„Joannie zazdrościłam kiedyś wszystkiego. Okłamałam ją, by poczuła się gorsza, tak jak ja przed laty”

kobieta która źle potraktowała starą znajomą fot. Adobe Stock
Zawsze jej zazdrościłam. Gdybym to ja miała takie możliwości, takie życie – myślałam. Gdybym wiedziała, jakie ona ma życie...
/ 08.02.2021 12:16
kobieta która źle potraktowała starą znajomą fot. Adobe Stock

Jak zwykle zaparkowałam przy samym wejściu do Galerii. O tej porze parking był pusty. Pan Bronek z ochrony ukłonił się szarmancko.
– Dzień dobry pani Karolino. Pani jak zwykle pierwsza.
– Jak zwykle – uśmiechnęłam się.
Oczywiście, że pierwsza. Nikt przy zdrowych zmysłach nie przychodził do pracy dwie godziny wcześniej. Ale ja to uwielbiałam. Sklep był piękny. Trzeba przyznać, że Wiktoria, właścicielka miała świetny pomysł. Może nazwa była zbyt wydumana: "Paryska nostalgia", ale cała reszta wydawała mi się doskonała.

Wnętrze nie było typowo sklepowe, raczej wyglądało jak teatralna rekwizytornia. Przestronne szafy bez drzwi ukazywały przepastne wnętrza wypchane ciuchami – suknie porozwieszane na wieszakach, sweterki i bluzki poukładane na półkach, w szufladach apaszki, rękawiczki, szaliki. Między szafami stały małe stoliki a na nich pudełka z biżuterią, albo kapelusze. Przy każdej szafie stał manekin – stylizowana, smukła postać bez żadnej malowanej twarzy ani sztucznych loków. Każdy symbolizował właścicielkę zgromadzonej garderoby. Była więc kobieta biznesu ubrana w kostium wyrafinowanie skromny, bez żadnych ozdób, ale najwyższej jakości. Jej szafę wypełniały garsonki z prostymi spódniczkami, jedwabne koszulowe bluzki, tweedowe marynarki. Jej sąsiadka była romantyczną marzycielką – zwiewne sukienki, falbanki, koronkowe topy, kolory błękitne i fiołkowe. Kolejny zestaw należał do femme fatale – połyskujące czernie, miękkie aksamity, przejrzyste szyfony.

Szefowa często wyjeżdżała, głównie do Paryża, gdzie polowała na różne okazje – przeceny, wyprzedaże. Przywoziła góry świetnych ciuchów. Resztę zostawiała mnie. Dlatego właśnie przychodziłam tak wcześnie do pracy. Te poranne godziny były najwspanialsze. Wybierałam, przebierałam, dobierałam. Wymyślałam moim manekinom imiona, charaktery, życiorysy i starałam się to wszystko wyrazić strojem. Potem jeszcze odrobina scenografii – może postawić obok fotel, rzucić niedbale różowe boa? Światło trzeba przytłumić, w tym zakątku powinien panować tajemniczy półmrok. I tak upływały mi te magiczne godziny, ni to pracy, ni zabawy. O dziesiątej otwierałam podwoje. Przychodziło sporo klientek i bardzo często brały gotowe, skomponowane przeze mnie zestawy. To było dowodem uznania dla mojej pracy. Pani Wiktoria też to doceniała i dawała temu wyraz w sposób godny szefa – czasem podwyżką, czasem premią, a zawsze miłym słowem.

Oprócz mnie w sklepie pracowały po kilka godzin dziennie dwie studentki, co dawało mi dużą swobodę – zawsze mogłam wyjść coś załatwić, albo pójść wcześniej do domu. Ale przyszedł taki dzień, kiedy poczułam się zmęczona. Od dwóch tygodni byłam w sklepie cały czas sama. Jedna pracownica zachorowała, druga z narzeczonym postanowiła szukać lepszego życia w Irlandii. A pani Wiktoria znowu wyjechała. Obiecała, że po powrocie, poszuka kogoś do pomocy, ale na razie musiałam radzić sobie sama. I – powiem nieskromnie – radziłam sobie. Znów sprzedałam kompletny zestaw. Kiedy zadowolona klientka wyszła, zajęłam się ogołoconym manekinem. Dawną "kobietę z temperamentem" postanowiłam przemienić w "królową dyskoteki". Wyciągnęłam błyszczący top i obcisłą lateksową spódniczkę. Co by tu jeszcze dołożyć?

