Majowy weekend na obozie narciarskim spędzam co roku od kilku lat. To ostatnia szansa, by poszaleć na śniegu przed długimi letnimi miesiącami. W zeszłym roku miałyśmy jechać we dwie z Basią jej niedużym mercedesem.
Dwa dni przed wyjazdem zadzwonił do mnie nasz trener.
– Anka, może weźmiesz swój samochód i jeszcze dwie osoby? Bardzo chcą jechać, ale w busie już nie mam miejsca. I w żadnym innym aucie też nie ma. Tylko ty zostałaś – poprosił.
Mam ośmioletnią hondę CRV. Duża, wygodna, tylko pali jak smok. Ale przy czterech osobach to już ma sens. Koszty jakoś się rozłożą. W piątek przez wyjazdem podjechałam do mojego mechanika.
– Panie Rysiu, proszę ją ostukać, olej sprawdzić. Musi przejechać trzy tysiące kilometrów – poprosiłam.
O nie! I co my teraz zrobimy?
W końcu honda dostała od pana Rysia zielone światło.
– Wszystko gra, to samochód nie do zdarcia – brzmiała jego diagnoza. Mechanik pomógł mi założyć na dach relingi i „trumnę” na narty.
Wyjechaliśmy o szóstej rano. Przed nami tysiąc czterysta kilometrów, w tym ostatnich kilkadziesiąt po górskich serpentynach. Oprócz mnie i mojej koleżanki Basi jechał z nami siedemdziesięciolatek pan Tadeusz i Małgosia – młoda mama. Mimo że honda ma pojemny bagażnik, zapakowaliśmy go do pełna. Małgosia była bardzo podekscytowana wyjazdem.
– Nie byłam na nartach od trzech lat, odkąd urodziłam córkę. Cudem udało mi się teraz wyrwać na ten weekend. Rozchorowała się mama, ale moja niania, złota kobieta, zaproponowała, że pomoże. Jezu, już się nie mogę doczekać, kiedy wreszcie przypnę narty!
Pan Tadeusz nie jeździł dwa lata. – Kontuzja barku, gdyby chociaż na nartach. Spadłem z drabiny w garażu! Taki pech. Żona oczywiście uważa, że powinienem sobie już dać spokój ze sportami. Najwyżej spacerować z kijkami. Ale ja tak nie umiem. Narty, rower, kajak – bez sportu to tylko się do trumny położyć.
Tak się nam miło rozmawiało, że nawet się nie obejrzeliśmy, jak dojechaliśmy do Czech. Byliśmy na autostradzie kilkadziesiąt kilometrów przed Brnem. Jechałam prawym pasem, nagle samochód zgasł. Nie tylko silnik. Wszystkie światła i kontrolki. Wyhamowałam i zjechałam na pobocze. Nie działały nawet światła awaryjne. Na szczęście był piękny, słoneczny dzień. Wierzyłam, że widać nas z daleka. Spanikowałam. Tylko Tadeusz zachował przytomność umysłu.
– Trójkąt. Wiesz gdzie jest?
Wiedziałam. Był z boku, w bagażniku, udało się go dość łatwo wygrzebać.
– Pewnie klemy spadły z akumulatora. To drobiazg, zaraz naprawię – uspokajał Tadeusz, jak się okazało emerytowany inżynier. Otworzyłam maskę. Tadeusz pogrzebał i światełka na desce rozdzielczej zamrugały. Przekręciłam kluczyk, jest! Odpalił!
Małgosia pobiegła po trójkąt i ruszyliśmy dalej. Nie ujechałam trzystu metrów, gdy sytuacja się powtórzyła.
– Pewnie źle dokręciłem śrubę, zaraz poprawię – Tadeusz był cały czas optymistą. – Małgosia, biegnij z trójkątem, Anka – otwieraj maskę.
Gmeranie przy akumulatorze znowu pomogło. Przećwiczyliśmy ten manewr jeszcze trzy razy. Małgosia biegła z trójkątem, Tadeusz odłączał i podłączał akumulator. Za kolejnym razem prąd jednak nie wrócił. Tadeusz kombinował, sprawdzał kable, bezpieczniki. Nic. Zero reakcji.
Spanikowałam na dobre. Jako właściciel samochodu i kierowca uważałam, że muszę coś wymyślić. Do tego już czułam się winna, że zmarnowałam ludziom wyjazd. Najbardziej szkoda mi było Małgosi.
Zadzwoniłam do ubezpieczyciela. Miałam wykupione porządne assistance i chciałam to wykorzystać.
– Jesteście na tyle blisko Polski, że wyślemy lawetę z kraju. Ale to trochę potrwa. Możemy też zaproponować samochód zastępczy. Ale dopiero w poniedziałek. I jest bezpłatny tylko na czas naprawy pani auta.
Odrobinę się uspokoiłam. Ale co dalej? Zaczęła się dyskusja. Czy się poddajemy, czy czekamy do poniedziałku. I czy nas stać, żeby zapłacić za dni jego używania, za które nie zapłaci ubezpieczyciel. Czy próbujemy załatwić inny samochód. Basi autko odpadało, ponieważ miało tylko dwa siedzenia. Małgosia w ogóle nie miała samochodu. Skodą Tadeusza jego żona pojechała na Mazury.
Honda na lawetę, kia na lodowiec
Siedzieliśmy z nosami na kwintę. Nagle Tadeusz wpadł na pomysł.
– Jak i tak jedzie do nas laweta, to może nam przywiozą jakieś auto zastępcze? Od razu?
Zadzwoniłam do ubezpieczyciela.
