierwszego roku studiów miałam już zaprojektowaną pierwszą własną kolekcję ubrań. Postanowiłam rzucić studia po pierwszym roku i wyjechać do Mediolanu. Rodzice byli w szoku. Tak naprawdę chyba nigdy mi tego nie wybaczyli, choć dziś nie robią mi już wyrzutów. Nie mogli uwierzyć, że tak bezmyślnie zaprzepaszczam swój talent i lata pracy włożone w naukę gry na skrzypcach. Ale ja wiedziałam swoje.
Byłam szczęśliwa, wyjechałam do stolicy mody i znalazłam pracę jako asystentka głównej stylistki witryn sklepowych dużej marki odzieżowej. Tam zaczęło się dla mnie prawdziwe życie. Pełne emocji i kolorów. Włochy, piękne ubrania, wspaniała pogoda, życie towarzyskie i… miłość. Zakochałam się do szaleństwa. Diego był dyrektorem handlowym w firmie, w której pracowałam. Miał pozycję, a do tego był inteligentny, szarmancki i szalenie przystojny. Nie mogłam uwierzyć we własne szczęście, gdy zaproponował mi wspólną kolację. Myślałam, że to jakiś żart, może głupi zakład z kolegami z pracy. Zawsze wydawałam się sobie dziewczyną najwyżej przeciętną.
– Uroda jest dla prostych panienek – mawiała moja mama. – Pamiętaj, wyróżni cię talent i osobowość.
Jej słowa do dziś dźwięczą mi w uszach, były dla mnie bowiem jasnym komunikatem: „jesteś brzydka”. Pewnie dlatego, gdy już wyswobodziłam się z tamtej muzycznej niewoli, obudziłam się… pełna kompleksów.
Diego wyleczył mnie ze wszystkich… Po kilku spotkaniach byliśmy już parą. Zakochaliśmy się w sobie. Po miesiącu zamieszkaliśmy razem, po czterech oświadczył mi się. Szalałam ze szczęścia. Byłam w pełni gotowa pozostać we Włoszech na zawsze. Cudowny mężczyzna u boku, satysfakcjonująca praca, mnóstwo perspektyw na przyszłość. Czego chcieć więcej? Diego wierzył w mój talent projektantki. Umówił mnie na spotkanie z właścicielami firmy. Pokazałam im swoje projekty. Pozwolili mi stworzyć kilka krojów do regularnej kolekcji. To były tylko dwie sukienki, para spodni i trzy koszule, ale przyjęli je. Sprzedały się rewelacyjnie!
Dostałam propozycję przejścia do działu projektowego i zostania jedną z kreatorek marki! Do tego doszedł jeszcze zbliżający się ślub z Diego. Przepełniało mnie szczęście. Nawet rodzice przełamali się i po roku odwiedzili nas w Mediolanie. Mama nadal miała muchy w nosie, ale jak poznała Diega i zobaczyła przed jaką szansą zawodową stoję, spuściła z tonu. Wszystko układało się idealnie…
Sprawa była prosta: teraz albo nigdy...
Diego zginął w wypadku samochodowym trzy miesiące po powrocie rodziców do Polski. I miesiąc przed naszym ślubem. Jechał w służbową podróż do Szwajcarii. Pracował bez wytchnienia, bo wiedział, że potem będzie potrzebował sporo urlopu. Zasnął za kierownicą. Rozbił się z kolegą na autostradzie przed samą granicą. Obaj zginęli na miejscu.
Cały mój świat runął. Życie prywatne i zawodowe. Miłość do mężczyzny i miłość do mody. Wszystkie plany. Nie umiałam dłużej pracować w tej firmie. Wszystko i wszyscy przypominali mi Diega. Wróciłam do Polski.
Po powrocie zamknęłam się w czterech ścianach. Nikogo nie chciałam widzieć, z nikim rozmawiać. Później okazało się, że mam kliniczne objawy depresji. Wylądowałam w szpitalu. Spędziłam tam trzy długie miesiące. Anemię można było wyczytać z moich oczu. Po badaniach, przy których uparła się moja mama, okazało się, że coś jest nie tak. Cytologia wyszła fatalnie. Badania krwi też alarmująco. Ale nie stresowałam się tym wtedy. Psychicznie nadal byłam wrakiem człowieka. Nie zależało mi na życiu. Leczyłam się i starałam wrócić do normalnych zajęć tylko ze względu na rodziców. Widziałam, jak bardzo cierpią z powodu mojego nieszczęścia.
