„Po tragicznej śmierci brata, adoptowałem jego syna. Minęło 16 lat, a on wciąż nie zna prawdy"

ojciec z adoptowanym synem fot. Adobe Stock, LIGHTFIELD STUDIOS
„Była chyba 23.00, kiedy ktoś zadzwonił do drzwi. Jak tylko zobaczyłem na klatce policję, wiedziałem, że stało się coś złego. – Czy to mieszkanie Michała Z.? – zapytali, a ja pokiwałem głową. – A pan kim jest? – Bratem – powiedziałem, sięgając do kurtki po dowód".
/ 24.02.2023 07:15
ojciec z adoptowanym synem fot. Adobe Stock, LIGHTFIELD STUDIOS

Arek ma 17 lat. Z nami mieszka ponad 16. Jesteśmy rodziną i to bliską, ale nie jesteśmy jego rodzicami. On o tym nie wie. Właściwie nie wie o niczym, co wydarzyło się, gdy miał niecały rok. Nie zna tragicznej historii naszej rodziny. Dokładnie pamiętam tamte chwile. Właściwie nie ma dnia, żebym nie wspominał wieczoru sprzed lat. Zresztą, wystarczy, że spojrzę na Arka, a natychmiast widzę swojego brata. Arek jest taki podobny do ojca. W dodatku Michał był niewiele starszy od niego, gdy zginął.

Michał, mój brat, zawsze był hulaką. Dziewczyny, zabawa i samochody – te rzeczy interesowały go najbardziej. A że przy tym był prawdziwą duszą towarzystwa, to nie narzekał ani na brak zaproszeń na imprezy, ani na brak zainteresowania ze strony płci przeciwnej. Mama wróżyła mu krótką karierę, jako kawalerowi – i jak to mówił tata – wykrakała. Michał zdążył zrobić maturę i złożyć papiery na studia, gdy okazało się, że jego dziewczyna, Marzena, jest w ciąży.

Fakt, zachował się wtedy jak mężczyzna. Zrezygnował ze studiów dziennych, na które został przyjęty, poszedł na wieczorowe, żeby móc pracować i utrzymać rodzinę. Z Marzeną wzięli ślub i chociaż wszyscy sądziliśmy, że mąż i ojciec będzie z niego żaden, to on naprawdę się starał. W końcu musieliśmy przyznać, że jest w porządku. Przestał imprezować, z kumplami umawiał się rzadko, o żadnych flirtach też nic mi nie wiadomo. A gdy na świat przyszedł Arek, mój brat oszalał na jego punkcie. Po pracy od razu leciał do domu, żeby popatrzeć na syna, i jeżeli było ciepło, to sam chętnie wychodził z nim na spacery.

Mój brat prowadził jak wariat

Jedyne, z czego nie potrafił zrezygnować, to samochody. Uwielbiał te szybkie, sportowe. Na nowe nie było go nigdy stać, więc kupował stare graty, remontował je u znajomego w warsztacie i sprzedawał, gdy się już nacieszył danym modelem. A potem wynajdywał kolejny i dłubał przy nim w wolnych chwilach. No i jeździł.

Jeździł zawsze jak szalony – jak to mówiła mama. Prawdę mówiąc, ja też nie przepadałem za takim stylem. Ruszał z piskiem opon, brał zakręty na pełnym gazie, a na prostej gnał, ile fabryka dała. Ja zawsze się bałem, a poza tym nie wierzyłem w samochody. Dla mnie każdy mógł się zepsuć – zwłaszcza takie stare graty, jakie kupował Michał – a wtedy wypadek był gwarantowany. Co prawda Michał śmiał się ze mnie i twierdził, że powinienem mieć do niego więcej zaufania. Fakt, prowadził dobrze, a że znał się na silnikach, to od razu wychwytywał każdą usterkę.

– Swojego wozu muszę być pewny – tłumaczył mi kiedyś, gdy stanęliśmy na środku ulicy, a on się uparł, że dalej nie pojedziemy, że musimy zepchnąć wóz na pobocze. – Wiem, co poszło. Pasek strzelił. Gdybym nie usłyszał, silnik byłby do remontu. Wysiadka, bracie, i dzwonimy po lawetę.

Znał swoje samochody, dlatego nie wierzę, że wtedy, tamtego tragicznego dnia, przyczyną wypadku była usterka. Michał na pewno by to wychwycił. Na pewno…

Ale tamten dzień w ogóle był dziwny i inny. Jakoś tak w południe Michał zadzwonił i zapytał, czy może podrzucić do nas Arka. Ja akurat byłem kilka miesięcy po ślubie i oboje z Ewą staraliśmy się o dziecko. Na razie nic z tego nie wychodziło, a że oboje uwielbialiśmy maluchy – zwłaszcza mojego chrześniaka – więc zgodziliśmy się nim zaopiekować.

