Zapach świeżo parzonej kawy miło połechtał moje zmysły. Weszłam do zatłoczonej kawiarenki, wzrokiem szukając Martyny. Moja przyjaciółka, jak zawsze uśmiechnięta i zrelaksowana, siedziała pod oknem, popijając sok pomidorowy. Kiedy zamówiłam mrożoną kawę z bitą śmietaną i lodami z dezaprobatą pokiwała głową, ale nic nie powiedziała. Dostało mi się za to w związku z butami.
– Czy ty nie zdajesz sobie sprawy, że takie wysokie obcasy są zabójcze dla ścięgien? – zapytała, z niedowierzaniem przyglądając się moim nowym szpilkom.
– Dałabyś spokój, Marti – mruknęłam, całując ją w policzek. Ona tymczasem upiła kilka łyków soku i z przejęciem zaczęła mi opowiadać o jakiejś cudownej nowej diecie prosto z Hollywood.
Martyna od lat była entuzjastką zdrowego stylu życia. Odkąd pamiętam wyciągała mnie na pilates, jogę i aerobik. Była chodzącą encyklopedią zdrowia, na pamięć znała wartość kaloryczną każdego produktu, piła ziołowe herbatki, łykała witaminy i systematycznie robiła wszystkie badania. Oczywiście efekty widać było na pierwszy rzut oka i nie było faceta, który z rozmarzeniem nie przeciągnąłby wzrokiem po jej kształtnej, wyrzeźbionej ćwiczeniami pupie i zgrabnych nogach. Była ideałem współczesnej kobiety – szczupła, zadbana, zawsze uśmiechnięta i... czasami nieco męcząca. Tak, jak teraz.
– Wiesz, jak cierpi kręgosłup, kiedy zakładasz takie obcasy? – przyczepiła się znowu. Znałam ją dobrze. Jak wsiądzie na tego konika, na pewno szybko nie skończy. Patrzyłam na nią z uśmiechem, ale już po chwili mimowolnie pogrążyłam się w rozmyślaniach o prawdziwych problemach. A trochę mi się ich nazbierało...
Pytanie Martyny o jakimś badaniu usłyszałam w ostatniej chwili.
– Bardzo cię przepraszam, zamyśliłam się. O jakich badaniach mówisz? – zapytałam nieco speszona.
– Darmowa mammografia, powinnyśmy pójść – powiedziała, dodając, że kobiety w naszym wieku powinny myśleć o takich sprawach.
Zrobiło mi się gorąco i głęboko skrywany strach znów chwycił mnie za gardło.
– Dobrze się czujesz? – zaniepokoiła się Martyna, chwytając mnie za rękę.
– Tak, tak – mruknęłam. – Tylko nie widzę sensu łażenia na mammografię.
Nie widziałam sensu? Powiem raczej – umierałam z przerażenia. Parę miesięcy temu znalazłam guzek w prawej piersi i wciąż nie mogłam zdobyć się na odwagę, by pójść do lekarza. Od tamtej pory codziennie rano stawałam przed lustrem, wmawiając sobie, że go tam wcale nie ma, a ja jestem najzdrowsza na świecie. Tylko, że w głębi duszy wiem, że to nieprawda. Intruz tam jest i robi swoje...
– Przepraszam cię na moment – powiedziałam, zrywając się od stolika i biegnąc do łazienki. Martyna popatrzyła na mnie ze zdziwieniem, ale została na miejscu.
Ochlapałam twarz zimną wodą i wzięłam parę głębszych oddechów. Spojrzałam w lustro. Na mojej twarzy widać było przerażenie. Zrozumiałam, że nie mogę tak dalej żyć. Muszę się dowiedzieć prawdy, choćby była najgorsza z najgorszych.
Wróciłam do naszego stolika. Martyna położyła mi rękę na ramieniu i pytająco spojrzała w oczy.
– Tak – powiedziałam – znalazłam guzka i boję się iść do lekarza.
Tym razem darowała sobie wykład na temat mojej niefrasobliwości i głupoty. Po prostu wyjęła notes i telefon, i szybko wykonała kilka telefonów. W ciągu piętnastu minut byłam umówiona na badania. Do kliniki też poszłyśmy razem. Mimo to, kiedy weszłam do gabinetu, trzęsłam się ze strachu jak galareta. Lekarz, młody i rzeczowy, długo wpatrywał się w wyniki badań mammograficznych.
– Zlecę biopsję, dopiero z wynikami badań histopatologicznych w ręku będę mógł pani powiedzieć co i jak – oznajmił i... było po wizycie.
Podziękowałam Martynie za wszystko co dla mnie zrobiła i powiedziałam, że chcę sama wrócić do domu.
I choć padał deszcz, szłam mokrymi ulicami, próbując zmierzyć się z moim strachem. Bałam się biopsji, szpitala, operacji i tego, że po chemioterapii wyłysieję, wreszcie bałam się okaleczenia mnie jako kobiety.
