Nie chcę się w żaden sposób usprawiedliwiać. Tak, jestem winny. Pragnę jedynie pokazać, że nie tylko skrzywdzony cierpi, ale także winowajca i jego bliscy. Rozpamiętując tamte dni po raz setny, zastanawiam się, co by było, gdyby moja żona nie zaprosiła gości na swoje imieniny, gdybym wtedy nie pił alkoholu, gdybym sprzeciwił się swojemu szefowi, gdyby ta kobieta z wózkiem wyszła na spacer pół godziny później? Wiem, że nie cofnę czasu, wiem, że wyrzuty sumienia będę miał do końca życia, a widok zmasakrowanego ciała kobiety będzie mnie prześladował w nocnych koszmarach już na zawsze.
To był zwykły kurs
Byłem zawodowym kierowcą. Pracowałem w firmie, która zajmowała się transportem międzynarodowym. Przez 10 lat jeździłem TIR-ami bez wypadku. Lubiłem swoją pracę, choć, muszę przyznać, nieraz bywało ciężko. Świadomość panowania nad dużym, silnym pojazdem, widoki przesuwające się za szybą, żarty z kolegami podczas czekania w kolejkach na przejściach granicznych – już zawsze będzie mi tego brakować.
To były ostatnie dni czerwca. Wracałem z Frankfurtu do domu na weekend. W niedzielę moja żona Małgosia wyprawiała swoje imieniny. Zaprosiła rodzinę i przyjaciół. Szef obiecał mi dwa dni wolnego. W następny kurs miałem wyjechać dopiero w środę nad ranem. Bardzo się cieszyłem. Odkąd bowiem zacząłem jeździć w tej firmie spedycyjnej, rzadko miałem kilka dni z rzędu wolnych od pracy.
Najczęściej ciągnąłem kurs za kursem, bo ciągle brakowało kierowców, a szef dawał premie i obiecywał urlop, ale w przyszłości. Jeżeli miałem po drodze, to zajeżdżałem do domu na kilka godzin, aby zobaczyć żonę i dzieciaki, ale najczęściej byłem z rodziną raz na kilka tygodni.
Cieszyłem się na imieniny żony. Wreszcie się rozerwę, spotkam bliskich i przyjaciół – myślałem z radością. Rozpaliliśmy grilla, było sporo gości i sporo alkoholu. Piłem razem ze szwagrami i zaprzyjaźnionym sąsiadem. Rzadko to robię, zazwyczaj przy okazji świąt czy imienin. Czy to takie naganne? Była impreza, miałem przed sobą dwa dni, aby wytrzeźwieć. Położyłem się spać o godzinie pierwszej nad ranem, a o godzinie szóstej z ciężkiego snu wyrwał mnie dźwięk mojej komórki.
Dzwonił szef, który kategorycznie nakazał mi jechać w następną trasę, na Litwę.
– Ależ szefie – mówiłem półprzytomny – przecież miałem wyruszyć dopiero w środę do Kijowa – próbowałem protestować. – Ja nie mogę teraz jechać, piłem w nocy – tłumaczyłem.
– A kto ci kazał do ciężkiej cholery pić – krzyczał szef do słuchawki. – Umawialiśmy się, że masz być dyspozycyjny. Czy wiesz, ile mnie kosztowało, żeby załatwić ten kurs? Mam za tydzień ratę leasingu do spłacenia, a ty mi coś bredzisz o jakichś imieninach. Za dwie godziny dotrzesz do granicy, tam odpoczniesz w kolejce do odprawy. We wtorek wieczorem powinieneś wrócić, a w środę wyjedziesz do Kijowa i nie chcę słuchać żadnych kretyńskich wymówek – rozłączył się.
Taki właśnie był mój szef, nie było z nim żadnej dyskusji. Mogłem odmówić. Oczywiście, mogłem, ale zwyczajnie bałem się konsekwencji, że stracę premię albo nawet pracę. Myślałem, że się uda, że nic złego się nie wydarzy.
– Nie powinieneś jechać, sporo wczoraj wypiłeś – ostrzegała mnie Małgosia.
– Do granicy zaledwie półtorej godziny drogi, a na przejściu na pewno będę czekał kilka godzin, to sobie odpocznę – odparłem już całkiem przytomnie.
– A na razie zrób mi mocnej kawy – poprosiłem.
To były ułamki sekundy
Nic się nie stanie, żeby tylko dojechać do granicy – myślałem. Zabrakło 15 kilometrów. Niewielka wioska, wąska droga, brak chodników dla pieszych. Zapamiętałem jasne włosy, kwiecistą sukienkę powiewającą na wietrze i wózek dziecięcy w kolorze soczystej zieleni. Była po niewłaściwej stronie, nie mogła mnie widzieć, jak wyjechałem zza zakrętu, bo szła tyłem do mnie. Z przeciwnej strony jechał bus, nie zdążyłem wyhamować. Usłyszałem pisk opon i krzyk kobiety. Wózek potoczył się do rowu, chyba zdążyła go odepchnąć, a dziewczyna została pod kołami.
