Szedłem właśnie na randkę w ciemno. Oficjalnie miałem od dziewczyny pożyczyć książkę, nieoficjalnie – przyjrzeć się, zagadać. Wiedziałem tylko, że nazywa się Edyta, nazwiska nie pamiętałem. Pracowała w dużej księgarni i podobno miała fajnego kota, cokolwiek to oznaczało. Kolega opisał mi ją jako „ładną blondynkę o dużych ustach” i kazał „sprawdzić ją na fejsie”. Nie sprawdziłem. Bałem się, że coś mnie zniechęci.
Jakieś głupie zdjęcie z koleżankami albo portrety samouwielbienia czy komentarz w stylu: „Dziś rano moje paznokcie są dłuższe o milimetr”. Poza tym miałem ochotę na prawdziwą randkę w ciemno - na spotkanie z kimś, kogo zupełnie nie znałem.
Po drodze można było zjeść kebab w trzech miejscach. Byłem głodny, ale nie chciałem pachnieć mięsem i czosnkiem. Nie chciałem też jednak, aby burczało mi w brzuchu. W spożywczym wciśniętym pomiędzy antykwariat a budkę z lodami kupiłem kanapkę z serem dla siebie, a dla dziewczyny dużą czekoladę z orzechami. Może powinienem kupić jakiś alkohol? Zawróciłem i wziąłem z półki czerwone wino. Jednak przy kasie odstawiłem je. Było zbyt jednoznaczne.
Była silna i miała dystans
Edyta mieszkała na trzecim piętrze przedwojennej kamienicy w pobliżu placu Trzech Krzyży. „Czy to znaczy, że budynek nie został zrównany z ziemią po Powstaniu Warszawskim, czy odbudowano go po wojnie?” – zastanawiałem się, wchodząc po schodach. Moi dziadkowie mieszkali w podobnej kamienicy niedaleko Dworca Centralnego. Gdy byliśmy akurat na klatce i gasło światło, babcia zawsze udawała ducha. „Uuuchu!” – straszyła mnie, a ja łapałem ją za rękę. Serce biło mi wtedy mocno, zupełnie tak jak teraz.
Kiedy dotarłem na właściwe piętro, nacisnąłem dzwonek i po chwili w drzwiach stanęła niska blondynka o dużych ustach. Krótko obcięta, bez makijażu. Wyglądała na gówniarę, ale podobno była w moim wieku, czyli zbliżała się do trzydziestki.
Zanim weszliśmy do ciemnego przedpokoju, zauważyłem, że ma błękitne oczy. Tak, była ładna. Uśmiechnąłem się. Zauważyła i zrozumiała. Była jedną z tych kobiet, które podobały się facetom i wiedziały o tym.
Prowadziła mnie długim korytarzem pachnącym pastą do podłogi. Klepki skrzypiały. Nie była wystrojona, miała na sobie wąskie jeansy i bluzę z jakimś napisem. Nic nie mówiła, ale nie czułem, że cisza nam ciąży. Weszliśmy do dużej kuchni urządzonej ewidentnie pod wynajem. Wszystko z Ikei. Duże okno wychodziło na podwórko studnię. W wielu oknach paliło się światło.
– Napijesz się herbaty? – spytała.
Stała przy białych szafkach pachnących nowością. Gdyby zrobić teraz zdjęcie, można by je umieścić w katalogu szwedzkiej firmy. Edyta miała w sobie coś ze Szwedki. Siłę i lekki dystans, nawet gdy starała się być miła.
– Chętnie – odparłem i pomyślałem, że pewnie zaproponuje mi zaraz wybór wśród różnych owocowych.
– Mam sporo owocowych... Moja współlokatorka zostawiła.
Chciałem zwykłą, czarną. Gdy wsypywała herbatę do dzbanka z sitkiem, zauważyłem, że lekko drżą jej ręce. Więc jednak trochę denerwowała ją ta sytuacja. Przecież wiedziała, że nie przyszedłem tylko po książkę.
