„Gdy odwiedzili nas goście z Kanady, wstydziłam się naszej zaściankowości. Szybko się okazało, że niesłusznie”

Po ślubie straciłam syna fot. Adobe Stock, Photographee.eu
„Polska gościnność wkrótce przełamała wszelkie bariery językowe. Po weselu, goście krajowi porozjeżdżali się już do domów, a nasi zagraniczni spali w namiotach. W niedzielę odbyły się skromne poprawiny. Choć Kanadyjczycy nie chcieli się narzucać, myśleli nawet o noclegu w hotelu, zostali na kolejną noc i jeszcze dwie następne, tym razem w domu”.
/ 07.02.2023 09:15
Po ślubie straciłam syna fot. Adobe Stock, Photographee.eu

Nikomu to wesele nie było na rękę. Tata dostał skierowanie z Funduszu Wczasów Pracowniczych nad morze, akurat na drugi turnus w lipcu. Danka, moja starsza siostra, miała jechać na obóz do NRD w nagrodę za bardzo dobre wyniki w nauce. Dziadek nie zdążył jeszcze całkiem wydobrzeć po operacji przepukliny, a ciocia Marysia właśnie dostała mieszkanie i cała rodzina pomagała się jej urządzić. Wszyscy próbowali przekonać Zdziśka, aby wziął ślub miesiąc później, kiedy cała rodzina będzie w komplecie.

Ale wujek się uparł

W końcu babcia powiedziała, że jej najmłodszy syn musi się żenić prędko, no i wszystko było jasne. Nikt nie miał zamiaru opuścić takiej okazji jak wesele Zdziśka, dlatego tata oddał skierowanie na wczasy jakiemuś ważnemu dyrektorowi w swoim zakładzie, na obóz do NRD zamiast mojej siostry pojechała inna prymuska z jej klasy, natomiast ciocia Marysia dostała solenną obietnicę, że zaraz po weselu cała rodzina włączy się w „załatwianie” mebli i sprzętu do jej nowego M3. My mieszkaliśmy wtedy z moimi dziadkami w nowym, jeszcze nie całkiem wykończonym domu z ogrodem, na obrzeżach miasta, więc najprościej było zorganizować całą imprezę u nas. Restauracja nie wchodziła w grę, bo to za drogo. Już w czerwcu wujek Zdzisiek przywiózł do naszej piwnicy większy zapas wódki i skrzynki z oranżadą. Potem z moim tatą zaczęli zwozić stoły i krzesła.

Przygotowania zaczęły się też w kuchni. Babcia z ciocią Marysią i panią Heleną, sąsiadką z naprzeciwka, szykowały mięso w wekach. Na dzień przed weselem wszystko było zapięte na ostatni guzik. Wujek Zdzisiek polerował i przystrajał stojącego w garażu moskwicza. Jego przyszła żona przed lustrem sprawdzała, czy jeszcze się mieści w ślubną suknię, a babcia, mama, siostra i ja robiłyśmy ostatni przegląd swoich uroczystych strojów. W zimnej piwnicy chłodziły się upieczone mięsa, kupione na wsi wędliny własnej roboty, świeże warzywa, kocioł z flakami i drugi z barszczem, kilka setek pysznych pasztecików z mięsem i pieczarkami, torty, ciasta. I wreszcie nadszedł uroczysty dzień. Była druga połowa lipca 1969 roku, upalny dzień, sobota…

Państwo młodzi już byli po ślubie cywilnym i szykowali się do kościoła, gdy pod nasz dom zajechał pan Zygmunt, właściciel warsztatu samochodowego z końca ulicy. Mówił coś o jakichś Niemcach czy Francuzach, którym chyba zepsuło się auto i są u niego w warsztacie, ale on nijak nie umie się z nimi dogadać.

Danka uczy się niemieckiego – pokazał głową moją siostrę – może jakoś się z nimi dogada? – prosił.

– Nie ma mowy, za godzinę jest ślub mojego brata i musimy jechać do kościoła. Nie ma czasu – mama próbowała się pozbyć kłopotu.

– Ale, pani Lideczko kochana, podjedźcie do mnie tylko, żeby się dowiedzieć, o co im chodzi. To zajmie tylko chwilkę, proszę…

Tata, nie zważając na dalsze protesty mamy, zapakował nas w samochód i podjechał pod warsztat na końcu ulicy.

Przy bramie stał duży volkswagen, minibus

Na murku ogrodzenia siedziało czterech chudych mężczyzn: jeden siwy z brodą, dwóch dużo młodszych i jeden całkiem młody, w wieku mojej siostry. Danka zawsze była śmiała, więc od razu zagadała do nieznajomych po niemiecku, lecz tylko ten najmłodszy odpowiedział jej, rozkładając ręce.

