Powinnam skakać do góry z radości. Przecież jestem w ciąży! Tej wymarzonej, wymodlonej, oczekiwanej. Sześć lat starań, kompletny brak nadziei i myśli o adopcji. A tutaj, proszę, jest dzidziuś! Moją radość przyćmiewa jednak uporczywa myśl: „co się teraz stanie z moją mamą?”.
Kiedy patrzę na to, kim się stała na starość, aż mi się zbiera na płacz. Czy to naprawdę ona? Ta maleńka, zasuszona starowinka leżąca na specjalnym łóżku? Z główką przechyloną na bok, jak u ptaszka, bezwolna, skazana tylko na cudzą pomoc? Jak to się stało, że tak się zmieniła? Kiedyś nigdy bym nie uwierzyła, że to możliwe. Mama niesprawna? Wszyscy, ale nie ona… Moja dzielna, dobra i taka wysportowana mama.
Ze starszymi siostrami nigdy nie byłam blisko
Była zawsze bardzo aktywna. Wycieczki, piesze rajdy, jazda na rowerze – to był jej żywioł. Pamiętam, jak w sobotę z samego rana ściągała ze mnie kołdrę i pytała, co robimy z tak pięknie rozpoczętym dniem. Wtedy byłam na nią strasznie wściekła, bo marzyło mi się wylegiwanie na kanapie z książką w ręku, a ona zmuszała mnie do ruszenia się z domu. Zakładała te swoje śmieszne kremowe rybaczki, moje stare adidasy i nie było dla niej trasy nie do pokonania. Czasami nawet trochę się jej wstydziłam, jak wszystkie nastolatki, którym nagle wydaje się, że ich mama zachowuje się „niestosownie”. Ale moje koleżanki były nią zachwycone. No i ja także później nigdy nie żałowałam, że z nią gdzieś pojechałam, bo zawsze było wspaniale.
Kiedy przeszła na emeryturę, miałam zaledwie 18 lat… Tak! Dla mnie także było to niesamowite, że moja tak rzutka i wysportowana mama ma już sześćdziesiąt lat i nagle przestała pracować. Początkowo widziałam nawet, że dopadło ją coś w rodzaju depresji. Inne jej koleżanki na emeryturze od razu zaczynały się zajmować wnukami, odnajdując w tym radość i sens życia. A jej wnuki miały już po kilka lat i chodziły do przedszkola, a nawet do szkoły. Nie potrzebowały babci „na pełny etat”.
Gwoli wyjaśnienia, mam dwie dużo starsze siostry z pierwszego małżeństwa mamy. Kiedy przyszłam na świat, Renata miała dwadzieścia lat, a Iwona świętowała właśnie osiemnastkę. Obie były zdumione i zdegustowane, że mama porwała się na coś takiego, jak późne macierzyństwo. Co więcej, w okolicy podejrzewano nawet, że tak naprawdę jestem nieślubnym dzieckiem jednej z nich! To nie pomogło w naszych późniejszych stosunkach…
Nie lubiły mnie, nie chciały mamie przy mnie pomagać, a już na pewno żadna z nich nie wybrała się ze mną nigdy na spacer! Prędzej by się ze wstydu spaliły, niż wyszły na podwórko z wózkiem. Obie bardzo szybko wyprowadziły się z domu, idąc na studia w oddalonym mieście. Zamieszkały w akademikach, a po dyplomie powychodziły za mąż i mieszkają na drugim końcu Polski. Nie kontaktujemy się zbyt często i nie czuję się z nimi jakoś szczególnie emocjonalnie związana.