– Przyjechalibyście do nas po pracy, co? – powiedział. – Bo wiesz, chcę pojechać z tatą zobaczyć ten domek nad rzeką. Wiesz, ten co ewentualnie mielibyśmy kupić jako letniskowy. Tata powiedział, że sam oceni, czy jest wart tych pieniędzy, czy nie. Normalnie dałbym małego mamie, ale jest przeziębiona…

– Oczywiście, że przyjedziemy, nie ma sprawy – powiedziałem.

Chociaż muszę przyznać, że byłem nieco zdziwiony. Michał i Marzena jeszcze nigdy nie zostawiali Arka samego z nami czy z dziadkami. No i to kupno działki? Wiem, rozmawiali o tym, to było ich marzenie, ale nie sądziłem, że tak szybko je zrealizują. Ale na opiekę nad Arkiem zgodziłem się natychmiast.

– Możecie spokojnie jechać i oglądać sobie te domki. A my Arka umyjemy, nakarmimy i położymy spać. O nic się nie martw – dodałem.

Pojechali, a my bawiliśmy się z małym. Właśnie uczył się chodzić i był taki pocieszny! Zaaferowany swoimi próbami i tym, że to my z nim siedzimy, wcale nie chciał iść spać i musieliśmy się z Ewą nieźle nagimnastykować, żeby go wreszcie do tego przekonać. A i tak zasnął po 21.00!

Michała i Marzeny jeszcze nie było. Nie martwiliśmy się, że długo nie wracają. Znałem swojego brata i ojca – wiedziałem, że jak pojechali nad rzekę, to od razu poszli wybadać teren, gdzie najlepiej iść na ryby. A Marzena pewnie też nie napierała na powrót do domu – uwiązana całymi dniami do dziecka, wreszcie korzystała z chwili wolności i ciszy. Może nawet zdrzemnęła się gdzieś nad tą rzeką?

Była chyba 23.00, kiedy ktoś zadzwonił do drzwi. Jak tylko zobaczyłem na klatce policję, wiedziałem, że stało się coś złego.

– Czy to mieszkanie Michała Z.? – zapytali, a ja pokiwałem głową. – A pan kim jest?

– Bratem – powiedziałem, sięgając do kurtki po dowód. – Opiekuję się jego synem, bo pojechał z żoną za miasto. A coś się stało?

Tak naprawdę, dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, co do mnie mówi. Że Michał i Marzena mieli wypadek. Że oboje zginęli na miejscu. A tatę w ciężkim stanie karetka zabrała do szpitala. Ewa została z małym, a ja od razu pojechałem do ojca. Mama już tam była – ją też zawiadomiła policja, zresztą, przywieźli ją do tego szpitala. Tata nie odzyskał przytomności, zmarł nad ranem, obrażenia wewnętrzne były zbyt poważne. Może, gdyby był młodszy, organizm by walczył, miałby szansę przeżyć…

– Ale i tak byłby kaleką i być może nigdy nie odzyskałby w pełni władz umysłowych – powiedział lekarz, chyba licząc, że to mnie pocieszy.

Postanowiliśmy, że nie pozna prawdy

Tamte dni, po wypadku, były koszmarem. Gdyby nie Ewa, nie wiem, jak bym sobie z tym wszystkim poradził. Ona też przeżywała śmierć szwagra, ale udało jej się zachować rozsądek. Zabrała Arka do mojej mamy i siedziała z nimi przez cały czas. Bo mama nie mogła być sama. Lekarze przepisali jej silne środki uspokajające, więc była otumaniona i nieobecna duchem. Ja miotałem się po urzędach, załatwiając wszelkie formalności związane z pogrzebem.

Z tamtych dni niewiele pamiętam, poza swoim bólem i cierpieniem. Co prawda, nie miałem za bardzo czasu na rozpamiętywanie tego wszystkiego. Musiałem przecież chodzić do pracy, no i opiekowałem się mamą. Ona zupełnie nie potrafiła poradzić sobie z tą sytuacją. Zamieszkaliśmy z nią, bo nie mogła być sama. Ale to i tak było za mało – lekarz, wezwany do domu, gdy odmówiła jedzenia i picia, stwierdził, że trzeba ją umieścić w szpitalu.

– Musimy podać jej kroplówkę, poza tym powinienem zmienić leki – powiedział, zastanawiając się nad czymś. – Obawiam się, że zostawimy pana mamę na dłużej w szpitalu. Wymaga specjalistycznej opieki, stałego nadzoru lekarskiego. Dopóki nie dojdzie do siebie, nie powinna mieszkać sama. Państwo też sobie nie poradzicie z tym wszystkim.

No więc mama została w szpitalu, a my musieliśmy na nowo urządzić swoje życie. Pogodzić pracę z wizytami u niej. No i mieliśmy pod opieką małego Arka. Ewa jako pierwsza poruszyła sprawę adopcji.

– Musimy to załatwić – powiedziała. – Formalnie go adoptować.

Adoptować? – spojrzałem na nią bezmyślnie.

– No a jak? – zdziwiła się. – Przecież to musi być prawnie załatwione. A chyba nie chcesz go komuś oddać?

