Nagle się wypogodziło. Ustał wiatr, a zza chmur błysnęło słońce. Ładna pogoda wyciągnęła mnie z domu na spacer. W jasnym świetle dnia wszystkie moje lęki bladły, kurczyły się, jakby promienie słońca je wysysały, wręcz się dziwiłam, że w ogóle je odczuwam.
W parku było sporo osób. Głównie rodziny z małymi dziećmi, ale nie brakowało emerytów i grupek młodzieży, która nie bacząc na chłód, obsiadła nieliczne ławki i głośno dawała wyraz swej beztroskiej radości. Ja spacerowałam alejkami, wciągając w płuca rześkie powietrze i wystawiając twarz ku promieniom. I nagle nie wiadomo skąd pojawiło się ukłucie niepokoju. Delikatne, ot drobny dreszczyk.
Wiedziałam jednak, że jeśli natychmiast go nie opanuję, to za moment ogarnie mnie wewnętrzny dygot, a potem już lawinowo pojawią się inne objawy: drżenie, bezdech, mroczki. Nie pierwszy raz przychodziło mi walczyć z napadem paniki. Teoretycznie wiedziałam, jak sobie z nią radzić. Dojrzałam stojącą nieco na uboczu, w cieniu, pustą ławkę i powłócząc nogami, jakby każda ważyła tonę, ruszyłam w jej kierunku.
Zaczęło się od lęków
Oddychaj, równo oddychaj – nakazywałam sobie, czując za plecami solidne oparcie ławki. Głęboki wdech, liczymy do trzech, wydech i znów liczymy do trzech i od nowa. Atak lęku rozpłynął się, ale nadal nie wstawałam z ławki. Zastanawiałam się, co tym razem wywołało napad.
Czyjaś twarz, sylwetka, gest? Bingo! Przypomniałam sobie. Spojrzenie. Wrogie. Poczułam wbity w swoje plecy wzrok. To było jak lodowate muśnięcie. Albo jak nagły ból wywołany oparzeniem. Rozejrzałam się dookoła. Nikt nie zwracał na mnie uwagi, ludzie spacerowali, dzieci biegały, młodzież śmiała się hałaśliwie. Normalne zachowania, tylko ja reagowałam nienormalnie. Uspokoiłam się, ale mój dobry nastrój wyparował.
Powróciły mroczne myśli, które od kiedy zostałam porzucona, pojawiały się nader często. Podniosłam się z ławki i ruszyłam do domu. Tam jednak czułam się najbezpieczniej. Po powrocie zaparzyłam sobie zioła i owinęłam się kocem. Chciałam w ten sposób choć trochę ogrzać wewnętrzny chłód. Kiedy sączyłam gorący napar, zadzwonił telefon. Spojrzałam na wyświetlacz. Agata.
– Cześć, jak ci mija popołudnie? – zapytała przyjaciółka z troską w głosie. – Wszystko w porządku? Wychodziłaś dziś z domu?
– Tak, poszłam do parku, ale...
– Co ale? – przerwała mi obcesowo. – Musisz wychodzić, to nienormalne, żebyś ze strachu siedziała całymi dniami w chacie.
– No przecież mówię, że wyszłam, spacerowałam i nagle znowu mnie wzięło – wyrzuciłam z siebie.
– Jak to cię wzięło? Tak po prostu? – wyczułam, że się denerwuje.
Chwilę milczałam, zastanawiając się, czy opowiedzieć jej o tym, co się wydarzyło w parku. Wiedziałam, że się o mnie martwi, co przejawiało się u niej złością. Nie lubiła słuchać o moich, wyimaginowanych jej zdaniem, lękach. No ale komu miałam o nich opowiedzieć jak nie jej?
– Nie tak po prostu... Miałam całkiem dobry humor, dopóki nie poczułam, że ktoś mi się przygląda.
– Paula, błagam cię, nie zaczynaj – jęknęła. – Tyle razy ci mówiłam, że jesteś atrakcyjną laską, więc nic dziwnego, że ludzie się na ciebie gapią.
– Agata, uwierz mi, to nie było tego typu spojrzenie, lecz ciężki wzrok wbity w moje plecy.
– W plecy? Masz oczy z tyłu głowy czy co? – cisnęła mnie po swojemu.
– Nie mam, ale wyraźnie to czułam. To było jak... dźgnięcie noża – poskarżyłam się płaczliwie.