Mama, będąc w ciąży, także nie miała lekko. W tamtych czasach czterdziestodwuletnia kobieta rodząca dziecko, to był ewenement! Podobno wszyscy pukali się w czoło, po co mamie taki „kłopot”. Po pierwsze straszyli ją ciężkim porodem, dowodząc, że z powodu rozmaitych komplikacji może nawet stracić życie. Po drugie twierdzili, że nowy i młodszy o cztery lata mąż na pewno ją wkrótce porzuci! Ale ona była w moim ojcu zakochana jak nastolatka i niczego bardziej nie pragnęła, jak mieć z nim dziecko. Mimo że po sześciu latach faktycznie ją porzucił dla o wiele młodszej kobiety…
– Kochanie, każdy dzień spędzony z twoim tatą to było dla mnie święto! – powtarzała mi zawsze.
Wierzyłam jej. Tym bardziej, że na zdjęciach z tamtego okresu wyglądała młodziej o dobre kilka lat – zrelaksowana i szczęśliwa. Zresztą, nawet po rozwodzie miała z moim tatą bardzo dobre relacje, czego nie można było powiedzieć o ojcu Iwony i Renaty. Tamten rozwód podobno przeszedł bardzo burzliwie i mama go odchorowała. To był zawsze kolejny powód do zazdrości moich sióstr – że ja mam tatę, który się mną opiekuje, a one nie. Bo ich ojciec „poszedł w siną dal”, kiedy miały po kilka lat.
W każdym razie, kiedy mama przeszła na emeryturę, to wtedy ja musiałam wyciągać ją rano z łóżka, chociaż sarkała, że teraz ma przynajmniej okazję się wyspać. Nie pozwalałam jej na gnuśnienie i moje działania przyniosły szybkie efekty. Mama wpadła w nowy rytm, znalazła sobie mnóstwo zajęć i znowu z przyjemnością patrzyłam, że jest taka, jak kiedyś. Czyli aktywna i organizująca rozmaite zajęcia sobie i innym.
Kiedy zaczęły się pierwsze objawy choroby? Nie wiem dokładnie, bo przecież już nie mieszkałyśmy razem, a moja mama na nic się nigdy nie skarżyła. Ale zaczęła czasami wspominać, że jej dziwnie szumi w uszach. Nie zwróciłam na to uwagi, bo co to niby za objaw? Każdemu czasami szumi…
Potem zaczęły jej drętwieć ręce, a konkretnie dłonie i palce. Traciła w nich czucie i była pewna, że to efekt reumatyzmu. Smarowała nadgarstki rozgrzewającymi maściami i nosiła rękawiczki, żeby trzymać je w cieple, ale to nie pomagało. W końcu pojawiły się niedowłady i wtedy już było jasne, że jej złe samopoczucie wiąże się z krążeniem. Mówiłam o tym siostrom przez telefon, ale tylko sarkały, że w pewnym wieku każdy ma jakieś dolegliwości i one także już nie są zdrowe. Po czym zaczynały opisywać mi swoje choroby, podkreślając, jakie są biedne.
Tamtego dnia przewróciła się na rowerze
– Ty jesteś jeszcze młoda, więc nie wiesz, co to znaczy złe samopoczucie. Ale jeszcze się przekonasz! – straszyły, ignorując informacje o mamie.
Tymczasem jej omdlewały ręce, miała więc kłopot z noszeniem ciężkich siatek. Ale wolała pójść do sklepu po kilka razy, niż się przyznać, że może nosić tylko po kilogramie i potrzebuje pomocy!
– Lubię jeść świeże! – mówiła, kiedy zauważałam, że jej lodówka świeci pustkami. – Idę rano i sobie kupuję coś na śniadanie, potem w południe na obiad i wieczorem na kolację…
Brzmiało to dla mnie absurdalnie, ale tłumaczyłam sobie, że po 70. mama ma prawo do rozmaitych dziwactw. Na wszelki wypadek kupiłam jej jednak fajny wózek na kółkach. Mogła go ciągnąć za sobą ze sklepu, a w domu miała przecież windę. Po jakimś czasie z zadowoleniem stwierdziłam, że zaczęła z niego korzystać.