– Nie, no pewnie, że nie, zostanie z nami – zaperzyłem się. – Po prostu nie pomyślałem o formalnościach.

W sumie nie trwały długo. Nazwisko mieliśmy to samo… Dopiero kiedy trzymaliśmy w ręku papier, że to ja i Ewa jesteśmy prawnymi rodzicami Arka, zaczęło do mnie docierać, co to oznacza. Nie chodzi o to, że w naszym domu znienacka pojawił się nowy członek rodziny, że teraz byliśmy za niego odpowiedzialni. Nie, to nas nie przerażało. Ale już wtedy zrozumiałem, że musimy podjąć decyzję – czy Arek ma znać prawdę, czy nie.

– A po co? – zapytała Ewa. – Co mu to da? Zresztą, na razie jest mały i tak nie zrozumie. Zobaczymy, co będzie, gdy dorośnie. Ale ja bym mu nic nie mówiła. Po co ma przeżywać traumę? Przecież on nie będzie pamiętał swoich rodziców. Nie będzie za nimi tęsknił.

Miała rację. Arek rósł w przeświadczeniu, że ja jestem jego tatą, a Ewa mamą. I gdy patrzyłem jak dorasta, jak się bawi, jak beztrosko płyną mu dziecięce lata, dochodziłem do wniosku, że Ewa ma rację. Po co wkładać mu na barki taki ciężar?

Po dwóch latach zmarła moja mama. Nie doszła do siebie po przeżyciach. A my stwierdziliśmy, że przeniesiemy się do innego miasta. Ewa akurat dostała tam pracę, ja jako kierowca wszędzie mogłem znaleźć robotę. Postanowiliśmy sprzedać mieszkania nasze i rodziców i zamieszkać z dala od miejsca, z którym wiązało się tyle złych przeżyć. No i z dala od ludzi, którzy znali prawdę i mogli przez przypadek zdradzić coś Arkowi. Bo doszliśmy do wniosku, że on nie pozna prawdy, że nie jest mu ona do niczego potrzebna. Ale jest ktoś, kto myśli inaczej.

Teściowa Michała, mama Marzeny. Ona też bardzo przeżyła ten wypadek. Do tego stopnia, że jej druga córka, Ala, musiała zabrać ją do siebie, do Niemiec. Mama Marzeny przez długi czas się do nas nie odzywała, jakby zapomniała, że ma wnuka. Dopiero potem dowiedzieliśmy się, że rzeczywiście wyparła z pamięci wszystko to, co działo się przed wypadkiem.

Nie wiem, czy nam wybaczy...

Niedawno odzyskała pamięć i nagle zapragnęła zobaczyć Arka. Trochę czasu zajęło jej znalezienie nas, bo przecież wyprowadziliśmy się, nie znała więc naszego adresu. Dlatego zadzwoniła do nas dopiero niedawno, kilka tygodni po szesnastych urodzinach Arka. I od razu zapowiedziała, że chce się z nim zobaczyć.

– Ale to wszystko trzeba mądrze zorganizować, zastanowić się, jak to zrobić, żeby Arek nie przeżył szoku – oponowałem.

Prawdę mówiąc, byłem przerażony tym pomysłem!

– Mam do tego prawo – przekonywała mnie przez telefon. – Jest synem mojej córki, moim wnukiem.

– Nie odbieram pani tych praw – tłumaczyłem. – Ale niech pani zrozumie naszą sytuację. On nie zna prawdy. Stwierdziliśmy, że tak będzie dla niego lepiej, że dzięki temu nie będzie miał traumy. Wierzy, że jest naszym dzieckiem. Chodzi na grób Michała i Marzeny w przeświadczeniu, że to jego wujek i ciocia tam leżą…

– Ale tak być nie może – krzyczała. – On musi wiedzieć, czyim jest synem! Musi znać prawdę!

Przekonałem ją, żeby dała nam czas do namysłu. Ale prawdę mówiąc, nie mamy z Ewą pojęcia, co robić. Rzeczywiście, babcia ma prawo widywać się z wnukiem, nie możemy go przed nią ukrywać. Ale to oznacza, że musimy mu powiedzieć o jego rodzicach. O wypadku, i o tym wszystkim, co się stało. No i wytłumaczyć, dlaczego ukrywaliśmy przed nim prawdę. Dlaczego przez lata okłamywaliśmy go, że zapala znicze na grobie wujka i cioci, a nie własnych rodziców. Jest rozsądny, ale to może być dla niego za trudne. Nie wiem, czy nam wybaczy…

Czytaj także:
„Mój mąż odszedł do kochanki, gdy Marlenka miała 6 lat. Boję się, że z nią facet zrobi to samo. Niepotrzebnie panikuję?"
„Łykam środki na uspokojenie, chodzę na jogę. Wszystko po to, by zapanować nad złością. Ale i tak boję się, że kiedyś wybuchnę"
„Córka ma prawie 40-stkę na karku i ani myśli się usamodzielnić. Zamiast iść do pracy żeruje na mnie, bo tak ją wychowałam”

Redakcja poleca

REKLAMA