Agata musiała wyczuć, że jestem bliska łez, bo złagodniała.
– Już dobrze, nie rycz. Widziałaś tego, co się na ciebie gapił?
– Nie. Rozejrzałam się i nie zauważyłam nikogo. Ale lęk pozostał.
– Musisz z tym walczyć. Wiesz o tym, prawda? Bierzesz te tabletki, które zapisał ci lekarz?
– Biorę, ale chyba nie bardzo pomagają. Ciągle mam wrażenie, że ktoś mnie śledzi. Wciąż się boję...
– Zobaczysz, że to minie – stwierdziła z przekonaniem. – Tylko bierz lekarstwa, a w końcu wszystko się ustabilizuje. Mam do ciebie przyjechać? – zapytała.
– Kochana jesteś – rozczuliła mnie jej gotowość do spieszenia z pomocą. – Ale sama wciąż powtarzasz, że muszę sama się z tym uporać.
– No, powtarzam, ale pamiętaj: jakby działo się coś złego, to dzwoń
Pokrzepiła mnie ta rozmowa. Świadomość, że Agata się o mnie troszczy, że mimo wszystko nie jestem sama ze swoim strachem, działała kojąco.
W ciągu następnych dni jeszcze kilkukrotnie miałam wrażenie, że klei się do mnie czyjś nieprzychylny wzrok. Starałam się przykre odczucie ignorować, tłumaczyłam sobie, że to tylko moja rozedrgana wyobraźnia. To samo sugerował lekarz, u którego leczyłam się po rozstaniu z Arturem. Podobnie uważali moi nieliczni znajomi.
Wszyscy byli już znużeni moimi lękami i podejrzeniami, że ktoś mnie obserwuje. Niby słuchali, lecz widziałam, jak nad moją głową krzyżują spojrzenia mówiące: „biedna, tak bardzo przeżyła rozstanie, że teraz boi się własnego cienia; pozwólmy jej się wygadać, może jej to minie”. Nie winiłam ich. Sama czasami myślałam, że zwyczajnie mi odbija.
Mówię ci, ktoś wszedł do mojego mieszkania
W pracy starałam się zachowywać normalnie, ale parę osób wiedziało, że mam problemy. Taktownie milczeli i udawali, że nie zauważają moich drżących dłoni czy pojawiających się niekiedy trudności z oddychaniem. Ponieważ wykonywałam to, co do mnie należało, nie zawalałam terminów, nikt się mnie nie czepiał i nie robił żadnych uwag. Dlatego w pracy, podobnie jak w domu, czułam się w miarę bezpiecznie. Do czasu.
Tamtego dnia nie dość, że wracając z pracy znowu czułam się śledzona, to na dokładkę otwierając drzwi, odkryłam, że były zamknięte tylko na raz. Mogłabym przysiąc, że zamknęłam je porządnie, tak jak zawsze, dwa razy ryglując zamek. Momentalnie się zdenerwowałam. Jak oszalała biegałam po mieszkaniu i sprawdzałam, czy coś nie zginęło. Wyglądało, że wszystko jest na swoim miejscu. Wcale mnie to nie uspokoiło. Zadzwoniłam do Agaty.
– Ktoś był u mnie w domu – wykrzyczałam, gdy odebrała. – Drzwi były zamknięte tylko na raz!
– Paula, uspokój się. Jak to był? Tak sobie wszedł i wyszedł? Pomyśl, po co ktokolwiek miałby to robić?
– Nie wiem... – cała dygotałam i zaczęło mi brakować tchu. – Ale... ale wiem, że zamknęłam drzwi, przekręcając klucz dwa razy.
– Jesteś pewna? – Agata przemawiała spokojnie, jak do dziecka albo wariata. – Zastanów się. Przypomnij sobie. Na pewno dwukrotnie przekręciłaś klucz? – dopytywała.
Przyciśnięta przez przyjaciółkę musiałam przyznać, że nie pamiętałam momentu zamykania, ale przecież zawsze przekręcam klucz do oporu.
– Mówię ci, Agata, ktoś wszedł do mojego mieszkania! – prawie wyłam ze strachu i złości.
Agata głośno nabrała powietrza i wolno wypuściła.
– Nikt nie ma kluczy do twojego mieszkania oprócz mnie. No chyba... – zawahała się przez sekundę – no chyba że to był Artur – dokończyła.