– Ich ferstehe Deutsch nicht, ich bin Französich…

– Do you speak English? – spytałam cicho, trochę chowając się za Dankę.

Wtedy na twarzy tego siwego pojawił się szeroki uśmiech.

– Of course we do, we are Canadians! – wykrzyknęli pozostali trzej…

Byłam trochę przerażona, bo moja znajomość angielskiego pozostawiała wiele do życzenia. Znałam wtedy zaledwie kilka zwrotów grzecznościowych, miałam braki w słownictwie, na szczęście już po chwili okazało się, że to zupełnie wystarczyło, żeby się dogadać. Na dodatek moja mama nagle doznała olśnienia i włączyła się do rozmowy. Przypomniało jej się to, czego uczyła się w szkole sióstr urszulanek, do której chodziła przez kilka lat zaraz po wojnie. I tak, od słowa do słowa, wszystko stało się jasne. Trzej Kanadyjczycy – Pierre, George i Claude podróżowali w towarzystwie kuzyna jednego z nich, siedemnastoletniego wówczas Francuza, Philipa, po Europie Wschodniej. Właśnie wracali ze Związku Radzieckiego, znad Morza Czarnego i planowali zatrzymać się kilka dni w Krakowie. Mieli już nawet zarezerwowane pokoje w hotelu, ale ich plany wzięły w łeb z powodu radzieckich dróg, na których całkiem zniszczyli zawieszenie auta. O ile dobrze pamiętam, pękł resor i dalsza jazda była niemożliwa. Po kilku minutach rozmowy, gęsto okraszanej wymownymi gestami, było wiadomo, że Kanadyjczycy i jeden Francuz zostają u nas, a pan Zygmunt w ciągu kilku dni postara się naprawić ich samochód.

W domu było ciasno, więc niespodziewani goście w końcu ogrodu rozbili swoje namioty, z których korzystali podczas wyprawy. Mama, której wyraźnie spodobało się i towarzystwo obcokrajowców, i to, że mogła poćwiczyć swój dawno zapomniany angielski, pozwoliła gościom do woli korzystać z łazienki. Co do korzystania z kuchni, zgodę musiała wyrazić babcia, która tam dowodziła. Jednak niedługo okazało się, że goście niczego nie musieli sobie sami szykować. Mieliśmy tak dużo jedzenia, że można było nakarmić zarówno gości weselnych, jak i tych wygłodniałych obieżyświatów. Gdy cała rodzina zjechała do domu po ślubie wujka Zdziśka, w ogródku stały już rozstawione namioty. Na ławce pod orzechem na weselników czekali odrobinę speszeni cudzoziemcy. Okazało się, że w czasie gdy wujek przysięgał mojej nowej cioci wierność i że jej nie opuści aż do śmierci, pani Halina już nakarmiła zagranicznych gości rosołem. Na początku wstydziłam się, że turyści uznają nas za zaścianek... Ale szybko okazało się, że się myliłam.

Byli naprawdę zadowoleni

– Jedli, aż im się uszy trzęsły – relacjonowała podekscytowana sąsiadka. – Żal patrzeć, każdy jeden tylko skóra i kości, pani Lidziu, straszne. Czy oni tam nic nie jedli? – dziwiła się.

Ale jak się pani z nimi dogadała? – spytała mama.

– A po co się miałam dogadywać? Widziałam, że głodni, bo tak łapczywie na stoły spoglądali, jak się tu kręcili koło łazienki. No to poszłam tam do tej ich pałatki, wzięłam za ręce i przyprowadziłam do kuchni. Zjedli, coś tam po swojemu mówili, i na koniec się po brzuchach głaskali – opowiadała pani Halina z wielce zadowoloną miną.

Polska gościnność wkrótce przełamała wszelkie bariery językowe. Przybysze z obcej ziemi szybko nawiązali nić porozumienia z pozostałymi domownikami i gośćmi. Uroczystość zaczęła się od toastu w ogrodzie. Z ustawionego na tarasie gramofonu płynęły takty marsza weselnego, a wujek Zdzisiek i mój tata otwierali kolejne butelki z winem i nalewali gościom do kieliszków. Zapowiadała się wspaniała zabawa. Po godzinie nasz dom rozbrzmiewał muzyką, gwarem i wybuchami śmiechu. Wujek, uczący się kiedyś ze zmiennym szczęściem kilku języków, wziął na siebie obowiązek zabawiania zagranicznej grupy. Claude, najbardziej nieśmiały z całej czwórki, nie umiał się oprzeć gościnności wujka i szybko się upił. Podobno było jeszcze widno, gdy poszedł spać do namiotu. Pozostała trójka miała więcej szczęścia. Wujek Zdzisiek, niższy od Pierre’a, George’a i Philipa nie miał śmiałości wlewać im do gardła ciepłego alkoholu… Za to dbała o nich pani Halina i gdy tylko któryś nierozważnie opróżniał talerz, natychmiast dokładała biedakowi kolejne smakołyki.

