„Koledzy w szkole śmieją się z mojego syna, bo jesteśmy biedni. Do tego nie ma ojca, a ja jestem sierotą”

Samotna matka i syn fot. Adobe Stock
Dobrze wiem, co to znaczy czuć się kimś gorszym niż rówieśnicy. To nie jest wina dzieci, że nie szanują biedniejszych kolegów. Przecież ktoś ich tak wychował...
/ 01.10.2020 13:06
Samotna matka i syn fot. Adobe Stock

Dobrze wiem, co to znaczy czuć się kimś gorszym niż rówieśnicy. To nie jest wina dzieci, że nie szanują biedniejszych kolegów. Przecież ktoś ich tak wychował...

Gdyby nie lekki przeciąg, nawet nie zorientowałabym się, że mój synek wrócił do domu. Cichutko zamknął drzwi za sobą, odwiesił kurtkę na wieszak i na palcach poszedł w kierunku swojego pokoju.
– Cześć, Kuba! – krzyknęłam w jego stronę znad miski, nad którą obierałam ziemniaki. – Co ciekawego było dzisiaj w szkole?
W odpowiedzi odburknął pod nosem coś, co zapewne miało oznaczać „nic”, i czmychnął do siebie.

Westchnęłam ciężko. Zrobiło mi się smutno, ale wcale nie dlatego, że mój synek mnie lekceważył. Doskonale wiedziałam, czemu odpowiedział mi tak, a nie inaczej. Powinnam była ugryźć się w język, zanim w ogóle go zapytałam. „Jakby chłopak miał mało zmartwień w szkole, to jeszcze głupia matka w domu mu nie daje spokoju” – wyrzucałam teraz sobie. Po co pytałam, skoro bez tego mogłam się domyślić, co wydarzyło się dzisiaj w szkole. Znowu mu dokuczali. Ci rozwydrzeni, mający wszystko na wyciągnięcie ręki synowie i córki adwokatów, lekarzy, bankowców, właścicieli firm. Te małe potwory, dla których liczyły się tylko nazwy firm na metkach i obco brzmiące miejsca, w których spędzały wakacje, licytujące się z zapałem, komu rodzice kupili najdroższy prezent urodzinowy. Jak więc mój inteligentny, grzeczny i uczynny, ale nie pochodzący z tak wysoko postawionej rodziny synek, miał im dorównać?

Mieliśmy na świecie tylko siebie:
– Kubusia, a on – mnie. Żadnych dziadków, cioć, kuzynów, ani nikogo innego, na kogo w trudnych chwilach moglibyśmy liczyć. O ojcu Kubusia wolę nie wspominać w ogóle, bo nie jest wart nawet tego, by wymieniać jego imię, chociaż wtedy, gdy go poznałam, był dla mnie całym światem. Uważałam go za dowód na to, że warto prosić i wierzyć w lepsze jutro, bo jeśli prosi się wystarczająco dużo i wierzy wystarczająco mocno, wszystko na pewno się spełni. Przynajmniej ja wtedy tak myślałam.

Ja, zahukana dziewczyna, którą lata temu ktoś zawinął w kocyk i podrzucił pod drzwi plebanii. Poza zapasowymi spranymi śpiochami i dodatkową tetrową pieluszką nie znaleziono przy mnie nic – żadnej karteczki z imieniem, jakie chciałaby mi nadać mama, ani informacji o tym, kiedy się urodziłam. Wezwany lekarz stwierdził, że mam najwyżej kilka dni, a do metryki jako datę urodzenia wpisano mi datę „podrzucenia” i mam na imię Agnieszka, po matce księdza proboszcza. Czy wiecie, jak ciężko jest żyć, nie wiedząc, kim się jest i nie potrafiąc się cieszyć z urodzin, bo one wcale urodzinami nie są? Nie wiecie.

Strasznie trudno było mi się pogodzić z myślą, że to moja własna matka zgotowała mi taki los. Dlatego nawet dzisiaj zdarza mi się ją usprawiedliwiać. Myślę, że musiało jej się przydarzyć coś okropnego, inaczej na pewno by mnie nie zostawiła, narażając się na życie z takim ciężarem. Kiedy byłam mała, próbowałam sobie wyobrazić, jak ona wygląda: widziałam drobną kobietę z grubym warkoczem i jasnymi oczami patrzącymi smutno gdzieś w dal. Czasami ten obraz był tak sugestywny, że wydawało mi się, iż czuję jak kobieta głaszcze mnie po głowie. Może był to dobry sen, a może pani Ania – wychowawczyni z domu dziecka – jedyna oddana mi osoba, która przybiegała do mojego łóżka uspokoić moje nocne koszmary. Kiedy po osiemnastu takich samych latach, spędzonych w tej przechowalni dla niechcianych dzieci, opuszczałam wreszcie jej mury, moja wychowawczyni żegnała mnie ze łzami w oczach i życzeniami szczęścia. To dla niej postanowiłam, że zrobię wszystko, by się spełniły.