To za namową mamy po kilku miesiącach poszłam w końcu do specjalistów. Wszystko potoczyło się lawinowo. Dziesiątki dodatkowych badań, konsultacji, ciągnący się w nieskończoność czas oczekiwania na wynik. I w końcu wyrok: rak szyjki macicy. Na szczęście początkowe stadium, dobre rokowania na przyszłość.
– Tylko bez paniki – powtarzali lekarze. – Mogło być zdecydowanie gorzej, naprawdę. Dobrze, że się pani zbadała, wyleczymy to – zapewniali.
Czekała mnie operacja. Trzeba było amputować całą szyjkę macicy. Mogłabym później zajść w ciążę, ale o utrzymaniu nie było nawet mowy. Dostałam wyrok. Miałam 26 lat i zostałam pozbawiona szans na macierzyństwo. Na zawsze, nieodwołalnie. Wpadłam w panikę. Zawsze chciałam mieć dzieci. Marzyłam o dużej rodzinie, niedzielnych wypadach z maluchami na rowery, odgłosach ich krzyków roznoszących się w domu…Traciłam to bezpowrotnie.
Nie wiem, czy to na skutek szoku, czy stresu, jakie wywołały we mnie te wszystkie miażdżące wydarzenia, ale po kilku dniach płaczu poczułam gigantyczną potrzebę działania. Teraz, natychmiast. „Muszę coś zrobić – myślałam z determinacją. – Uratować to, co się jeszcze da. Póki jest czas”.
Przyszedł mi do głowy szokujący pomysł… Zadzwoniłam do mojego lekarza prowadzącego i umówiłam się na wizytę następnego dnia. Zapytałam, co by się stało, gdybym teraz zaszła w ciążę. Powiedział, że to w zasadzie ostatni moment. A biorąc pod uwagę niskie stadium zaawansowania choroby amputacja szyjki mogłaby się odbyć po urodzeniu dziecka.
– Ale przecież nie jest pani w ciąży, prawda pani Agato? – doktor spojrzał na mnie nieco podejrzliwie.
To mi wystarczyło. Wiedziałam, że muszę działać szybko. Skoro podjęłam decyzję, że chcę mieć dziecko, nie miałam czasu do stracenia. Nie miałam też chłopaka, narzeczonego, męża. Trudno. Są przecież samotne matki...
„Wychowam swoje dziecko najlepiej, jak będę umiała. Już nigdy nie będę samotna, otoczę je wielką miłością – myślałam. – Być może kiedyś, w przyszłości, spotkam jeszcze mężczyznę, z którym założę rodzinę, który zaakceptuje to, że mam dziecko”. W końcu mnóstwo jest kobiet na świecie, które będąc samotnymi matkami, układa sobie szczęśliwe życie. Może i mnie się uda, a teraz muszę odrobić najtrudniejszą lekcję w całym moim życiu.
Powiedział, że mnie rozumie, ale....
Od razu pomyślałam o Michale. Poznaliśmy się na Akademii Muzycznej. Studiowaliśmy razem zaledwie rok, ale to wystarczyło, abyśmy się zaprzyjaźnili. Był jedyną osobą z otoczenia muzycznego, która popierała moją decyzję o wyjeździe do Włoch i pójściu za głosem serca. Michał skończył akademię i grał w Filharmonii Bałtyckiej. Mieliśmy ze sobą kontakt. Raz nawet odwiedził mnie i Diega w naszym włoskim domu.
Zadzwoniłam do niego następnego dnia po wizycie u lekarza. Powiedziałam, że chcę się spotkać, że to bardzo pilna sprawa, ale o szczegółach wolę nie rozmawiać przez telefon.
Spotkaliśmy się w Gdańsku, mieście, w którym się poznaliśmy. Ze wszystkich sił starałam się nie okazywać zdenerwowania. Zupełnie na spokojnie, używając racjonalnych argumentów, wytłumaczyłam mu powód mojego przyjazdu i mojej… prośby do niego.
Ku mojemu zaskoczeniu nie był specjalnie zszokowany. Wysłuchał do końca mojej opowieści, ale odmówił. Wyjaśnił, że rozumie moją potrzebę i nie potępia mnie, ani nie uważa, że jestem egoistką i nie myślę o dobru dziecka, tylko własnym. Ale on nie wyobraża sobie życia ze świadomością, że gdzieś na świecie jest jego syn lub córka, a on nie ma z nimi kontaktu.