Kiedy po dobrych trzech godzinach dotarłam do domu, od razu poszłam do pokoju dzieci. Przytulałam je i rozmawiałam z nimi jak gdyby nigdy nic, ale bóg jeden wie, ile mnie to kosztowało. Potem krążyłam po domu, przyglądając się ukochanym kątom i drobiazgom oraz oglądając albumy. Resztkami sił opanowywałam łzy.
– Dobrze się czujesz? Jesteś taka blada i nieswoja – mąż nagle zmaterializował się tuż przede mną.
– To tylko jakaś migrena – skłamałam na poczekaniu.
Wyszłam na balkon, nie chciałam patrzeć na niego, na dzieci, na wszystko, co mogłam niedługo stracić. Nie wyobrażałam sobie też, że mówię mu o guzku. Może, gdyby chodziło o jakąś inną chorobę, byłoby mi łatwiej, ale rak piersi... Który mężczyzna zniesie tak okaleczoną żonę, kiedy wokół pełno młodych, zdrowych i roześmianych dziewcząt? Życie przecież toczy się dalej, pokusy same wchodzą w ręce, a ja co? Chora, zmarnowana, zgorzkniała i okaleczona... Nie! Za wszelką cenę muszę milczeć! – zdecydowałam.
Na biopsję poszłam sama. Nie chciałam ani pełnych współczucia spojrzeń Martyny, ani nikogo. Coś się we mnie zablokowało, chciałam być sama z moim bólem i lękiem. Kiedy jednak tuż przy mojej piersi zobaczyłam długą cieniutką igłę, o mało nie zemdlałam.
– Spokojnie, znieczuliłem miejscowo specjalnym żelem, naprawdę nic nie będzie bolało – uspokoił mnie lekarz. Mówił prawdę, nawet nie poczułam ukłucia, ale i tak byłam roztrzęsiona.
– Teraz musimy tylko czekać na wyniki – powiedział, a ja pomyślałam, że to "tylko" to będzie kilka najdłuższych dni mojego trzydziestopięcioletniego życia.
Tego dnia załamałam się kompletnie, ale w weekend postanowiłam, że chcę żyć chwilą. Poczułam przypływ jakiejś dziwnej euforii. Zjadłam z mężem śniadanie na tarasie i wyciągnęłam go na wycieczkę rowerową. Potem upiekłam ciasto a wieczorem zrobiłam jemu i sobie drinka. Mąż jakoś dziwnie mi się przyglądał, ale już nic nie powiedział. Niedzielę spędziliśmy nad jeziorem. Dzieci bawiły się nad samą wodą, a ja siedziałam na kocu i... płakałam. I choć mąż dopytywał, co się dzieje, uparcie milczałam. Wtedy zarzucił mi egoizm i hipokryzję.
– Ode mnie żądasz szczerości, a sama... Szkoda gadać! – rzucił mi z żalem.
Poniedziałek nie był lepszy. Po sobotniej euforii nie został ślad, byłam rozbita, załamana i bezwolna. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że wyniki mogą być dobre. Myślałam, jaki świat jest niesprawiedliwy, myślałam o rzeczach, których nigdy nie zdążę zrobić i o tym, że za parę miesięcy może mnie tu nie być.
We wtorek myłam właśnie filiżanki po porannej kawie, kiedy zadźwięczał telefon. A że do głowy mi nie przyszło, że o wynikach badań klinika może zawiadomić mnie w taki sposób, odebrał mąż.
– Wyniki są dobre? O co chodzi, jaki włókniak? – dziwił się ze słuchawką przy uchu.
Ulga, jaką poczułam była porównywalna do tej, którą czuje się, gdy zaczerpniemy haust powietrza po długim pobycie pod wodą. Wyrwałam mu słuchawkę.
– Więc to nie rak? – zapytałam, a recepcjonistka z miłym głosem zapewniła mnie, że to zwykły włókniak. – Teraz proszę regularnie chodzić na badania i wszystko będzie dobrze.
Odłożyłam słuchawkę i oparłam się o ścianę. Mąż bez słowa wyszedł z kuchni, trzaskając drzwiami.
Wiedziałam dlaczego się obraził, miał prawo. Nie mówiąc mu o niczym, zwątpiłam w jego charakter i miłość. Będę musiała mu to wynagrodzić, ale najważniejsze, że wyniki są pozytywne. Teraz mam czas, żeby wszystko naprawić.
Więcej prawdziwych historii:
„Od początku czułam, że z dziewczyną brata mojego męża jest coś nie tak. Okazało się, że chciała go wrobić w dziecko”
„Żona ukrywała przede mną, że ma raka. Bała się, że przestanę ją kochać, jeśli straci pierś”
„Ojciec zabraniał mi pójść na studia, bo miałam zająć się gospodarstwem. A ja chciałam być kimś!”