– Zmieniłam zamki po naszym rozstaniu. Nie mógł do mnie wejść – zaprzeczyłam stanowczo.
– Paula, posłuchaj mnie...
Bardzo chciałam wierzyć w wersję Agaty, która dowodziła, że spieszyłam się i niedokładnie zamknęłam drzwi. Ale nazajutrz sytuacja się powtórzyła, a tym razem dokładnie pamiętałam, że przekręciłam klucz dwa razy. Świadomość, że ktoś wchodzi do mojego domu pod moją nieobecność, wprawiła mnie w histerię. Zaczęłam obawiać się dosłownie wszystkiego i to we własnym mieszkaniu.
Może ktoś zatruł mi kawę? Albo podrzucił do kosza na brudne pranie jadowitego pająka? Strach odbierał mi rozum. Czułam się zaszczuta i postanowiłam pójść na policję. Wysłuchali mnie, owszem, ale widziałam po ich minach, że nie traktują mnie poważnie. Śladów włamania brak, nic nie zginęło, ja żyję, jestem cała i zdrowa, przynajmniej fizycznie, więc ich zdaniem brakowało podstaw do wszczęcia dochodzenia. Nie pozostało mi nic innego, jak ponownie wymienić zamek. Przez tydzień był spokój, ale potem znowu się zaczęło.
Byłam zdruzgotana, bo nikt mi nie wierzył. Nawet Agata, która do tej pory dzielnie mnie wspierała, teraz bagatelizowała całą sprawę. A ja czułam się coraz bardziej zaszczuta. Nieustająco miałam wrażenie, że ktoś za mną chodzi. Co więcej, prześladowały mnie też głuche telefony z zastrzeżonych numerów. Dzwoniono zawsze po północy, gdy udało mi się zapaść w płytki sen.
Było ze mną coraz gorzej. Wyczuwałam w mieszkaniu obce zapachy. Rzeczy zmieniały swoje miejsce podczas mojej nieobecności. Nocami słyszałam jakieś podejrzane hałasy, jakby ktoś chodził pod moimi drzwiami. Zaczęłam myśleć, że naprawdę popadam w obłęd i wszyscy inni mają rację, a ja się mylę. Czasem, gdy sprawdzałam telefon, odkrywałam, że część z tych głuchych telefonów znikała z historii połączeń, choć nie pamiętałam, bym je kasowała.
Boże drogi, może jestem jakąś schizofreniczką, która widzi rzeczy, których nie ma? Paranoiczką przekonaną, że ktoś chce ją zabić? Przysuwałam wieczorem pod drzwi ciężki fotel, aby nikt nie mógł wejść, gdy zasnę. Przestałam trzymać w domu żywność, jadłam na mieście, a kawę przynosiłam sobie z pobliskiej stacji benzynowej. Leki miałam zawsze przy sobie z obawy, że ktoś mógłby je podmienić. Coraz bardziej zamykałam się w sobie i coraz bardziej nieufnie odnosiłam do ludzi. W każdym widziałam prześladowcę.
Opcje były dwie. Albo naprawdę zwariowałam, albo ktoś się na mnie uwziął. Tylko dlaczego ktoś miałby mnie wpędzać w obłęd? Niewiele znaczę, nikomu nie przeszkadzam, nikogo nie skrzywdziłam, więc dlaczego ktoś mnie nęka i próbuje zniszczyć? A może jestem przypadkową ofiarą jakiegoś psychola, któremu sprawia przyjemność straszenie innych? Ta myśl mnie rozgniewała, a złość okazała się siłą napędową do działania. Skoro nikt mi nie wierzy, muszę jakoś udowodnić, że to prawda a nie urojenia.
Musiałam znaleźć przyczynę
Długo myślałam, jak się do tego zabrać. Zadanie utrudniał fakt, że nie miałam żadnych konkretnych podejrzeń. Ale w końcu wymyśliłam. Najpierw wzięłam dwa dni wolnego i siedziałam murem w domu, uzbrojona w ciężki młotek, którym zamierzałam potraktować nieproszonego gościa. Jednak nikt nawet nie spróbował otworzyć drzwi. Aha. Obserwuje mnie i wie, że nie wyszłam do pracy. Okej, dopadnę drania w inny sposób. Przekonam wszystkich, że moje lęki to nie chęć zwrócenia na siebie uwagi, bo po rozstaniu z facetem czuję się opuszczona i samotna.
