Przyjechałem do biura tuż przed 9.00. Tak jak wszyscy, chociaż jestem dyrektorem i nikt mnie nie sprawdza. Ale ja jestem obowiązkowy. A poza tym… Ta praca to całe moje życie. Tak było zawsze.
Już w liceum wiedziałem, kim chcę być. Kierownikiem, szefem, dyrektorem. Kimś na stanowisku. Powiecie – kompleks, nadmiar ambicji. Nie, to nie tak. Myślałem o tym wiele, bo w pewnym momencie sam zacząłem się zastanawiać, dlaczego tak bardzo zależy mi na stołku.
Bo ja najbardziej lubię… rządzić
Miałem na studiach kolegów, którzy pochodzili z małych miasteczek. Oni chcieli udowodnić sobie i światu, że są kimś, że potrafią się wybić. Mnie to nie było potrzebne. Warszawiak z dziada pradziada, rodzina z tradycjami, dość zamożna. Ja – spełnione marzenie rodziców, syn, który zawsze zdobywał nagrody w szkole. Właściwie nikt ode mnie nie oczekiwał, że będę dyrektorem. Rodzice byli raczej rozczarowani, że nie wybrałem zawodu lekarza. Ale ani niczego mi nie sugerowali, ani nic nie narzucali.
Więc dlaczego chciałem być szefem? Bo to sprawia mi przyjemność. Lubię mieć wpływ na różne rzeczy i nie znoszę, kiedy ktoś mi mówi, co mam robić. A podejmowanie decyzji – im ważniejszych, tym lepiej – podnosi mi poziom adrenaliny. Kocham wyzwania, uwielbiam pracować w stresie. No i całkiem dobrze radzę sobie w zarządzaniu ludźmi.
Zresztą, chyba jestem lubianym szefem – wymagającym i to bardzo, ale konkretnym i sprawiedliwym. Znam swoje zalety i może dlatego bez problemu zdobyłem to, o czym marzyłem. Mam zaledwie 33 lata, a już zarządzam połową dużego przedsiębiorstwa. I to nie będzie koniec! Co prawda, żeby spełnić to marzenie, musiałem przeprowadzić się do Poznania. Tylko tu miałem takie możliwości rozwoju i wiedziałem, że muszę to wykorzystać. Gdy dostałem kontrakt, wyjechałem bez zastanowienia.
No to przyjechałem do firmy jak zwykle przed 9.00. Sekretarka już była. Nie musi przychodzić tak wcześnie, lecz stara się być przede mną. Doceniam to. Niektórzy sądzą, że ona się podlizuje, ale ja to widzę inaczej. Poza tym, dla mnie i tak liczą się kompetencja i zaangażowanie w pracę, a tego jej nie brakuje.
– O, dzień dobry panie dyrektorze – powitała mnie jak zawsze, wstając zza biurka. – Ekspres już włączyłam, kawa zaraz będzie. I chciałam od razu poprosić pana o spotkanie, mam dużo pilnych papierów do podpisania.
– Jasne, pani Elu – aż się rozjaśniłem, bo lubię taki początek dnia: uśmiech od ładnej kobiety i obietnica ciężkiej pracy. – To poproszę o tę kawę, a potem dziesięć minut dla mnie, dobrze? Pięć po dziewiątej może pani do mnie przyjść z papierzyskami.
Te dziesięć minut to mój czas na rozruch. Włączam komputer, wypijam kawę, przeglądam wiadomości w Internecie.
Sekretarka zapukała (oczywiście!) punktualnie i weszła ze stertą papierów. Wiedziałem, że ma wszystko posegregowane i nie będzie mi zawracała głowy, czym nie powinna. Zaczęła rozkładać na biurku podpisane teczki, jednocześnie komentując:
– To są faktury, sprawdzone, do podpisania. Tu wnioski o urlop. Mój też – uśmiechnęła się nieśmiało. – Poprosiłam o dwa dni wolnego. A tu oferty do przejrzenia. Aha, i jeszcze plan jutrzejszego spotkania świątecznego, propozycja z firmy cateringowej. To najpilniejsze, bo jakbyśmy chcieli coś zmienić, to trzeba im dać znać przed południem. To już. Zawoła mnie pan, prawda?
