– Zadowolony? Zanim się dogadamy, całą forsę zgarną ci prawnicy. Dzielimy się fifty-fifty i więcej mnie nie zobaczysz – burknęła Zosia i zniknęła za linią graniczną, która rozdziela nasz dom na dwie połowy.
Ona ma piętro – sypialnię, gabinet, łazienkę oraz wyznaczone wąskie przejście do kuchni na dole. Ja zajmuję na parterze salon, dawny pokój dziecięcy, drugą sypialnię, dolną łazienkę, no i swoją połowę kuchni. Ona ma balkon i prawo wyjścia do ogródka tylnymi drzwiami, ja dostałem taras i drugą część ogródka od strony salonu. Garaż stoi pusty, bo ktokolwiek by w nim zaparkował, zawsze go druga osoba „niechcący” zatarasuje swoim autem na podjeździe. Nasza wojenka domowa nie ustaje.
Przyłapała mnie z kolejną kochanką
Siedziałem wściekły, rozpamiętując kolejne spotkanie z prawnikami. Tu miała rację. Puszczą nas z torbami! My się kłócimy, nieomal wyrzynamy we wzajemnej walce o majątek, a uśmiechnięci adwokaci oraz znudzeni sędziowie podczas kolejnych rozpraw rozwodowych ani o krok nie przybliżają nas do rozwiązania. Procenty od uzyskanej kwoty i gwarantowane opłaty za roboczogodziny kancelarii były dla mecenasów zbyt kuszącą perspektywą, żeby szybko rozwiązać nasz problem. I to pomimo faktu, że sprawa wydawała się na początku prosta jak drut. Mieliśmy przecież intercyzę. Podczas kolejnych rozpraw przekonałem się jednak, że to nie załatwia wszystkiego.
Podpisaliśmy ją dziesięć lat temu, kiedy nasza firma zaczęła dobrze prosperować. Wraz z rynkowym sukcesem zaczęły się kontrole skarbowe, niekończące się sprawy o niezapłacony podatek VAT, kary, odsetki od niezapłaconych kar. Innymi słowy rozdzielenie firmy i majątku było logicznym krokiem. Intercyza podpisana podczas małżeństwa jest droższa niż ta przed ślubem, bo opłata notarialna bazuje na wycenionym majątku, ale i tak nam się to opłaciło. Ustalaliśmy wspólnie wiele szczegółów i zapisów, jednak teraz ta misternie utkana konstrukcja działała jak potrzask.
Ja miałem dom i majątek. Żona – nasze stare mieszkanie w bloku, do tego firmę, której była prezesem, więc mogła nominalnie zatrudniać i zwalniać zatrudnionych tam pracowników. Jako wiceprezes zarabiałem na kontrakcie menedżerskim tyle co zysk całej spółki, tak aby Zośka w razie kontroli nie miała nic. Z tego jednak wynikało, że pracowałem jako jej podwładny, czyli w obecnej sytuacji pierwszy kandydat na zieloną trawkę – gdyby tylko znalazł się ktoś, kto poprowadzi interesy zamiast mnie. Jednak nikogo takiego nie znałem. Kontrolowałem sytuację i zadbałem też o to, żeby żadna pomocna w zwolnieniu dokumentacja finansowa nie znalazła się poza moim zasięgiem.
Żona przyłapała mnie z inną kobietą. Nie pierwszy raz pozwoliłem sobie na skok w bok, jednak z każdą kolejną kochanką coraz mniej się kryłem. Tego było dla Zosi za dużo. Najpierw płakała, wypominała wszystkie moje grzechy, potem wniosła pozew rozwodowy. Wyśmiałem ją i pokazałem spisaną kilka lat wcześniej intercyzę. Powiedziałem, że nie zamierzam jej dać ani grosza ze swojego majątku. A ponadto proszę ją uprzejmie o znalezienie sobie innego lokum, bo przecież dom jest mój.