Najmocniej chciałam przekonać samą siebie, bo niestety brałam też pod uwagę, że cierpię na jakąś chorobę umysłową. I takiej opcji bałam się dużo bardziej niż zagrożenia ze strony anonimowego prześladowcy. Jak niebezpieczny by nie był, łatwiej walczyć z realnym wrogiem, niż łapać duchy i demony.
Przez internet zamówiłam niewielką kamerkę, którą zamontowałam w przedpokoju i włączyłam przed wyjściem do pracy. Liczyłam na zdobycie dowodu i byłam szczerze zawiedziona, kiedy po powrocie stwierdziłam, że jedyne, co się nagrało, to moje wyjście i wejście. Jednak postanowiłam być cierpliwa. Wcześniej czy później zdobędę dowód. I rzeczywiście, po jakimś tygodniu, gdy sprawdziłam dzienne nagranie, okazało się, że o dziesiątej drzwi mojego mieszkania otwierają się i do środka wchodzi znajoma męska postać. Twarz była zacieniona przez daszek czapki, ale sylwetkę i ruchy nie budziły wątpliwości co do tożsamości intruza.
– Przecież to pan Kazio! – krzyknęłam na głos, rozpoznawszy konserwatora, złotą rączkę, który pracował w naszej firmie.
Byłam w szoku. Starszy, poważny pan, uprzejmy, skory do pomocy. On miałby mnie prześladować? Dlaczego? – zachodziłam w głowę. Z drugiej strony pasował na dręczyciela, bo miał dostęp do moich rzeczy. Bez trudu mógł wyciągnąć klucze z mojej torebki, choćby wtedy, gdy znudzona przedłużającą się naprawą obrotowego fotela, poszłam na kawę i zostawiłam torebkę przy biurku. Albo kiedy stałam przy kserokopiarce, kopiując plik dokumentów.
Pan Kazio wiedział, kiedy jestem w pracy, a kiedy mnie nie ma. Bez problemu mógł ustalić mój adres oraz swobodnie mnie obserwować. Zagadką pozostawało, w jakim celu to robił. Znaliśmy się z widzenia, ale nigdy nie było między nami zwady, zawsze traktowałam go z szacunkiem i dziękowałam za udzieloną pomoc. Czym zatem mu się naraziłam?
Podniecona zadzwoniłam po Agatę. Kiedy przyjechała i obejrzała nagranie, była zaskoczona nie mniej ode mnie. Przede wszystkim jednak serdecznie mnie przeprosiła.
– Wybacz, kochana. Wybacz głupiej babie – powtarzała i patrzyła na mnie wzrokiem pełnym żalu i wstydu. – Myślałam... no, sama wiesz.
– Wiem, też zaczynałam wątpić, że wszystko ze mną w porządku. Pytanie, co dalej. Co ja mam teraz zrobić?
– Idź na policję.
– Uwierzą? Ostatnio wzięli mnie za histeryczkę. Może lepiej zastawić na tego gościa pułapkę, zyskać twarde dowody – zaproponowałam.
– Ani się waż. Oszalałaś? Tym razem faktycznie? Ktoś ci się włamuje do chaty, zastrasza cię, a ty chcesz się bawić w zasadzki? Bierz nagranie i marsz na policję. Razem pójdziemy. Niech spróbują tylko zbagatelizować doniesienie, to pożałują.
Nie zbagatelizowali. Dowód w postaci nagrania ich przekonał, że istotnie sytuacja jest poważna, a pozornie nieszkodliwy pan Kazio może być groźnym prześladowcą, stalkerem czy jakimś psychopatą. Aresztowali go po tym, jak odkryli w jego domu moje zdjęcia – przekreślone na czerwono, z wydrapanymi oczami, a do tego klucze do mojego mieszkania, trzy komplety, bo trzy razy zmieniałam zamki.
– Problem polega na tym, że podejrzany się zaparł i milczy jak zaklęty – usłyszałam na komendzie, gdzie zostałam zaproszona w roli świadka. – Niech chce powiedzieć, o co chodzi i dlaczego to robił. Jedyne, co udało nam się z niego wydusić, to oświadczenie, że powie, ale tylko pani. Twarzą w twarz – funkcjonariusz patrzył na mnie skonsternowany. – Do pani należy decyzja. Oczywiście nie zostawimy was samych, ale zrozumiemy, jeśli pani odmówi...
