Wiele razy zastanawiałam się, jak wyglądałoby moje życie, gdybym wyszła za Andrzeja. Po tym, czego się ostatnio dowiedziałam, chyba już wiem…
Czasami zastanawiamy się, co by się stało, gdybyśmy na życiowych rozstajach wybrali inną drogę. Jak wyglądałoby nasze życie z innym partnerem… Kiedy byłam podlotkiem, wierzyłam, że jest jeden scenariusz życia, na który nie mamy wpływu. Gdy dorosłam, byłam pewna, że nasza wolna wola daje swobodę wyboru. Dziś podejrzewam, że rację miałam jako nastolatka. Że jest tak, jak z tym powiedzeniem: wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. Którędy nie pójdziesz, na końcu i tak trafisz do z góry wyznaczonego celu. A wiem o tym tylko dzięki przypadkowemu spotkaniu z dawną przyjaciółką.
Powiedział, że byłam tylko przygodą
Ale zacznijmy od początku, czyli od miłości mojego życia. Andrzeja spotkałam w ostatniej klasie liceum. Przylgnęliśmy do siebie niczym papużki nierozłączki. Poszliśmy na ten sam kierunek studiów – prawo. Interesowały i śmieszyły nas te same sprawy. Byliśmy niczym jedna osoba w dwóch ciałach. Tak właśnie o nas myślałam wtedy, gdy miłość mnie zaślepiała, a nasz związek wydawał się doskonały. Młodzi tak już mają, że chcą oglądać świat przez wspólną parę okularów. A to, że jedna osoba widzi przez nie ostrzej, a druga słabiej, nie ma już dla nich żadnego znaczenia.
Wiedzieliśmy, że weźmiemy ślub, więc oboje ciężko pracowaliśmy na studiach, aby nasza przyszłość była piękniejsza. Byliśmy najlepsi na wydziale, sukcesy osiągaliśmy po równo. Nie konkurowaliśmy ze sobą, zakładając, że i tak pracujemy na wspólną przyszłość. Jednak tak już jest, że kiedy życie mówi: sprawdzam, spadają wszelkie zasłony oraz maski, i wychodzą na wierzch wszelkie nieuświadomione nawet myśli i pragnienia.
Na ostatnim roku nasz wydział otrzymał jedno miejsce stypendialne w Stanach Zjednoczonych. Komisja wydziałowa wybrała właśnie mnie, nie podając powodów, dlaczego ja, a nie Andrzej, który miał kilka punktów ode mnie więcej. Dopiero w USA dowiedziałam się, że miejsce było przeznaczone dla kobiety w ramach promocji równouprawnienia płci. Takie tam amerykańskie fanaberie, myślałam.
Uważałam, że wyjazd należy się Andrzejowi. Poszłam nawet w tej sprawie do dziekana, ale ten nawet nie chciał słuchać moich tłumaczeń i argumentów.
– Albo pojedzie pani, albo całkiem rezygnujemy ze stypendium – oświadczył.
Wtedy okazało się, że nie do końca jesteśmy jednym ciałem i myślą. Andrzej nie dał tego po sobie pokazać, ale uważał, że to jemu należy się wyjazd. A tego, że jadę ja, nie odbierał jako „wspólnego sukcesu”, dla niego to była raczej „osobista porażka”. Czyli jednak na jakimś poziomie świadomości traktował mnie jako konkurentkę.
Pewnego wieczoru bardzo się o ten wyjazd pokłóciliśmy. Chociaż tłumaczyłam, że chciałam się zrzec swojego miejsca na jego korzyść, on mnie nie słuchał. Rozstaliśmy się na trzy miesiące, żeby „przemyśleć pewne sprawy i od siebie odpocząć”. Przed moim wyjazdem do Stanów spotkaliśmy się przypadkowo na jakiejś prywatce. Andrzej oznajmił mi, że ma nową dziewczynę, że i tak nigdy nie wiązał ze mną żadnych planów, a to wszystko co nas łączyło, dla niego było tylko przygodą.
Czy naprawdę tak myślał? Nie wiem, być może mówiła przez niego urażona duma, ale to nie znaczy, że bolało mniej. Czułam się okropnie zraniona i straciłam ochotę na stypendium w Ameryce. Gdyby nie rodzice, którzy wręcz zmusili mnie do wyjazdu, zostałabym w Polsce. W samolocie do Nowego Jorku całą drogę płakałam, odwrócona do okna, żeby nikt nie widział moich łez.
Kiedy po roku wróciłam do kraju, uważałam się za mądrzejszą, doroślejszą i trzeźwo patrzącą na życie. Pół roku później wyszłam za Stefana. Po kolejnych dwunastu miesiącach na świat przyszła nasza pierwsza córeczka, która okazała się wielkim rozczarowaniem dla mojego męża, marzącego o synu. W trzecią rocznicę ślubu doszło między nami do scysji i mąż na dwa miesiące wyprowadził się z domu. Potem wrócił i przepraszał tak bardzo, że dziewięć miesięcy później urodziła się nasza druga córka. Kolejne rozczarowanie.
Pamiętam, że pewnego dnia jechałam samochodem i zastanawiałam się, jak potoczyłoby się moje życie, gdybym wyszła za Andrzeja. Na pewno byłoby inaczej, myślałam. Kochalibyśmy się, wspierali, wychowywali dzieci… Tamten samochód dostrzegłam w ostatniej chwili. Nacisnęłam hamulec, ale stłuczki nie dało się już uniknąć. Wyszłam z auta, żeby ocenić szkodę i przyznać się do winy.