Znalazłam pracę, wynajęłam skromny pokój i odkładałam grosz do grosza, by rozpocząć zaoczne studia. Było mi ciężko, ale zacisnęłam zęby i po 5 latach z dyplomem w kieszeni przekroczyłam bramę naszego ratusza: zostałam urzędniczką w wydziale do spraw pomocy społecznej. Byłam dumna z własnego biurka, na którym równiutko ustawiłam segregatory, metalowej tabliczki z moim nazwiskiem na drzwiach i starannie wyprasowanych bluzek, które wkładałam do pracy. Nawet głowę zaczęłam nosić wyżej. A kiedy poznałam jego – mężczyznę, który mówił, że jestem całym jego światem i obiecywał stworzyć dla mnie raj na ziemi – uwierzyłam, że życzenie pani Ani się spełniło...

O, ja naiwna! Kiedy to wspominam, jest mi zwyczajnie wstyd, że dałam się omamić w tak banalny sposób; że pozwoliłam, by mnie wykorzystał, a potem zniknął bez śladu, gdy uradowana oznajmiłam mu, że spodziewam się dziecka. W taki sposób zgotowałam mojemu synkowi los, przed jakim przez całe życie chciałam go ochronić: los dziecka z niepełnej rodziny.

Starałam się jak umiałam, by Kuba nie czuł się gorszy od swoich kolegów. Doskonale pamiętałam to uczucie z dzieciństwa: my, dzieci z bidula, na tle rówieśników w szkole wyglądaliśmy jak zahukani nędzarze. I nawet jeśli ktoś nie wiedział, gdzie mieszkam, natychmiast domyślał się tego, patrząc na moje marne ubrania, zniszczony tornister i rozsypujące się książki, które przypadły mi w udziale po którymś ze starszych kolegów. Gorzkiego smaku „bycia gorszym” nie zapomina się do końca życia. Chcąc oszczędzić tego mojemu synkowi, starałam się, by niczego mu nie brakowało: miał nowe ubrania, modny plecak, a na ostatnie urodziny dostał nawet komórkę. Chodziliśmy na basen, zadbałam, by Kuba nauczył się jeździć na nartach i pozwoliłam, by za zaoszczędzone pieniądze kupił sobie konsolę. Nie dawałam się jednak zwariować i nie sprawiałam Kubie najdroższych i najmodniejszych rzeczy, bo zwyczajnie nie było mnie na nie stać. Uważałam, że ma wszystko, czego potrzebuje, a tego, co najważniejsze, i tak dałam mu w nadmiarze: mojej miłości. Jak bardzo się myliłam.

Kiedy mój chłopczyk poszedł do szkoły – bardzo dobrej szkoły, bo zależało mi na jego wykształceniu – okazało się, że jego nowe i modne ubrania nie mają odpowiedniej metki, komórka to najprostszy model, do którego wstyd się przyznać, a jeżdżenie na nartach w Polsce jest obciachem. Z dużym politowaniem komentowano również to, że nie latamy na wakacje samolotem, w niedziele jadamy w domu zamiast pójść do restauracji, i co to w ogóle za pomysł, żeby mieszkać w bloku, a nie w willi pod miastem? „Nie macie plazmy ani wanny z hydromasażem?” – dziwiono się.

Czasami wyrzucałam sobie, że to moja wina: co ja sobie wyobrażałam, posyłając synka do szkoły, do której chodzą dzieci z najlepszych domów? Przez chwilę miałam nawet pomysł, by go z niej zabrać, ale jego wychowawczyni skutecznie wybiła mi to z głowy:
– Kubuś świetnie się uczy i byłoby niezmiernie szkoda przenosić go do gorszej placówki – przekonywała.
Zdaje się, że ta mądra nauczycielka wiedziała, że inne dzieci są wobec niego złośliwe. Robiła, co mogła, by to ukrócić i umocnić jego pozycję w szkolnym rankingu, ale nie chciała reagować głośno – żeby koledzy nie dokuczali Kubie jeszcze bardziej jako kapusiowi.