Nogi nadal miała bardzo sprawne, więc nie rezygnowała z roweru. Myślę, że właśnie ta jej niesłychana aktywność fizyczna tak długo trzymała ją w dobrej kondycji. Okazało się bowiem, że mama cierpi na zaburzenia krążenia, a konkretnie na zaburzenia przepływu krwi w tętnicach mózgu.
– Ale jak to? – ta diagnoza mnie zaskoczyła. – Przecież ty zawsze uprawiałaś sporty, nie paliłaś i powiedzmy sobie szczerze, pracę też miałaś nie za bardzo stresującą.
– Spadek po twoim dziadku, tak sądzę – wyjaśniła mi. – Miażdżyca jest dziedziczna.
Faktycznie, dziadzio zmarł na serce, kiedy jeszcze byłam małą dziewczynką, nawet go za bardzo nie pamiętałam.
Wtedy się o nią jeszcze tak bardzo nie bałam. Oczywiście wiedziałam, że mogę ją stracić, kiedy dojdzie do zatoru w mózgu, ale mama była pod dobrą specjalistyczną opieką. Przeszła na bardzo rygorystyczną dietę bez cholesterolu i chodziła na specjalne ćwiczenia rehabilitacyjne. Nadal miała młodzieńczą sylwetkę i zapał do uprawiania swoich ulubionych sportów. Nie wiedziałam jednak, że lekarz jej powiedział, że powinna raczej przesiąść się na rowerek stacjonarny, niż jeździć na zwykłym.
– Ale ja lubię czuć wiatr we włosach! – odpowiedziała mu wtedy i nadal śmigała bulwarem nad rzeką.
Pamiętam, że tamtego dnia było wyjątkowo niskie ciśnienie. Burza krążyła wokół naszego miasta i nawet ja się źle czułam, miałam zawroty głowy i przed oczami pojawiały mi się chwilami dziwne mroczki. A mama z tymi swoimi problemami z przepływem krwi poszła beztrosko na rower! I jadąc, straciła równowagę. Przewróciła się paskudnie i nie mogła wstać. Była w szoku, pomogli jej obcy ludzie, którzy zadzwonili po karetkę. Kiedy dostałam informację ze szpitala, że jest na oddziale, rzuciłam wszystko i pognałam do niej.
Leżała w szpitalnej pościeli blada, a w oczach miała pustkę. Od lekarza wiedziałam już, że złamała szyjkę kości udowej i byłam tym przerażona na równi z nią. To przecież poważny uraz i często niesie ze sobą groźne konsekwencje. Starałam się jednak być dobrej myśli.
Sądziłam, że unieruchomią mamę, nogę wsadzą w gips i w skrytości ducha zastanawiałam się, jak sobie z tym obie poradzimy. Okazało się jednak, że teraz już się nie stosuje takiego leczenia. Unieruchomienie w łóżku na sześć do ośmiu tygodni prowadziło bowiem do wielu powikłań. Starsi ludzie dostawali zapalenia płuc, zakrzepicy, sztywniały im stawy i powstawały odleżyny.
– Teraz preferujemy leczenie chirurgiczne! – usłyszałam od lekarza. – Możemy zespolić odłamy kości, ale w przypadku pani mamy zasadne będzie wszczepienie od razu endoprotezy stawu biodrowego.
Zmartwiałam na te słowa. Sztuczna kość? Jak mama to przyjmie? I co potem, po operacji?
– Potem? Rehabilitacja! Trzeba podjąć ją jak najszybciej – uświadomił mnie ortopeda. – Pani mama jest stosunkowo młoda i w doskonałej kondycji. Jestem pewny, że świetnie sobie poradzi i błyskawicznie stanie na nogi.
Obie uparcie odmawiają pomocy
Nie byłam jednak do końca przekonana, przerażał mnie rozmiar tej operacji, dopóki koleżanka z pracy nie opowiedziała mi, że jej mama od czterech lat ma endoprotezę.
– Widziałaś ją przecież! Śmiga jak kozica! – stwierdziła.