Wtedy kobieta siedząca za kierownicą krzyknęła: „Janka, to naprawdę ty?”. To była Ela, moja serdeczna przyjaciółka ze studiów! Zdumione i uradowane poszłyśmy do pobliskiej kawiarni, by opowiedzieć sobie nawzajem swoje dotychczasowe życie, no i poplotkować o znajomych. I to właśnie wtedy dowiedziałam się sporo o moim byłym ukochanym. Ela była tak dobrze poinformowana, bo wciąż utrzymywała z nim dość bliskie kontakty, a nawet przyjaźniła się z jego żoną.
Naszym życiem rządzi przeznaczenie?
Andrzej ożenił się nie z tą dziewczyną, o której mówił mi na prywatce, lecz półtora roku później z inną. Kiedy słuchałam opowieści, ogarniało mnie zdumienie: jakby Ela mówiła o mnie! Co prawda Andrzej brał ślub w Gdańsku, gdzie mieszkała jego dziewczyna, a ja w Warszawie, ale za to ślubowaliśmy tego samego dnia w południe. Rok po ślubie żona Andrzeja urodziła córkę, z czego on był bardzo niezadowolony, bo pragnął syna.
W trzecią rocznicę ślubu doszło między nimi do jakiejś awantury i żona Andrzeja wyprowadziła się z dzieckiem z ich domu. Po trzech miesiącach oboje znowu się zeszli. Rok później na świat przyszła ich druga córka. Coś nieprawdopodobnego!
Obie z Elą zadumałyśmy się nad dziwnymi kolejami losu.
– Tylko, broń Boże, nie opowiadaj mu o mnie! – zastrzegłam przy naszym rozstaniu.
– Słowo harcerza – obiecała ze śmiechem.
Chociaż mieszkałyśmy niedaleko siebie, to przez dłuższy czas nie widywałyśmy się, zabiegane i zapracowane. Od czasu do czasu dzwoniłyśmy do siebie, by sprawdzić, czy wszystko gra.
Dwa lata później mój mąż dostał atrakcyjną propozycję z Francji. Chciano go tam zatrudnić jako inżyniera w jakichś zakładach. Miał mieć dobrą pensję, więc po roku moglibyśmy nawet szarpnąć się na domek za miastem. Ale wcześniej dostałam od męża list. Pisał w nim, że z perspektywy odległości inaczej patrzy na swoje życie i nasze małżeństwo. Zwłaszcza że spotkał tu kobietę, która, jak sądzi, jest miłością jego życia. Poza tym właśnie spodziewa się dziecka, a z badań usg wynika, że wreszcie będzie miał upragnionego syna. Więc, chyba rozumiem, dlaczego nie wróci.
Jakiś czas później umówiłam się z Elą na kawę. Od niej dowiedziałam się, że Andrzej przeniósł się z żoną do Warszawy. Tu przed rokiem dostał propozycję wyjazdu do Francji. Po roku jego żona dostała list, w którym wyznawał, że z perspektywy odległości… A poza tym poznał kobietę, która wkrótce urodzi mu upragnionego syna.
– Wszystko tak samo, jak u ciebie – stwierdziła Ela, wyraźnie będąc w szoku.
– Niezwykłe – wyszeptałam. – Myślisz, że to przypadek?
Rozłożyła ręce na znak, że nie ma pojęcia.
– I co teraz zrobisz? – spytała przyjaciółka.
– Stefan obiecał płacić na swoje córki alimenty, po osiemset euro na każdą. Nie mam co narzekać.
Jednak nie minęły dwa lata, a mój mąż rozwiódł się ze swoją miłością – okazało się, że dziecko nie jest jego. Przed powrotem do kraju rozchorował się na grypę, położył do łóżka i… już nigdy z niego nie wstał.
Jakiś czas później zadzwoniła do mnie Ela.
– Wiesz, że Andrzej nie żyje?
Zakręciło mi się w głowie.
– Co mu się stało? – wykrztusiłam przez ściśnięte gardło.
– Grypa. Kto by pomyślał, że taka choroba może powalić silnego chłopa…
Zatkało mnie.
– Od pewnego czasu mieszkał sam – kontynuowała przyjaciółka. – Pewnego dnia zadzwonił do mnie w nocy. Był w trąbę pijany i najwyraźniej chciał mi się wyżalić. Podobno tamta dzidzia, do której zapałał taką wielką miłością, była w ciąży z innym. Tamten ją rzucił, więc przygruchała Andrzeja, żeby dziecko miało jakiegoś tatusia.
I tak zakończyła się historia mojej wielkiej miłości. Jestem przekonana, że gdybym wyszła za Andrzeja, wszystko potoczyłoby się tak samo, z jednym wyjątkiem – moje rozczarowanie byłoby o wiele większe, bo to byłby smutny kres wielkiej miłości.
Najwidoczniej naszym życiem rządzą nieodkryte jeszcze prawa przeznaczenia, w myśl których coś po prostu musi się przydarzyć danej osobie w określonym czasie i miejscu.
Przynajmniej ja w to wierzę.
Czytaj także:
„Gdy zaszłam w ciążę, postanowiłam wychować syna sama. Po latach jego ojciec dowiedział się o tym i... nie był zachwycony”
„Stanęłam w obronie kobiety bitej na ulicy przez mężczyznę. Dzięki zajęciom z samoobrony załatwiłam drania na cacy”
„Szef powierzył mi kierownicze stanowisko, które chciał objąć mój przyjaciel. Dla jego dobra utrąciłem jego kandydaturę”