Westchnęłam, wrzucając ostatniego ziemniaka do miski i zabrałam się za rozbijanie mięsa. Waliłam tłuczkiem z całej siły, żeby wyrzucić z siebie złość. „Świat się zmienia, a dzieci są takie same” – myślałam. „Bogate dokuczają biedniejszym”. Moją frustrację pogłębiały zbliżające się dziesiąte urodziny Kuby, choć normalnie na każde jego święto cieszyłam się jak oszalała i piekłam jego ulubione ciastka z kremem, a potem pozwalałam, by się nimi opychał do woli. Ale nie w tym roku.

W tym roku w jego szkole pojawiła się moda, że na urodziny zaprasza się wszystkich kolegów z klasy i nie wypada ani ich nie zorganizować, ani nie pójść na cudze. Kuba więc chodził, choć bawił się na nich różnie – raz lepiej, raz gorzej – i trochę wstydził wręczanych prezentów wyraźnie odstających od wymyślnych paczek przyniesionych przez innych. Żeby te dzieciaki wiedziały, ile ja musiałam pracować i z czego zrezygnować, żeby kupić te wszystkie lalki Barbie, wyścigówki i gry. Co prawda mam trochę oszczędności, ale trzymam je na czarną godzinę, bo gdyby mi się kiedyś coś stało, nikt nam przecież nie pomoże. Nie wydam ich więc na przyjęcie urodzinowe, tym bardziej że – choć dla mnie to całkiem pokaźna sumka – na zrobienie wrażenia na tych małych snobach i tak nie wystarczy. Rodzice przecież kupili im już wszystko.

„Zaraz, zaraz” – olśniło mnie nagle. „A może jest coś, czego nie da się kupić za pieniądze?”. Opętana tą myślą zaczęłam układać misterny plan, wciągając w niego kilka koleżanek z pracy, które ochoczo postanowiły mi pomóc. Kubie powiedziałam tylko, że w dniu urodzin zaproszeni goście mają się stawić u nas. Musiał pomyśleć, że szykuję zwykłe przyjęcie w domu, bo na jego twarzy pojawił się cień zawodu, ale nie usłyszałam od niego ani słowa skargi. Kochany synek, ciekawe, czy spodoba mu się moja niespodzianka?

W dniu urodzin, kiedy wszyscy się zebrali, zarządziłam wyjście. Trochę pomarudzili, ale karnie zeszli na dół. Przed blokiem czekał stary wóz straży pożarnej, który kiedyś kupił i wyremontował ojciec jednej z moich koleżanek, wielki pasjonat dawnych pojazdów. Usłyszałam ciche „wow” oraz zobaczyłam zachwyt na ich twarzach i radość w oczach mojego synka. Pojechaliśmy na leśną polanę, na której moje koleżanki urządziły już „przyjęcie”: na trawie leżały koce i stały drewniane skrzynki służące za siedzenia, na tacach leżały góry ciastek, a obok płonęło ognisko. Przygotowałyśmy też rozrywki sportowe – rakietki do badmintona, latawce, piłki, linę i wiele innych.

Dzieci – przyzwyczajone do dmuchanych zamków i wynajętych klaunów – początkowo nie wiedziały, co ze sobą zrobić, ale wystarczył pierwszy puszczony latawiec, by wszystko poszło w ruch. Nikomu nie przeszkadzało, że piłki nie są nowe, latawce – zrobione z papieru, a kiełbaski – pieczone na patyku. Ach, jak oni się nimi opychali. Bawiliśmy się świetnie, robiąc przy tym tyle harmidru, jakby tu był pluton wojska. Śmiechu było co niemiara, a do zawodów w przeciąganie liny stanęły nawet moje koleżanki.

Patrząc na to wszystko, zrobiło mi się tych dzieciaków żal – rodzice dali im wszystko, z wyjątkiem zwykłej, beztroskiej zabawy. Pomyślałam, że one wcale nie są złe: to nie wina dzieci, że w stosunku do Kuby zachowywały się tak a nie inaczej. To wina ich rodziców, którzy nie pokazali im, że świat nie zawsze wygląda jak ich willa i nie nauczyli szacunku do innych.

Kubuś pomachał mi z daleka. Chyba chciał nawet do mnie podbiec, ale kilku kolegów właśnie wciągnęło go do zabawy. Przybili sobie „piątki” i ruszyli wspólnie budować szałas.

Więcej listów do redakcji:„W wieku 16 lat oddałam córkę do adopcji. Teraz uratowałam życie wnuczce, która była ciężko chora”„Mój narzeczony pochodził z majętnej rodziny z koneksjami, a ja nie śmierdziałam groszem. To nie mogło się uda攄W wieku 45 lat zostanę po raz drugi mamą i po raz pierwszy babcią. Nie planowałam tego, ale tak w życiu bywa”

Redakcja poleca

REKLAMA