Nalała herbatę do dwóch kubków. Na jednym była postać z Muminków. Największa zmora dzieciństwa – Buka. Na drugim były różyczki. Kubki też pozostały po współlokatorce, która wyjechała budować studnie w Afryce.
– Dziękuję – mruknąłem.
– Marek powiedział, że jesteś facetem, któremu nie sposób odmówić – zaczęła nieco flirciarsko, przyglądając mi się z zainteresowaniem.
– No to pójdę za ciosem... Jestem strasznie głodny, mogę zjeść u ciebie kanapkę? – wyjąłem zawiniątko z plecaka. – Przepraszam, nie zdążyłem wcześniej. W pracy wdrażamy nowe oprogramowanie... Czekolada cała dla ciebie... – podałem jej pudełko.
Miała niewyraźną minę. Chyba jednak powinienem kupić to wino.
Edyta niewiele mówiła, więc wziąłem na siebie walkę z ciszą. Opowiedziałem o Amsterdamie, z którego właśnie wróciłem. O kanałach, rowerach, coffee shopach. Patrzyła obojętnie. Minęło pół godziny, herbata wystygła, ledwo upiłem dwa łyki. Edyta wyglądała na skrajnie znudzoną.
– Pójdę już – starałem się, by w moim głosie nie było nawet nutki żalu.
Po raz pierwszy spojrzała na mnie uważniej. Niebieskie oczy. Coraz bardziej mi się podobała.
– Jestem po prostu zmęczona – wytłumaczyła się, choć nie miałem o nic pretensji. – Przed naszym spotkaniem dwie godziny wisiałam na ściance. Przygotowuję się do zawodów.
A więc stąd drżące dłonie.
Organizował mi spotkania ze swoimi koleżankami
– Nie schrzań tego. To fajna dziewczyna – Marek patrzył na mnie nie wiedzieć czemu lekko wkurzony. Skąd wiedział, że poszło kiepsko?
– Dlaczego mam schrzanić? – udałem głupiego. – Edyta... podoba mi się nawet. Jest jak wiatr odnowy.
Nie wiedział, o co mi chodzi z tym wiatrem. Nerwowo potarł czoło. Wydawał się lekko bezradny. Nie bardzo rozumiałem jego zaangażowanie w tę sprawę. Poznaliśmy się dopiero pół roku temu na kursie dla wolontariuszy.
Kurs był niby dla wszystkich, ale przyszły na niego głównie panienki studiujące psychologię. Czuliśmy się jak dwa wilki wśród słodkich Czerwonych Kapturków. Ja byłem programistą, Marek pracował w telewizji, do czego przyznał się dopiero, gdy poszliśmy na piwo. Był montażystą i z gwiazdami nie miał za dużo kontaktu, ale kiedy mówił, gdzie pracuje, wszyscy uważali, że jest w stanie załatwić im pracę na wizji. Fajnie się rozmawiało, nie szukałem jednak kumpla. Długo się zaprzyjaźniałem. Potrzebowałem lat. Marek wręcz przeciwnie, wydawał się we wszystko angażować od razu. Dusza człowiek. W sumie spadł mi z nieba. Najwidoczniej czas było wrócić do spotkań z ludźmi i generalnie do rzeczywistości.
Po kolejnej sesji szkoleniowej znów poszliśmy na piwo. Nieoczekiwanie dla siebie samego przyznałem się Markowi, że rok temu rozstałem się z kobietą swojego życia. Nie chciałem wchodzić w szczegóły. Marek, jak to facet, zaproponował picie i wyrwanie panienek. Przy najbliższej okazji zabrał mnie na imprezę, na której przedstawił mi „bardzo fajną Zuzannę”.
Naprawdę była fajna, pracowała w portalu internetowym, w dziale kultury, więc oczytana, osłuchana, otrzaskana. W dodatku bardzo, bardzo kobieca, co – powiedzmy sobie szczerze – miało duże znaczenie. Podczas pierwszej rozmowy z trudem powstrzymywałem się, żeby nie gapić się na jej wielki biust. Jednak po kilku spotkaniach zaczęła mnie unikać.