Skinąłem głową i gdy zamknęły się za nią drzwi, zabrałem się do tych pilnych papierów. Kompletnie zapomniałem o świętach. Zresztą, dla mnie mogą nie istnieć. Nie wiem, czym ludzie się tak podniecają. Dwa dni obżarstwa i rodzinnych kłótni. A jeszcze trzeba pojechać ileś kilometrów, żeby spotkać się z wujostwem czy krewnymi, chociaż często to tak naprawdę obcy ludzie!
Rodzice to co innego. Choć szczerze mówiąc, z nimi też rzadko się widuję. Czasem dzwonię, ale przyjeżdżam właściwie tylko raz w roku. Teraz też nie zmierzałem pojechać: Wielkanoc to tylko wolny poniedziałek, a nie chcę brać dodatkowych dni, szkoda czasu. W firmie zawsze jest dużo do zrobienia. Poza tym sam wolę wszystkiego przypilnować i być na miejscu. To jest tajemnica mojego sukcesu: ufam tylko sobie i nie chcę, żeby ktoś podczas mojej nieobecności podejmował za mnie decyzje.
Całkiem o tym zapomniałem
Zabrałem się do roboty. Propozycja firmy cateringowej wydawała się rozsądna – po 14.00 przywiozą jedzenie, do 15.00 wszystko przygotują. Zastanawiałem się co prawda, czy nie przesunąć firmowej Wielkanocy na 16.00. Ale nie – niech ludzie mają trochę wolnego. Ostatni dzień w pracy, wszyscy będą się spieszyć do domu. Więc niech będzie.
Menu przejrzałem pobieżnie – pierwszy raz zamawiamy w tej firmie, lecz polecił mi ją znajomy dyrektor, zachwalał jedzenie. Poza tym, czy to ważne? Chodzi tylko o symbol. Podpisałem zgodę, potem przejrzałem faktury. Na koniec wnioski urlopowe. Hm… Dużo osób chce wyjechać, niektórzy aż na tydzień. Dwa podania odrzuciłem – informatyków. Niech się chłopaki jakoś dogadają, nie mogę przez tydzień zostać bez żadnego!
Przez chwilę zastanawiałem się nad wnioskiem sekretarki. Chciała wziąć wolny wtorek i środę. Dwa dni bez mojej prawej ręki? Spojrzałem w kalendarz. Na początku przyszłego tygodnia nie mam żadnych spotkań. Właściwie nic nie powinno się dziać. Jednak na wszelki wypadek poproszę ją, żeby była pod telefonem. Tylko ona wie, gdzie co jest.
Oddałem jej papiery i zająłem się dalszą pracą. Dużo tego było – przed świętami zagraniczni kontrahenci chcą załatwić jak najwięcej spraw, a wszystkie pilne. Nawet nie zauważyłem, że przesiedziałem przy biurku połowę dnia. O 14.00 pani Ela zapukała, żeby przypomnieć o biznesowym lunchu. I jak ja mam jej pozwolić na dłuższy urlop?!
Po spotkaniu nie wróciłem do pracy, postanowiłem w domu posiedzieć przed komputerem. Co skończyło się pisaniem i liczeniem do późna w nocy. Zdrętwiały wstałem od biurka. Choć nie jestem typowym dyrektorkiem z brzuszkiem, muszę wziąć się za siebie, zapisać na siłownię. Fakt, figurę mam całkiem niezłą. Ale godziny spędzone przy monitorze zdecydowanie odczuwał już mój kręgosłup. Tak, poproszę jutro panią Elę o znalezienie kilku ofert w pobliżu biura.