W odpowiedzi usłyszałem, że jestem zwolniony ze stanowiska prezesa i od dzisiaj ona sama zarządza spółką. W ripoście namówiłem jednego ze starszych pracowników do odejścia i założyłem firmę o podobnej nazwie oraz profilu działalności. Po moich kilkudziesięciu telefonach do dotychczasowych klientów większość z nich złożyła kolejne zamówienia u mnie. Zośka się przestraszyła i... znowu zostałem wiceprezesem na starych zasadach.
Jednak zanim zdążyłem nacieszyć się tym zwycięstwem, moja żona pojawiła się u mnie z prawnikiem, który stwierdził, że pomimo intercyzy mam obowiązek zapewnić jej byt. Rozprawa to potwierdziła. Sąd orzekł, że Zośka ma mieszkać u mnie w domu, a ja muszę ją przyjąć. To był pierwszy cios. Zacząłem szukać możliwości pokazania jej, że nie dam sobą tak pomiatać. I znalazłem.
Nasza walka zaczęła się na dobre
Nasze mieszkanie w bloku było teoretycznie własnością żony. Intercyza nie obowiązuje dla spółdzielczego lokalu własnościowego kupionego wprost od spółdzielni. Ona myślała, że tak. Lokum było wynajęte, ale ja zażądałem równego podziału w czynszu od lokatorów. Nasza „rozmowa” na ten temat odbyła się właśnie w tym mieszkaniu w obecności ówczesnych najemców, od których każde z nas chciało wyegzekwować swoją część. Myślę, że do dziś wspominają ten festiwal wrzasków i wyzwisk. Jednak potem przyszło najgorsze.
Nasza umowa rozdzielności majątkowej zawierała zapis o wyrównaniu dorobków. Został on wprowadzony na życzenie mojej małżonki, a ja całkowicie ten fakt przy podpisaniu podziału majątku zignorowałem. Przecież to było jedynie na wypadek kłopotów z urzędem skarbowym, a nie jako preludium sprawy rozwodowej! Okazało się, że w wyniku tej klauzuli Zośka może wyegzekwować wyrównanie różnic dochodu podczas lat obowiązywania rozdziału majątkowego. Ona zarządzała spółką za liche pieniądze, ja zarabiałem krocie jako wiceprezes. Zatem według niej – wszystko do podziału?!
Od tego momentu zaczęła się walka na dobre, bo okazało się, że istnieje mnóstwo możliwości prawnych, by rzeczy włączać i wyłączać z dorobku. Z dochodami nie było tak źle, ponieważ dochody osobiste nie wchodzą w dorobek, podobnie jak prawa autorskie, darowizny oraz rzeczy ściśle prywatne. Oznaczyłem wszystkie zakupy w ostatnim okresie jako przedmioty ściśle prywatne i z moich kalkulacji wyszło, że nie mam żadnych zobowiązań.
W zamian za to otrzymałem listę usług, które ona świadczyła na moją rzecz podczas ostatnich lat, bo to się wlicza do dorobku. Pranie, gotowanie, opieka nad dziećmi – to wszystko pomnożone przez dni, miesiące i lata dało kwotę, która przyprawiła mnie o zawrót głowy. Wychodziło bowiem, że miałem obsługę niemal na poziomie angielskiego lorda zamieszkującego pałac w rozległej posiadłości.
Rozpatrywanie wszelkich zapisów, aktów prawnych oraz ustalanie strategii sądowej to były kolejne godziny pracy kancelarii adwokackich, kolejne rozprawy, kolejni świadkowie mniej lub bardziej wiarygodni. Mnóstwo dni i tygodni straconych na kalkulacjach i ustalaniu, kto kogo i jak mocno.
Wstyd przyznać, ale czasem wyobrażałem sobie, jak morduję swoją żonę. I nieważne, że ona już dawno spisała testament, który pozbawiał mnie wszelkich praw do jej majątku. Akurat! Według mojego prawnika i tak dostałbym zachowek. Może nawet wtedy, gdyby mnie wsadzili jako mordercę… Grunt, że zyskałbym spokój. Tak sobie marzyłem ciemnymi wieczorami, kiedy żona siedziała w swoim królestwie na górze, a ja w swoim na dole.