Później Marek przedstawił mnie Karolinie. Była przeciwieństwem Zuzy. Prawie bez biustu i bioder, ale z nieprawdopodobnie gibkim ciałem. Instruktorka jogi. Też odbyliśmy kilka miłych spotkań – i znów się urwało.
Po niej była jeszcze poważna Maria, znajoma Marka z telewizji. Pojechaliśmy w trójkę do Wrocławia na koncert Hanne Hukkelberg, intrygującej piosenkarki z Norwegii. Przy jej piosenkach trudno było się nie zakochać. Powolne, namiętne, zmierzające prosto do celu. Maria zupełnie odleciała. Ja również. Dawno już nie czułem się tak dobrze. Poszliśmy zwiedzać miasto, gdy w pewnym momencie Marek po prostu zniknął.
– Mówił, że nas zostawi, kiedy... Kiedy uzna, że może nas zostawić – uśmiechnęła się nieśmiało Maria.
Wziąłem ją za rękę i tak chodziliśmy do rana. Na początku po Starym Mieście, a potem dalej.
Byłem pewien, że to wreszcie będzie ona. Bardzo chciałem być już z kimś. Maria słuchała tej samej muzyki, czytała te same książki, chodziła na te same filmy co ja. Niestety, po kilku spotkaniach przestała odpowiadać na telefony, esemesy i zaczepki na fejsie.
– Nie zastanawiałeś się, dlaczego nie wyszło ci z Zuzą, Karoliną ani z Marią? – spytał mnie potem Marek.
Jasne, zadawałem sobie to pytanie, ale odpowiedz wydawała się jedna.
– Nie podobałem się im.
Marek aż złapał się za głowę. Inni goście knajpki spojrzeli na nas zaskoczeni. Taka ekspresja w ten senny deszczowy dzień? Też się zdziwiłem.
– Człowieku, co ci zrobiła ta twoja była? Jak ona miała na imię?
Nie chciałem o niej mówić.
– Wszystkie trzy zraniłeś do żywego. I zdaje się, że kompletnie tego nie zarejestrowałeś, co? – prychnął.
Pobiegliśmy na akwedukt, trzymając się za ręce
Umówiłem się z Edytą na placu Wilsona. Chciałem z nią przyjść właśnie tutaj, chociaż zarówno ona, jak i ja mieszkaliśmy w zupełnie innych częściach Warszawy. Po prostu kiedyś śniło mi się, że spacerowałem tu z piękną kobietą w pewną mroźną, zimową niedzielę. Szliśmy wzdłuż kamienic, a ludzie patrzyli na nas z okien. We śnie miałem silne przeczucie, że mamy bardzo mało czasu, a musimy dojść do parku u podnóża Cytadeli.
W dzieciństwie byłem tam z klasą. Zwiedzaliśmy zespół budynków wybudowanych przez Rosjan. W celi Waryńskiego wszystkie dzieciaki zachwyciły się, że można mieć taki fajny pokój tylko dla siebie, bez rodziców, bez rodzeństwa. To były czasy...
Czekałem na Edytę przy kinie Wisła. Przed budynkiem pan z panią rozłożyli stoisko z warzywami i kwiatami. Róże obok jabłek i ziemniaków. Jeszcze za wcześnie, by Edycie kupić czerwoną różę? Bardzo mi się podobała. Chciałem dziś dotknąć jej szyi, ust.
Nadeszła zupełnie z innej strony, niż się spodziewałem. Nie od metra, tylko od strony parku Żeromskiego. Znowu miała na sobie obcisłe dżinsy.
– Dlaczego chciałeś się spotkać akurat tutaj? Na końcu świata? – spytała.
– Koniec świata jest na Młocinach – sprostowałem.
Nie mogłem jej powiedzieć, że miałem sen. W każdym razie nie teraz. Uśmiechnąłem się więc tajemniczo. Ruszyliśmy wzdłuż parku Żeromskiego prosto do Cytadeli. Niedawno spadł pierwszy śnieg. Było zimno.