– Zgadzam się. Też chcę wiedzieć.
Siedzieliśmy naprzeciwko siebie w pokoju przesłuchań. Wyglądał jak zwykle, jak pan Kazio, nawet minę miał obojętną, jakby ta sprawa w ogóle go nie dotyczyła.
– Dlaczego pan mnie nienawidzi, panie Kaziu? – zapytałam. – Przecież nic panu nie zrobiłam.
Chwilę patrzył na mnie nieruchomym wzorkiem, a potem nagle jego twarz zaczęła się wykrzywiać w grymasie wściekłości.
– Nic nie zrobiłaś? Otóż zrobiłaś. Za grzechy ojców płacą dzieci, więc zrobiłaś. Ktoś mi musi zapłacić za moją krzywdę – podniósł głos.
– Jaką krzywdę? – zdumiałam się.
– I co ma do tego mój tata? On od dawna przecież nie żyje.
– Zamknij się – wrzasnął. – Ten drań zniszczył moje dziecko. Zaszczuł ją, zgnębił. Przez niego się zabiła. Moja córunia. Moje jedyne dziecko – wył i na moich oczach zmieniał się w osobę, której nie znałam. To już nie był pomocy pan Kazio, miły starszy pan, ale desperat opętany żądzą zemsty pielęgnowanej przez lata. Kochający ojciec zmienił się w psychola, który za śmierć dziecka musiał kogoś obwinić i ukarać.
– To wszystko przez niego. Wpędził ją do grobu, dlatego postanowiłem zrobić to samo z tobą. Długo czekałem, ale teraz zapłacisz mi za to, co się stało z moją Jagusią.
Zanim zdążyłam cokolwiek zrobić, a stojący obok policjant zareagować, pan Kazio rzucił się na mnie przez stół, przyparł do ściany i zaczął dusić.
To był koszmar
Funkcjonariusze odciągnęli szaleńca, usadzili i zakuli w kajdanki. Dyszał ciężko i mierzył mnie wzrokiem pełnym nienawiści. Nie pozwolono mi już zostać. Zresztą jak pan Kazio przerwał milczenie, nie miał oporów z wyznaniem całej prawdy czy raczej swojej wersji prawdy. Z zeznań złożonych przed prokuratorem poznałam kierujące nim motywy. Okazało się, że córka pana Kazia miała kłopoty z matematyką, której nauczał mój tata. W domu opowiadała, że nauczyciel się na nią uwziął, prześladuje ją i jest niesprawiedliwy. Jej zarzuty nie znalazły potem żadnego potwierdzenia w zgromadzonych dowodach, ale po oblanej maturze powiesiła się, zostawiając list, że to przez mojego ojca.
Przypominałam sobie jak przez mgłę tamte wydarzenia. Byłam wtedy smarkulą, lecz zorientowałam się z przygnębionych min rodziców, że stało się coś strasznego. Ojciec był kilkukrotnie wzywany na policję. Na szczęście śledztwo wykazało, że był niewinny. Bronili go zarówno inni uczniowie, jak i nauczyciele oraz dyrekcja. Sprawa została umorzona.
Jednak taki obrót sprawy nie usatysfakcjonował zbolałego ojca Jagny. Całymi latami żył myślą o zemście. Śledził losy naszej rodziny i gdy tylko nadarzyła się okazja, zatrudnił się w tej samej firmie co ja. Okazało się, że to nie ja, ale on ma poważne zaburzenia psychiczne. Możliwe, że dziedziczne, i dlatego jego nieradząca sobie ze światem i niepowodzeniami córka popełniła samobójstwo.
Pan Kazimierz został skierowany na terapię do zakładu zamkniętego. Podobno rokowania są złe, ponieważ chory nie chce się leczyć.
Więcej listów do redakcji:„W wieku 16 lat oddałam córkę do adopcji. Teraz uratowałam życie wnuczce, która była ciężko chora”„Mój narzeczony pochodził z majętnej rodziny z koneksjami, a ja nie śmierdziałam groszem. To nie mogło się uda攄W wieku 45 lat zostanę po raz drugi mamą i po raz pierwszy babcią. Nie planowałam tego, ale tak w życiu bywa”