Sprawa rozwodowa oddaliła nie tylko nas od siebie, ale również od naszych dzieci. Dorosłe, mieszkające poza domem – coraz rzadziej przyjeżdżały, widząc i czując, co się u nas wyprawia. Nie był to już wiek, kiedy dzieciak musi zostać przy którymś z rodziców…
Postanowiłem zaprosić Manię i Jacka na obiad i nawet powiedziałem o tym Zosi. Ustaliliśmy, że zawieszamy wojnę na kilka godzin, żeby siąść i porozmawiać z dziećmi.
Jak doczekamy się wnuków, nawet ich nie poznamy
Przyjechały w sobotę po południu. Przygotowałem obiad, Zosia kupiła ciasto, jedliśmy i rozmawialiśmy o wszystkim, tylko nie o rozwodzie. Z każdą minutą coraz mocniej dręczyło mnie poczucie, że dzieci są mi obce. Córka podobno poznała jakiegoś chłopaka, w którym widziała dobrego kandydata na męża; syn planował wyjazd za granicę. Całkiem jakbym słuchał plotek o obcych ludziach. Kiedy to się stało?
Pamiętam ich dobrze z dzieciństwa, ale im bliżej teraźniejszości, tym mniej obrazów... Coraz bardziej pochłonięty pracą, firmą i własnymi problemami, oddaliłem się od rodziny. A potem ta walka rozwodowa... Kiepsko.
Rozmowa zeszła na podawane potrawy. Dzieci pochwaliły obiad. Wtedy wypsnęło mi się coś o gotowaniu jako najlepiej płatnym zajęciu świata. Zofia przyjęła to jako przytyk do jej listy prac złożonych w sądzie dla wyrównania dorobku. Odgryzła się, wyzywając mnie od wiecznych wiceprezesów i podstarzałych playboyów, ja powiedziałem coś o wzroście chciwości wraz z przekwitaniem. I tak się zaczęło. Plany i problemy naszych dzieci przestały nas zajmować w jakimkolwiek stopniu. Znowu byliśmy w swoim żywiole. Słowo za słowo, cios za cios.
W pewnym momencie Mania zerwała się od stołu i z trudem tłumiąc łzy, pobiegła do przedpokoju. Porwała swoją kurtkę i po chwili zobaczyliśmy przez okno, jak biegnie ku ulicy przez ogródek. Jacek patrzył na nas ze zgrozą.
– Mamo, tato. Czy was pogięło? – wydukał w końcu zaskoczony tym, co usłyszał i zobaczył. – Przecież wy jeszcze nie tak dawno…
Nie dokończył. Westchnął, podziękował za obiad i wyszedł. Zostaliśmy sami. Sami w salonie dużego domu podzielonego na pół, z ułożoną w głowach strategią ataku i obrony podczas najbliższej rozprawy oraz kompletnie bez pojęcia, co począć dalej.
– Chyba mają rację – mruknąłem.
– Pewnie tak – potwierdziła Zosia.
– Dogadajmy się bez prawników i fochów. Mogę nawet przestać być wiceprezesem.
Moja żona zmierzyła mnie zdziwionym spojrzeniem. Potem skinęła głową z aprobatą. Też była na skraju nerwowej wytrzymałości.
– Tak, przestańmy wreszcie świrować. Bo doczekamy się wnuków i nawet ich nie poznamy. Jacek i Mania będą trzymać swoje dzieci z dala od dziadków zionących nienawiścią.
– No – potaknąłem.
I okazało się, że można. Po tym wszystkim już nie skleimy naszego małżeństwa do kupy, ale przynajmniej nie zniszczymy wszystkiego, co w przeszłości nas łączyło.
Czytaj także:
„Żona znienawidziła mnie za to, że ją zdradziłem. Nie poprzestała na rozwodzie, postanowiła całkiem zniszczyć mi życie...”
„Po zdradzie żony i okropnym rozwodzie, panicznie bałem się kobiet. Odstraszałem je, choć potrzebowałem czułości”
„Urodziłam córkę z przymusu, bo chciał tego mąż. Nigdy nie zamierzałam być kurą domową. To musiało zakończyć się rozwodem”