Tym razem Edyta nie była milcząca, opowiadała historię za historią, każda z zabawną puentą. Śmiałem się, ale żadnej z tych opowieści nie byłem w stanie zapamiętać. Wlatywały mi jednym uchem, wylatywały drugim. Doszliśmy do parku przy Cytadeli.
– Nigdy tu nie byłam – stwierdziła, rozglądając się z ciekawością.
Szliśmy wzdłuż fosy zarośniętej samosiejkami drzew owocowych. Z drugiej strony ciągnęły się domki jednorodzinne z jabłonkami, gruszami, mirabelkami. Pamiętałem, że jest tu wiadukt czy raczej miniakwedukt z czerwonej cegły, łączący teren Cytadeli z chodnikiem, którym szliśmy. Tam chciałem zaprowadzić Edytę i nagle poczułem lęk, jak w tamtym śnie, że mamy mało czasu. Przyspieszyłem kroku, Edyta zaczęła drobić, złapałem ją za rękę i zaczęliśmy biec.
– Nie wiem, jak dużo mamy czasu – wyjaśniłem jej po drodze.
Zerkała na mnie zaintrygowana, wyraźnie gotowa na przygodę. Pociągnąłem ją w dół, po schodkach, na wąski akwedukt. Jeśli powiałby naprawdę silny wiatr, zdmuchnąłby nas kilkanaście metrów niżej, na dno fosy. Dotarliśmy jednak bezpiecznie na miejsce.
Edyta usiadła pod lekko zardzewiałym napisem: „Teren wojskowy. Wstęp wzbroniony”. Usiadłem obok niej, bardzo blisko. Czułem zapach jej perfum. Chwilę milczeliśmy i to Edyta pierwsza zaczęła. Długą historię o sobie i o tym, że przez lata bawiła się facetami i nie wie, czy potrafi się zaangażować. Może dlatego jeździ w góry, bo tylko tam czuje, że nic nie musi. Kochać, zakładać rodziny, rodzić dzieci. Musi tylko wejść na szczyt.
– Czuję, że mnie rozumiesz – spojrzała na mnie niebieskimi oczami.
– Gadasz straszne pierdoły – usłyszałem swój własny głos.
Przypomniały mi się słowa Marka, że na pierwszym spotkaniu oczarowuję kobiety, ale już na drugim zaczynam być nieprzyjemny, na trzecim bardzo nieprzyjemny, a na czwartym wręcz wrogi. Z drugiej strony one coś do mnie czuły i z trudem podejmowały jedyną mądrą decyzję: żeby dać sobie ze mną spokój. „Czy ty przypadkiem wciąż nie kochasz tamtej kobiety?” – spytał Marek. „Nie” – odparłem.
Ale to nie była prawda.
Zostawiłem Edytę na wiadukcie i wróciłem pieszo do domu. Kilkanaście kilometrów. Nie potrafiłem inaczej.
Na kolejnym szkoleniu dla wolontariuszy nie było Marka. Wysłał mi esemesa: „Mam cię dość. Wróć do tej swojej Izy i to jak najszybciej”.
W dużej, nieogrzewanej sali panował okropny chłód. Pani z hospicjum przygotowywała nas na najtrudniejszy moment: gdy nasz podopieczny umrze. Po raz pierwszy od odejścia Izy, kobiety mojego życia, która zmarła w zeszłym roku, poczułem ból. Iza odeszła i nic nie można było na to poradzić. Musiałem nauczyć się żyć bez niej. Rozpłakałem się jak dziecko.
Więcej listów do redakcji:„Powiedziałem żonie: »Sorry skarbie, ale nasz czas minął« i odszedłem do młodej kochanki. Chciałem poczuć, że żyjꔄWybaczyłam mężowi seks ze stażystką, bo każda zdrada ma swoją przyczynę. Ja też byłam winna, że poszedł do innej”„Nie odeszła do kochanka, ale dlatego, że coś się skończyło... To bardziej boli niż zdrada”