Następnego dnia pracy było mniej. Ostatni dzień przed świętami, w większości firm mają już wolne. Postanowiłem zrobić plan na przyszły tydzień, trochę podgonić robotę. A – i jeszcze to spotkanie firmowe. No nic, pójdę tam na pół godzinki, podzielę się jajkiem, a potem ucieknę. Pewnie wszyscy i tak będą woleli bawić się bez czujnego oka szefa….
Tak pachną święta… Pamiętam dobrze
Na „śniadanko” w sali konferencyjnej przyszło sporo osób. I od razu uderzył mnie ten zapach… Żurek na białej kiełbasie, ciasta, pasztet, śledzie. Aż zakręciło mi się w głowie. Nie jestem łasuchem, ale na kawałek drożdżowego się skusiłem. Boże… Kiedy jadłem coś takiego? U mamy!
Piekła takie samo, z mnóstwem rodzynek, domowym lukrem, skórką pomarańczową. Przypomniało mi się, jak tarła tę skórkę przed świętami, jak ją smażyła w rondelku, z cukrem. I ten zapach unoszący się w całym domu. A żurek! To był majstersztyk, a nie żurek! Kiełbasa biała i wędzona. I kilka rodzajów mięs, bo wujek był myśliwym i dostarczał dziczyznę. Na pasztet i na żur. Właściwe to może barszcz biały? Nie znam się na gotowaniu.
Nagle poczułem się dziwnie. Zabrałem swój talerz i wróciłem do gabinetu. Odsunąłem klawiaturę i postawiłem na stole przyniesione przysmaki. Ogarnęło mnie jakieś nieokreślone uczucie. Tęsknota? Nie wiem. Brałem po kolei wędliny, pasztet, ciasto i wąchałem. Jednak to prawda, że zapachów się nie zapomina…
Wspomnienia z dzieciństwa wróciły nagle z olbrzymią siłą. Znów byłem w naszym mieszkaniu na Starówce. Kuchnia, w której tak często siedzieliśmy całą rodziną. To tu lubiłem rysować i bawić się, podczas gdy mama krzątała się przy garnkach. Tata najczęściej miał dyżury w szpitalu. Mama gotowała i podśpiewywała. Dzieciństwo kojarzy mi się właśnie z zapachem pomidorowej z ryżem, mielonymi, mizerią, pieczonym kurczakiem. I ciastem w każdą niedzielę. Drożdżowe było tylko na święta, ale szarlotka, murzynek, sernik, piaskowe…
Pamiętam, jak wracałem zimą do domu, przemoczony, bo po drodze robiliśmy z chłopakami bitwę na śnieżki. Mama wsadzała mnie do wanny, a potem, już przebrany, siedziałem w tej ciepłej kuchni, pałaszowałem gorący krupnik i topniałem w zapachach. Dlatego ożeniłem się z Jolą. Bo świetnie gotowała. Pamiętam, gdy zaprosiła mnie pierwszy raz do siebie i podała swoje ciasto. Wcale nie było gorsze od tego, które piekła moja mama! Nie wiem, czy to była miłość, ale czułem się przy niej bezpiecznie.
Gdy zamieszkaliśmy we dwoje, lubiłem wracać do domu, bo pachniało jak u rodziców. Dobrze nam było razem. To znaczy mnie, bo jej chyba nie do końca. To ona złożyła pozew o rozwód, zaledwie trzy lata po ślubie. Próbowałem z nią rozmawiać, lecz już nie mieliśmy o czym. Przynajmniej Jola tak stwierdziła.
– Trochę za późno na rozmowę – powiedziała mi wtedy. – Wiem, że wyszłam za mąż za przyszłego prezesa, i zdawałam sobie sprawę, że będziesz dużo pracował. Ale jednak nie potrafię być z kimś, kogo nie ma. Mówisz, że chcesz porozmawiać. Ja próbowałam przez dwa lata. Nawet nie zauważyłeś, że się kłócimy, że jest mi smutno, że płaczę. Ba, nawet dzieci nie mamy – roześmiała się gorzko. – Do tego trzeba dwojga, a ty… W dzień w biurze, w nocy przy komputerze. Mam prawie 28 lat. To ostatnia szansa na dzieci. A ja chcę mieć prawdziwą rodzinę. Mam nadzieję, że jeszcze kogoś poznam.