– Dam pani telefon do właściciela lawety. Może coś załatwi. Bo my możemy dać auto dopiero w poniedziałek.
Upewniłam się jeszcze, że moje assistance pokryje koszty.
– Dopóki wydatki na holowanie i auto zastępcze zmieszczą się w kwocie dwóch tysięcy euro – to tak.
Zadzwoniłam do laweciarza. Chciał pomóc, ale pod ręką miał tylko Kię Ceed. Bez relingów i możliwości przełożenia na nią naszej trumny.
Zaczęliśmy sprawdzać w necie. Małe szanse. Kia Ceed to małe auto. Jak my się tam przepakujemy? Mieliśmy różne pomysły. Może ktoś z naszej grupy, jadący innym autem, zabierze część naszych bagaży? Po kilku telefonach okazało się, że nic z tego. Ludzie albo już dawno nas minęli albo jechali inną trasą. Co robić?
– Ok. Opcje są takie. Albo wracamy do Warszawy i zastanawiamy się, czy jechanie w poniedziałek ma sens, albo bierzemy tę kię, i pakujemy w nią, ile wejdzie. Narty można pożyczyć na miejscu. To nie jest aż tak drogie – zasugerowałam.
Uznaliśmy, że wybierzemy drugą opcję. Od razu wróciły nam humory. Przez pięć godzin piknikowaliśmy na poboczu. Mieliśmy farta, staliśmy w miejscu, gdzie nie było barierki. Łąka łagodnie opadała w dół i kończyła się małym zagajnikiem. Mówiąc wprost, było gdzie zrobić siku.
Zaczęłam analizować naszą sytuację. Czemu mój samochód ma jechać do jakiegoś nieznanego mi warsztatu? Ciekawe, czy mogę sobie zażyczyć, żeby laweta odwiozła moją hondę do pana Rysia. Kolejny raz zadzwoniłam do ubezpieczyciela. I znowu usłyszałam to samo: jak koszty nie przekroczą dwóch tysięcy euro. Upewniłam się, jak długo możemy za darmo używać samochodu zastępczego.
– Do czasu naprawy – powtórzyła pani. – Ale nie więcej niż tydzień – doprecyzowała.
W mojej głowie zaczął kiełkować sprytny plan. Zadzwoniłam jeszcze raz do laweciarza.
– Co pan powie na to, żeby mój samochód odwieźć do Warszawy, a swój odzyskać dopiero, jak wrócimy? Ubezpieczyciel zapłaci do następnej soboty. Jeżeli koszty nie przekroczą dwóch tysięcy euro.
– Nie ma problemu. Tę kię nawet sami sobie możemy odebrać z tej Warszawy. Powie nam pani tylko, gdzie mamy przyjechać.
Okrzyknięto nas bohaterami
Zadzwoniłam do pana Rysia.
– Wieczorem przyjedzie do pana laweta z moją hondą. Odcięło nam prąd. Trzeba ją naprawić, ale nie wcześniej niż w piątek. Zgoda?
– Pani Aniu, nawet gdybym chciał, tobym do niej nie zajrzał wcześniej. Poniedziałek mam już zajęty, a potem wolne. Nawet nie muszę ściemniać.
Sprawa była załatwiona. Po pięciu godzinach zobaczyliśmy zbliżającą się lawetę na polskich numerach. Przepakowaliśmy się do kii na stacji benzynowej. Tylna kanapa była podzielona. Złożyliśmy mniejszy kawałek, na pozostałym musiały zmieścić się dwie osoby. Choć ciężko w to uwierzyć, całą zawartość hondy i trumny udało nam się upchnąć do niepozornego koreańczyka! Bagażnik był wprawdzie wypakowany po sufit i o wstecznym lusterku kierowca musiał zapomnieć, ale od czego są boczne.
Dociążona kia toczyła się z trudem, ale około pierwszej w nocy dotarliśmy do pensjonatu. Po drodze zmienialiśmy się miejscami, bo z tyłu naprawdę dało się siedzieć na jednym pośladku. Żartowaliśmy, że dzięki tej podróży udało nam się bardzo blisko poznać.
W pensjonacie czekał na nas komitet powitalny. Okrzyknięto nas bohaterami. Zanim się wypakowaliśmy, musieliśmy pozować do fotek na tle naszego bagażnika. Kia dała radę. Woziła nas na lodowiec i po tygodniu dowiozła do domu. Wracaliśmy w bardziej komfortowych warunkach, bo bagaże rozlokowaliśmy po znajomych.
W sobotę wieczorem odebrali ją ode mnie pracownicy laweciarza. Za korzystanie z niej nie zapłaciliśmy ani złotówki. A cała wyprawa dzięki niej wyniosłą nas dużo taniej – kia paliła trzy razy mniej, niż moja honda.
Naprawa hondy wcale mnie nie zrujnowała. Okazało się, że to alarm spowodował odcięcie prądu. Jakieś spięcie czy zwarcie. Nie dociekałam.
– Panie Rysiu, proszę po prostu wyrzucić cały ten alarm. Bez niego będzie tylko prościej.
Czytaj także:
„Nagły wypadek na drodze obudził we mnie bohaterkę. Adrenalina dodała mi sił, to dzięki niej uratowałam życie kilku osób”
„Syn potrącił na drodze człowieka, ale to ja ponoszę winę za tę tragedię. Będę miała wyrzuty sumienia do końca życia”
„Kumpel szalał na drodze i spowodował wypadek, w którym zginął człowiek. Mało brakowało, a i ja bym w nim uczestniczył”