Wezwałem karetkę, ludzie się zbiegli, ktoś zadzwonił po policję. Ambulans przyjechał po dziesięciu minutach. Reanimacja nie pomogła, kobiety nie udało się uratować, nie miała szans. Policjant kazał mi dmuchać w alkomat. Wykazał 0,9 promila alkoholu we krwi. Zabrali mnie ze sobą. Po godzinie znów badanie na zawartość alkoholu. Wynik był niższy, ale ciągle sporo powyżej dozwolonej granicy.
Do domu już nie wróciłem, prokurator przedstawił mi zarzuty. Naruszenie zasad bezpieczeństwa ruchu drogowego, będące następstwem spożycia alkoholu, spowodowanie wypadku, w którym ofiara doznała śmiertelnych obrażeń – artykuł 177 paragraf 2 i artykuł 178 paragraf 1 Kodeksu Karnego. Nie pomógł fakt, że kobieta szła po niewłaściwej stronie, że starałem się udzielić jej pierwszej pomocy.
To była moja wina, bo piłem alkohol, więc żadne okoliczności łagodzące nie miały znaczenia. Dostałem 3 lata pozbawienia wolności, ale rodzina zmarłej odwoływała się. Sąd w drugiej instancji podniósł mi karę do 4 lat. Na sali sądowej spotkały się dwie cierpiące, skrzywdzone przeze mnie rodziny. Mąż i rodzice tamtej kobiety w przerwie rozprawy krzyczeli:
– Pijak, morderca, kara śmierci powinna być dla takich.
Na przeciwko nich wystraszona, zbolała Małgosia i jej płacząca siostra.
Moi bliscy też cierpią. Żona i dzieci zostali bez środków do życia. Oszczędności wydaliśmy na adwokata. Na pierwszym widzeniu w zakładzie karnym matka robiła mi wyrzuty.
– Po co piłeś?! Po co jechałeś po pijanemu?! Czyś ty całkiem rozum stracił? – płakała. – Coś ty najlepszego zrobił, ja nie mogę teraz w oczy ludziom patrzeć.
Początkowo Małgosia przywoziła na spotkania ze mną dzieci, ale zauważyłem, że Szymonek, nasz 11-letni syn niechętnie ze mną rozmawia. Odpowiadał opryskliwie, patrząc w podłogę i w ogóle nie cieszył się na mój widok, tak jak kiedyś. W końcu przestał przyjeżdżać.
– Dlaczego nie przywiozłaś Szymona? – zapytałem Gosię.
– Nie chciał jechać, a na siłę nie mogłam go przecież zabrać. To duży chłopak – odparła. – Mam z nim trochę kłopotów, nie uczy się, nauczyciele się skarżą, że bije kolegów, a on mówi, że mu wszyscy dokuczają.
– To przeze mnie – westchnąłem.
– To dzieciaki. Niewiele rozumieją – mówiła. – Wołają za nim, że ma ojca kryminalistę – odwróciła wzrok.
Zabiłem kobietę, matkę małego dziecka. Młody mężczyzna owdowiał, sam wychowuje dziecko i zapewne będzie mnie przeklinał do końca życia. Moja rodzina również przeżywa kryzys. Ja sam nie daję sobie rady z poczuciem winy. Rozmawiałem z psychologiem, z kapelanem więziennym. Niestety, niewiele mi to pomogło. Tłumaczyli mi, że gdy wyjdę z więzienia, odbędę swoją karę, to zacznę na nowo powoli układać sobie życie. Ale ja w to nie wierzę. Mam ogromny żal do szefa, że był takim draniem i tyranem. Mam ogromny żal do siebie, że mu wtedy nie odmówiłem. W najgorszym razie musiałbym zmienić pracę, a to przecież nic w porównaniu z pozbawieniem kogoś życia. Może byłoby mi łatwiej, gdyby rodzina tej kobiety mi wybaczyła? Ale oni nigdy mi wybaczą.
Chcesz podzielić się z innymi swoją historią? Napisz na redakcja@polki.pl.
Więcej listów do redakcji:„W wieku 16 lat oddałam córkę do adopcji. Teraz uratowałam życie wnuczce, która była ciężko chora”„Mój narzeczony pochodził z majętnej rodziny z koneksjami, a ja nie śmierdziałam groszem. To nie mogło się uda攄W wieku 45 lat zostanę po raz drugi mamą i po raz pierwszy babcią. Nie planowałam tego, ale tak w życiu bywa”