Bardzo mnie to podniosło na duchu i starałam się cały mój optymizm przekazać mamie, jednak… ani trochę mi się to nie udawało. Moja mama bowiem się załamała. Ona, zawsze taka dzielna i aktywna, nagle się zupełnie poddała! Nie mogłam w to uwierzyć, nie działały na nią żadne argumenty!
– Ja i tak wiem, że teraz czeka mnie już tylko wózek, córeczko! – stale to powtarzała, wprawiając się przez to w jeszcze gorszy nastrój.
Nie potrafiłam zrozumieć tego jej złego nastawienia, tym bardziej, że operacja przeszła bez żadnych zakłóceń.
– Nie wiem zupełnie, jak mam ją zmotywować – skarżyłam się mężowi, który tylko kręcił głową, twierdząc, że naprawdę się nie spodziewał po swojej teściowej takiego załamania.
– Po każdym mógłbym się tego spodziewać, ale nie po niej – mówił, bo znał ją do tej pory z zupełnie innej strony.
Powoli stawało się jednak jasne, że będziemy mieli oboje problem.
Mama odmówiła rehabilitacji, mimo że przydzielono jej naprawdę fajnego terapeutę. Maciek dwoił się i troił, aby ją namówić na pierwsze ćwiczenia, jeszcze w łóżku. Roztoczył przed nią wizję szybkiego powrotu do pełnej sprawności, ale ona wiedziała swoje. I nie trafiały do niej nawet moje brutalne argumenty, po które w końcu sięgnęłam w desperacji, że jeśli się nie ruszy, to już do końca życia będzie leżała w łóżku!
– Jaki wózek? Przecież w takim stanie jak teraz, ty nawet na nim nie usiądziesz! – argumentowałam.
Ale ona tylko wzruszyła ramionami.
W efekcie operowana noga była niesprawna, a w wyniku leżenia zaczął się zanik mięśni całego ciała. Czułam się taka bezsilna… Z mamą nie mógł sobie poradzić ani terapeuta, ani szpitalny psycholog, z którym odmówiła spotkań. Przez chorobę zupełnie straciła siły i wolę życia. Poddała się…
A dla mnie zaczął się koszmar. Po wypisaniu ze szpitala mama, oczywiście, nie wróciła do swojego domu. Musiałam ją zabrać do siebie, bo wymaga stałej opieki. Nie wstaje z łóżka, powoli przestaje także panować nad swoimi czynnościami fizjologicznymi, ale uparcie odmawia noszenia pampersów dla dorosłych. Płacze, że to ją upokarza… Bywają dni, że w ogóle się nie odzywa, tylko leży tak bez ruchu wpatrzona w sufit. Odmawia jedzenia i trzeba ją karmić łyżeczką.
Mam wynajętą opiekunkę, bo sama bym sobie z tym wszystkim nie poradziła. Jak każdy, muszę chodzić do pracy. Mąż także bardzo mi pomaga, jednak przecież nie umyje ze mną mamy, to jest w końcu jego teściowa i rozumiem, że takie działania są ponad jego siły. Coraz częściej także dochodzi między nami do kłótni, bo Rafał się pyta, gdzie są moje siostry?
– One także powinny zajmować się matką! Co z tego, że mieszkają w innym mieście, ja chętnie zorganizuję transport i niech mama jedzie do nich na kilka miesięcy w roku. Niech się nią zajmą, w końcu my nie jesteśmy niewolnikami!
Jednak Renata i Iwona uparcie odmawiają zajęcia się mamą, zasłaniając się różnymi problemami. Wiem, że starsza z nich ma naprawdę małe mieszkanie, ledwie dwa pokoje z kuchnią, w tym jeden to zwyczajna klitka, w której się nie zmieści specjalne łóżko mamy, więc musiałaby je wstawić do salonu. Na taką moją sugestię zareagowała wręcz oburzeniem:
– A co, mam sobie zrobić szpital z mieszkania?