We wspomnieniach weselników pozostał jednak bardzo miły obraz: cała czwórka obcokrajowców bawiła się na polskim weselu świetnie. Gdy zapadła noc, goście wychodzili po kolei na taras podziwiać rozgwieżdżone niebo. Świat rozświetlała srebrzysta poświata. Wszyscy spoglądali z ciekawością na niebo i mówili o Księżycu.

Był to bowiem wyjątkowy moment w historii świata

Kilka dni wcześniej, 20 lipca, amerykański statek kosmiczny Apollo 11 wylądował na srebrnym globie, a Neil Armstrong, jeden z członków załogi, stawiając stopę na jego powierzchni, wypowiedział słynne dziś słowa: „To jeden mały krok dla człowieka, ale wielki skok dla ludzkości”. Pamiętam, że również goście z Kanady dużo o tym mówili. Narzekali tylko, że właśnie w momencie, gdy Apollo dotknął powierzchni Księżyca, oni sami byli jeszcze u naszych wschodnich sąsiadów, a relacja z tego wydarzenia pokazana w radzieckiej telewizji była bardzo zdawkowa. Wiem tylko, że mój tata uspokoił ich, że gdyby byli w tym czasie w Krakowie, też nie zobaczyliby wiele więcej.

– Nasza telewizja pokazała dokładnie tyle, na ile nam pozwolił nasz Wielki Brat – żartował po latach.

Nie pamiętam, o której skończyły się tańce i wielogodzinna biesiada. W każdym razie poszłam spać, gdy słońce już wysoko było na niebie. Goście krajowi porozjeżdżali się już do domów, a nasi zagraniczni spali w namiotach. W niedzielę wieczorem odbyły się skromne poprawiny. Choć Kanadyjczycy nie chcieli się narzucać, myśleli nawet o noclegu w hotelu, zostali na kolejną noc i jeszcze dwie następne, tym razem już w domu. Dostali we władanie całe poddasze i czuli się doskonale. Wciąż próbowali odmawiać jedzenia i wspominali nawet o obiedzie w restauracji, byli jednak w naszym domu goszczeni do końca. Tata pokazał im miasto i najbliższe okolice. Dziwiło ich wszystko – saturator z wodą, furmanki ciągnięte przez konie ulicami, robotnicy w waciakach, kobiety w chustkach niosące siatki z zakupami, kolejki do mięsnego…

Gdy odjeżdżali naprawionym volkswagenem, mówili, że nigdy nie zapomną tego wesela, nas i gorącego przyjęcia, jakie im zgotowaliśmy. Żegnając się, Pierre uściskał moją mamę, podziękował jej za wszystko i powiedział, że rok 1969 zostanie mu w pamięci nie dlatego, że Amerykanie polecieli na Księżyc, ale dlatego, że on i jego przyjaciele także odważyli się odbyć niezwykłą podróż i odkryli swój księżyc – zupełnie nieznaną, trochę egzotyczną, ale bardzo gościnną ziemię… Chcieli być uprzejmi, więc nie mówili tego wprost, ale z ich ciągłego zadziwienia i oszołomienia można było wywnioskować, że nie mogli pojąć, jakim cudem przy takich brakach w zaopatrzeniu i ogólnej niezamożności czy wręcz biedzie, jaka panowała wtedy w Polsce (a zwłaszcza na jej wschodnich krańcach), przeciętna rodzina mogła zorganizować tak wspaniałą ucztę i jeszcze tak długo gościć całkiem obcych ludzi.

W mojej rodzinie przez wiele lat wspominało się wesele wujka Zdziśka, i to, że dzięki „naszym” Kanadyjczykom stało się takie wyjątkowe. Byłam niedawno w moim rodzinnym mieście. Gdyby dziś jakiś Kanadyjczyk czy Francuz wylądował tu przypadkiem, niczemu już by się nie dziwił. To już nie zaścianek, żadna tam obca ziemia, ale normalna Europa! 

Czytaj także:
„Ślub miał być początkiem szczęścia, a był zwiastunem tragedii. Rodzice postawili na swoim, a ja straciłam miłość życia”
„Odwołałam ślub 2 godziny przed ceremonią i porzuciłam narzeczonego, ale dzięki temu poznałam miłość życia”
„Narzeczony porzucił mnie przed ołtarzem, więc... wyszłam za kumpla. Nie po to przez 2 lata planowałam ślub, żeby się nie odbył”

Redakcja poleca

REKLAMA