Niczego mi nie brakuje, ale...
I tak się skończyła moja kariera męża. Czy żałowałem? Raczej byłem zły. Rozwód? W mojej rodzinie takich rzeczy nie było. Jednak to wszystko, co czułem. Chyba nawet za Jolą nie tęskniłem. Owszem, na początku było mi szkoda tych obiadków, musiałem się nauczyć sam dbać o siebie, pamiętać o praniu. Ale gdy przeprowadziłem się do Poznania, po prostu zatrudniłem gosposię.
Ma klucze, przychodzi, kiedy mnie nie ma. Nie przeszkadza mi więc, a ja wracam do posprzątanego mieszkania. Wyprasowane koszule wiszą w garderobie, podłogi lśnią. Tylko nie gotuje, bo też i nie ma po co. Lunch jem w pracy, w domu najwyżej wypiję drinka albo zamówię coś na wynos. Wygodne życie. Nikt się mnie nie czepia, nic ode mnie nie chce.
I nieprawda, że ciąży mi samotność, pustka w czterech ścianach i takie tam głupoty. To banały i bzdury. Kiedy brakuje mi towarzystwa, umawiam się z kumplem na tenisa. Albo idziemy do klubu. Zresztą, w pracy co chwilę mam jakieś spotkania, a nawet te biznesowe nie są nudne. Ważne sprawy omawia się często przy lampce wina, bilardzie albo na wyjeździe w góry lub nad morze. Towarzystwa mi nie brakuje. Tylko…
Powąchałem ciasto. Znowu zobaczyłem tę ciepłą kuchnię w domu rodziców. Jaki kontrast z moim wymuskanym mieszkaniem! Tam ciężkie meble, książki, obrazy. U mnie szkło i puste półki. Tam kakao i ciasto, u mnie kawa i ewentualnie szklanka whisky…
Co się ze mną dzieje? Do tej pory sądziłem, że nic mi nie brakuje, że jestem szczęśliwy… Bo jestem! Mam to, co chciałem, o czym zawsze marzyłem. Tylko dlaczego straciłem resztę? Czemu odrzuciłem bliskich? Czy ja już nie potrafię kochać, tęsknić? Potrafię, bo właśnie to czuję…
Nagle zapragnąłem zapomnieć o tych wszystkich słupkach, wykresach, prezentacjach. Chciałem zjeść szarlotkę i wygrzać się w maminej kuchni. Poczuć zapach domu.
Wziąłem komórkę i wybrałem numer do mamy. Musiałem głęboko odetchnąć, by ukryć wzruszenie, gdy usłyszałem jej głos.
– Mamo? Tu Radek. Nie wyjeżdżacie nigdzie na święta? To super, bo ja bym może do was wpadł? Jutro, jak można… No, to do zobaczenia. Co? Nie, nic się nie stało, tak po prostu… Ja też cię kocham, pa.
Jakoś lżej mi się zrobiło. Laptop i notes schowałem do biurka. Nie po to jadę, żeby pracować.
Sekretarka była zdziwiona, że już wychodzę; zazwyczaj siedziałem do późnego wieczora. Jeszcze bardziej się zdziwiła, kiedy jej powiedziałem:
– Pani Elu, wiem, że w kadrach nikogo już nie ma, ale proszę wypisać jeszcze jeden wniosek o urlop. Na dwa dni. Dla mnie.
Czytaj także:
„Mąż zbierał na nowe auto, więc zaczął wydzielać mi pieniądze na dom. Sęk w tym, że nie miał pojęcia, ile co kosztuje”
„Dopiero kiedy Paweł się oświadczył, wyznałam mu, że nie mogę mieć dzieci. Nazwał mnie obrzydliwą oszustką i odszedł”
„Synowa zostawiła syna dla innego. Teraz wnuk wysłuchuje, jak wyzywa jego ojca od biedaków, bo ten pracuje w szkole”