Bo taki właśnie był mój plan. Nikt nie może dowiedzieć się prawdy. Nie ma praw ojcowskich, bo nie ma ojca. Dziecko zostało poczęte na skutek romansu, jaki przeżyłam z przypadkowym człowiekiem, który potem... rozpłynął się we mgle. Nie mam z nim kontaktu, on nie poczuwa się do roli ojca. Jestem klasyczną samotną matką.
Wiedziałam, że Michał nie będzie chciał pieniędzy, dlatego nawet nie proponowałam mu takiej umowy. W tak dramatycznej i intymnej sytuacji liczyło się tylko zaufanie i zrozumienie dla mojej decyzji. Niestety, okazało się, że to go przerasta.
Rozstałam się z Michałem. Byłam bardzo rozgoryczona. Nie miałam mu za złe tego, że odmówił – miał prawo. To przecież bardzo poważna decyzja.
Gdybym musiała, zrobiłabym to znowu
A jednak czułam się zdruzgotana. Miałam bardzo mało czasu, żeby począć dziecko, a poza tym, skąd wezmę innego kandydata na ojca?! Przepłakałam całą noc, na przemian bijąc się z myślami, że do starości pozostanę samotną nieszczęśliwą kobietą oraz wizją zaprzestania leczenia i zdania się na łaskę lub niełaskę losu. „Nie poddam się operacji – przebiegało mi co chwila przez głowę. – Wolę umrzeć teraz z własnej woli niż później z samotności. I tak nie mam dla kogo żyć”.
Michał zadzwonił następnego dnia wieczorem. Miał matowy głos, na początku ledwo go zrozumiałam. Jąkał się, jakby bał się wydusić z siebie choć słowo. Jednak zmienił zdanie. Powiedział, że się zgadza, i że mi pomoże. Chciałam takiego ojca jak Michał dla mojego dziecka. Który umie pójść za głosem serca, nie ogląda się na innych, potrafi podjąć odważną decyzję.
Dwa miesiące później byłam już w ciąży. Urodziłam w siódmym miesiącu. Nie obyło się bez komplikacji. Większość ciąży przeleżałam plackiem w szpitalnym łóżku, ale syn urodził się zdrowy. Rodzice zrozumieli moją decyzję, lecz na swój użytek, pewnie dla dobra imienia naszej rodziny, nakłamali trochę w tej sprawie. Powiedzieli dalszej rodzinie i przyjaciołom, że ojcem dziecka jest mój nowy narzeczony z Mediolanu, do którego wkrótce się przeprowadzam.
Nie wszystko było w tym kłamstwem. Po porodzie poddałam się planowanej wcześniej operacji usunięcia szyjki macicy. Okazało się, że zmiany się pogłębiły i musiałam usunąć całą macicę. Nie ma więc najmniejszych szans, żebym jeszcze kiedyś urodziła dziecko. Za to mam Janka. Od trzech lat mieszkamy razem na przedmieściach Mediolanu. Co prawda bez „narzeczonego”, ale jednak.
Na miejscu bardzo pomogli mi rodzice Diega. Załatwili nam wygodne mieszkanie w zamian za opiekę nad ich starszą sąsiadką. Rok temu wróciłam także do pracy. Szyję ubrania dla okolicznych kobiet. Ubierają się u mnie czasem nawet bogate dziewczyny z samego serca Mediolanu. Z Michałem nie mam żadnego kontaktu. Obiecałam mu, że po narodzinach dziecka będzie mógł je przynajmniej raz zobaczyć, ale ostatecznie sam stwierdził, że to nie był najlepszy pomysł. Bał się, że gdy zobaczy chłopca, nie zazna spokoju i nie wywiąże się z danego mi słowa.
Janek w tym roku poszedł do przedszkola. Ja jestem w tej chwili zupełnie zdrowa, a co najważniejsze w końcu czuję spokój. Wiem, że podjęłam dobrą decyzję, i gdyby to było konieczne, zrobiłabym to jeszcze raz.
Czytaj także:
„Chciałam mieć dziecko, ale nie potrzebowałam związku. Znalazłam kandydata i wykorzystałam go do zajścia w ciążę”
„Mąż dopiero po ślubie powiedział mi, że nie chce mieć dzieci. Moim największym marzeniem jest bycie mamą”
„Zaszłam w ciążę, gdy miałam 16 lat. Ojciec dziecka kazał mi pozbyć się problemu, ale ja chciałam być mamą tego maluszka”