W tej chwili znowu zadzwonił dzwoneczek u drzwi.
– Dzień dobry – głos wydał mi się znajomy. Może to jakaś stała klientka?
– Joanna! – zawołałam zdumiona.
– Karolina! – ona też od razu mnie rozpoznała, choć nie widziałyśmy się... Ile? Chyba ze dwadzieścia lat!
– Jak miło cię widzieć – w głosie Joanny drżało wzruszenie – Świetnie wyglądasz!
– Ty też – odpowiedziałam. Choć nie do końca była to prawda. Joanna nie wyglądała świetnie – była mizerna, oczy miała podkrążone, a jej uśmiech nie był tak promienny jak kiedyś – ale wyglądała pięknie.

Ona zawsze wyglądała pięknie – pomyślałam i poczułam w sercu ukłucie zazdrości. Zupełnie jak kiedyś... kiedy miałyśmy po dwadzieścia lat, byłyśmy pełne optymizmu, zapału i wiary w przyszłość. I obie byłyśmy studentkami pierwszego roku pedagogiki. I na tym, niestety, podobieństwa się kończyły. Ona była z Warszawy, ja z prowincji. Ona zjeździła już pół świata, ja nawet ćwierci Polski. Ona z zamożnego domu, obyta w towarzystwie i błyskotliwa, ja nieśmiała i zakompleksiona. A najdziwniejsze, że została moją najlepszą koleżanką. Tylko że zawsze okazywało się, że Joanna wie więcej, widziała więcej, słyszała więcej. Nie podkreślała tego, ale i tak było mi gorzko.

A najgorzej było, kiedy zaczynałyśmy, jak to dziewczyny, gadać o ciuchach.
– Ta sukienka jest za długa – mówiła – wyglądasz w niej niezgrabnie.
– Gdybym miała takich bogatych starych jak ty – cedziłam ze złością – na pewno wyglądałabym zgrabniej.
– Ale ja mówię tylko o skróceniu, to nic nie kosztuje – broniła się zmieszana, a ja czułam mściwą radość, że wprawiłam ją w zakłopotanie. A za chwilę było mi przykro, myślałam jaka to ja jestem wredna i fałszywa, i... winą za to obarczałam ją.

Zatopiłam się we wspomnieniach, a Joanna ciekawie rozglądała się dookoła.
– Pracujesz tutaj?
No tak, w pewnym sensie... To mój sklep! – palnęłam.
– Taaak? – w jej głosie usłyszałam zdumienie. Pewnie wierzyć jej się nie chce, że ja, taka szara mysz mogłam do czegoś dojść. Żeby nie patrzeć jej w oczy, wróciłam do swojej "królowej dyskoteki".
– A tak – zaczęłam wczuwać się w rolę właścicielki. – Pierwsze ciuchy przywiozłam z Paryża za pożyczone pieniądze, wstawiłam do sklepu znajomej, a jak się okazało, że świetnie trafiłam w gust klientek, wynajęłam lokal, zatrudniłam sprzedawczynie, teraz są na urlopie, a sama podróżuję po świecie. Wiesz, Londyn, Mediolan, wszędzie mam kontrahentów... – paplałam jak najęta. Joanna nie patrzyła na mnie, była jakaś zmieszana...