Nigdy nie zrozumiem ich zachowania
Iwona natomiast zasłoniła się małymi wnukami, którymi się opiekuje. Odkąd straciła pracę, nie szuka nowego zajęcia, tylko bawi dzieci swojej starszej córki.
– Jestem zajęta przez cały dzień, chyba nie sądzisz, że w tej sytuacji znajdę jeszcze czas i siły do opieki nad matką? – usłyszałam.
„A ja mogę je znajdować?” – pomyślałam. A już naprawdę się załamałam, kiedy się okazało, że… zaszłam w ciążę!
Staraliśmy się z Rafałem o dziecko przez sześć lat i nic! Ostatnio już się poddaliśmy, rozważając, co robić dalej. Adoptować? W sytuacji, gdy unieruchomiona mama pochłania cały nasz czas i siły? Ale los podjął decyzję za nas i spodziewam się dziecka.
– Pani Moniko, mam dla pani dobrą i złą informację – usłyszałam od lekarki, gdy minęły już pierwsze tygodnie. – Dziecko rozwija się wprawdzie prawidłowo, ale pani ciąża jest zagrożona. Zalecam leżenie aż do rozwiązania. Inaczej może pani stracić dzidziusia.
Jej słowa uderzyły mnie jak obuchem w głowę! Pierwsza myśl, która pojawiła się, to było: co teraz z mamą? Dyżury pielęgniarki, która przychodziła w ciągu dnia, gdy oboje byliśmy z Rafałem w pracy, pochłaniały całą jej rentę i zasiłek pielęgnacyjny. Nie było mnie stać na wynajęcie jej na dłużej, nie daj Boże na całą dobę. A wyglądało teraz na to, że jeśli chcę donosić ciążę, będę musiała to zrobić. Nie dam przecież rady już udźwignąć mamy, kiedy będzie taka potrzeba… A nie oddam jej do zakładu opieki. Wiem, że to by ją zabiło…
– W tej sytuacji musimy zmusić twoje siostry do pomocy! Jeśli nie fizycznej, to przynajmniej materialnej! – postawił się Rafał. – Zgoda, mamy z nich największe mieszkanie, więc mama może zostać u nas. Ale niech płacą za opiekę nad nią!
Obie jednak na naszą propozycję zareagowały świętym oburzeniem!
– Jestem przecież bezrobotna, nie wiesz o tym? – krzyczała Renata. – Mam 52 lata, kto mnie zatrudni? Chcesz mi wydrzeć ostatnie grosze?
A Iwona zasugerowała nawet, że to moja wina, iż mama złamała kość!
– To przez ciebie ma osteoporozę, przez późną ciążę! Doprawdy nie wiem, po co sobie fundowała dziecko na stare lata.
– Żeby miał się nią kto teraz opiekować! – odcięłam się.
Padło potem jeszcze wiele złych słów między nami. Oskarżyłam siostry o bezduszność i brak odpowiedzialności, a potem życzyłam im, żeby za parę lat same trafiły do zakładu opieki społecznej.
– Bo się wami dzieci na pewno nie zajmą, kiedy się teraz napatrzą, jak traktujecie własną matkę! – wyrzuciłam z siebie.
Obie trzasnęły słuchawkami i na tym się skończyła rozmowa, która jednak nie rozwiązała mojego problemu. Mam żal do sióstr, że odcięły się od kobiety, która samotnie je wychowała. Nigdy ich nie zrozumiem, bo moim zdaniem nie mają nic na swoje usprawiedliwienie.
Czytaj także:
„Przyjęłam córkę pod swój dach, bo miała mi pomagać. A ona odebrała mi wolność i zrobiła ze mnie darmową służbę”
„Wzięłam mamę pod swój dach, a ona zachowuje się jak rozkapryszona księżniczka. Wciąż tylko żąda, a w zamian nic nie daje”
„W zamian za opiekę, babcia przepisała mi dom. Po jej śmierci, rodzina rzuciła się na mnie jak hieny, chcieli mnie okraść”