I dobrze – pomyślałam – niech wie, że inni też coś potrafią. Kończyłam ubierać moją "królową", jeszcze tylko pasek...
– A może ten? – usłyszałam. Poczułam jak wzbiera we mnie złość. Znowu się pcha z dobrymi radami. A sama ubrana jak wiejska nauczycielka i to przedwojenna.
Odwróciłam się i zlustrowałam Joannę od stóp do głów. Rzuciłam okiem na pasek, który mi podawała i niestety, był świetny! Jeszcze bardziej mnie to nakręciło.
– Moja droga – rzuciłam słodko – sądząc po efektach, radzę sobie sama – krytycznym spojrzeniem obrzuciłam jej płaszcz, z pewnością pamiętający lepsze czasy, a potem spojrzałam jej w oczy.

Nie było w nich zmieszania, tylko... czy ja wiem... jakby współczucie. Nie chciałam się nad tym zastanawiać. Na szczęście odezwał się dzwoneczek zwiastujący kolejną klientkę. Joanna pożegnała się i wyszła, a ja odetchnęłam z ulgą. Właściwie, co mi strzeliło do głowy, żeby tak kłamać?

Następnego dnia wróciła pani Wiktoria. Przywiozła wspaniałe łupy. W ferworze pracy prawie udało mi się zapomnieć o spotkaniu z Joanną.
Nie było tu wczoraj nikogo w sprawie pracy? –rzuciła szefowa znienacka. – Miała przyjść Joasia, córka moich przyjaciół.
– Była... – wyjąkałam – ale nie mówiła nic o pracy... To pani przyjaźni się z rodzicami pani Joanny?
– Przyjaźniłam się. Oni już dawno nie żyją. Będzie z piętnaście lat, jak zginęli w wypadku. A Joasia już miała to dziecko...
– Jakie "to" dziecko?
– No, córeczkę. Jak się urodziła, dostała jeden punkt w skali Apgar. Potem stwierdzono porażenie mózgowe, bardzo ciężkie: dziewczynka miała być niewidoma i głucha. Ale Joasia postanowiła walczyć. Nauczyła się o tej chorobie wszystkiego, dotarła wszędzie. Na szczęście miała pieniądze, jeździła z małą do najlepszych klinik na świecie. I stał się cud – z miesiąca na miesiąc widać było postępy.
– A ojciec dziecka?

– No cóż... Nie dał rady. Odszedł. Niedługo potem zabrakło też rodziców. Wtedy Joasia sprzedała wszystko i kupiła dom pod Warszawą. Stworzyła tam ośrodek rehabilitacji dla dzieci.
– Przecież utrzymanie takiego ośrodka musi kosztować majątek!
I kosztuje. Ale pieniądze zawsze jakoś się znajdują. Rodzice chorych dzieci płacą właściwie co łaska – czyli biedni wcale, a bogaci dużo – chętnie i z własnej woli. I jeszcze pozyskują hojnych sponsorów.
– A co z dziewczynką?
– Nigdy nie chodziła, ale poza tym... To było cudowne dziecko. Niestety. Nie przetrzymała kolejnego zapalenia płuc. Umarła dwa miesiące temu. Miała siedemnaście lat. Po jej śmierci Joanna przekazała ośrodek fundacji pomagającej dzieciom z porażeniem mózgowym.
– Co ona teraz robi? – wydusiłam przez zaciśnięte gardło.
– Szuka pracy. Myślałam, że zaczepi się tutaj na chwilę, choć wiem, że nie jest to praca na jej miarę. Ale póki co, byłaby wśród życzliwych ludzi...

Krew pulsowała mi w głowie, a w uszach tak szumiało, że nie słyszałam już pani Wiktorii. Myślałam w kółko: Joasiu, wiem, że wiesz, jak mi wstyd. I czuję, że już mi wybaczyłaś. Ale czy ja wybaczę sobie?

Więcej prawdziwych historii:
„Wpadliśmy po 3 miesiącach znajomości. Myślałam, że jakoś to będzie, ale on… powiedział, że nie jest gotowy i odszedł”
„Całe życie nienawidziłem ojca. Ten pijany śmieć niszczył życie mi, siostrze i mamie. Co ona w nim widziała?”
„Złamałam córce życie dwa razy. Raz, gdy straciła władzę w nogach. Drugi, gdy okłamywałam ją, że kiedyś ją odzyska”

Redakcja poleca

REKLAMA