Od urodzenia mieszkałam w domu, który od czterech pokoleń należał do mojej rodziny. Niewielki dworek, wybudowany jeszcze przez moich pradziadków, przetrzymał dwie wojny światowe i wcale niełatwe czasy powojenne. Wielokrotnie wydawało się, że nie uda się go utrzymać, ale dzięki determinacji rodziny wciąż pozostawał naszą własnością.
Tutaj wprowadził się po ślubie mój mąż, tu urodziły się nasze dzieci, tutaj w spokoju odeszli moi rodzice. Byłam przywiązana do tego miejsca, ba, kochałam je. Znałam każdy zakamarek dworku, własnoręcznie dopieszczałam wnętrza i ogródek. Sądziłam, że będę w nim mieszkać aż do śmierci, a potem przejmą go moje dzieci i wnuki. Niestety, los postanowił inaczej.
Dzieci nie wiązały swojej przyszłości z rodzinną wioseczką, ciągnęły do miasta, które dawało perspektywy dobrej pracy i kusiło dostępnością szeroko pojętej kultury. Owszem, chętnie wpadały na weekendy, przywoziły znajomych, chwaląc się szacowną historią dworku i jego niezaprzeczalną urodą, ale nawet słyszeć nie chciały o przeniesieniu się tu na stałe. Dopóki żył mój mąż, nie było problemu, zwłaszcza że na początku nowego wieku zrobiliśmy generalny remont. Niestety, Staszek niespodziewanie zmarł na atak serca i zostałam w domu sama.
Ale ja nie chcę do miasta
Przez pierwszy rok jakoś dawałam radę. Pomagały mi dzieci, które jakby częściej wpadały w odwiedziny, oraz sąsiedzi. Z większością mieszkańców wioski znałam się od dziecka. Ale z czasem sprawy zaczęły się komplikować. Dom coraz częściej wymagał jakichś napraw, ja też się starzałam i niedomagałam. Bałam się, że nie podołam. Wyprawy autobusem do miasta po większe zakupy stawały się coraz bardziej uciążliwe, a dbanie o ogród męczące. A jeśli coś mi się stanie, na przykład złamię rękę? Będę wtedy całkowicie bezradna.
Podczas weekendu, na który przyjechały obie córki z rodzinami, podzieliłam się z nimi swoimi obawami.
– Mamo, musisz sprzedać dom i przeprowadzić się do miasta – autorytatywnie stwierdził zięć. – Sama widzisz, że nie możesz tu sama mieszkać.
– Artur ma rację – poparła go Matylda.
– Zamartwiamy się o ciebie każdego dnia. A tak byłabyś blisko nas, zawsze ktoś mógłby do ciebie wpaść, zobaczyć, czy czegoś nie potrzebujesz…
– Tak, mamuś – wtrąciła się Milenka, moja młodsza córka. – Nie ma na co czekać. Nic się nie martw, wszystko zorganizujemy. Przemo przecież pracuje w nieruchomościach, znajdzie ci piękne mieszkanko – powiedziała i popatrzyła znacząco na swego męża, który ochoczo przytaknął.
– Ale ja nie chcę do miasta – zaprotestowałam. – Całe życie tu mieszkałam. Starych drzew się nie przesadza…
– To nie jest argument, mamo – Artur był przekonany do swojej racji. – Powiem brutalnie: młodsza się nie robisz. Nie masz prawa jazdy, więc wyprawy do miasta będą dla ciebie coraz trudniejsze. A i dom, nieremontowany, będzie tracił na wartości. Teraz jest ostatni moment, żeby go korzystnie sprzedać.
– Nie upieraj się, mamo – Matylda łagodnie pogładziła mnie po ręce. – Rozumiem, że ci żal, ale nie ma wyjścia. Obiecuję, że wszystko załatwimy.
– Tutaj mam znajomych, na których mogę liczyć – opierałam się dalej. – A tam co?
– Będziesz miała nas, wnuki, blisko do lekarza, do sklepów – wyliczała pozytywy Milenka. – A znajomi? No cóż, też się starzeją, nie możesz oczekiwać, że się tobą zajmą. Zresztą większość powoli opuszcza wieś. Jedni przenoszą się do dzieci, inni na cmentarz…
Przykra konstatacja, ale prawdziwa. Sama zdawałam sobie z tego sprawę, jednak perspektywa tak wielkiej zmiany mnie przerażała.
Niech przynajmniej idzie w dobre ręce
Po ich wizycie długo nie mogłam zasnąć. Chodziłam po domu i choć jeszcze był mój, już go opłakiwałam. Nie mogłam się pogodzić z myślą, że muszę go opuścić. Dzieci twardo obstawały przy swoim i przy każdej wizycie przedstawiały mi kolejne wspaniałe mieszkania. Nie miałam im w zasadzie niczego do zarzucenia, poza jednym – były obce, bezosobowe i znajdowały się daleko od wszystkiego, co znałam. W końcu się poddałam. Nie miałam już siły walczyć z nieuniknionym. Liczyłam jeszcze na to, że może nie znajdzie się chętny na mój domek, ale nic z tego. Szybko zaczęli pojawiać się potencjalni nabywcy. Na ogół były to młode małżeństwa z małymi dziećmi, zachwycone spokojną okolicą i sielskim krajobrazem.
Jedno z nich szczególnie przypadło mi do serca. Jeśli już muszę sprzedać rodzinną schedę, niech przynajmniej idzie w dobre ręce – zdecydowałam i podpisałam z nimi umowę. Potem zmiany zaczęły następować lawinowo. Wybór mieszkania na przyjemnym osiedlu niskich bloków, zatwierdzanie wyposażenia.
Niby gros spraw załatwiały dzieci, ale i tak musiałam podejmować decyzje dotyczące lokalizacji mieszkania, a potem wystroju i tego, co chcę zabrać ze starego domu. Wielkiego wyboru nie miałam, bo większość sprzętów po prostu nie pasowała do nowego lokum.
Wreszcie nastąpił moment przeprowadzki. Zapuchnięta od płaczu i z bólem głowy opuszczałam swoją wieś na zawsze. Widziałam, że Przemek i Milena niezbyt rozumieją moją rozpacz. Chyba nawet czuli się nią zażenowani.
– Myślałby kto, że do przytułku cię wieziemy – nie wytrzymał w końcu zięć.
– A przecież w nowym mieszkaniu czekają na ciebie same luksusy.
Nie miałam siły po raz kolejny tłumaczyć, że boję się tego nowego, choćby nawet lepszego życia.
Nie chciałam być niewdzięczną
Przez pierwsze dni po przeprowadzce do miasta zapoznawałam się z topografią osiedla, poznawałam połączenia tramwajowe i autobusowe, sprawdzałam, gdzie jest przychodnia, a gdzie biblioteka. Nie miałam czasu na zamartwianie się i jakoś się trzymałam, ale po miesiącu dopadła mnie straszliwa tęsknota i poczucie wyalienowania. Dzieci, wbrew temu, co pierwotnie twierdziły, wcale nie wpadały tak często, jak bym oczekiwała. Brakowało mi pracy w ogrodzie i niespiesznych pogaduszek z sąsiadami przy płocie.
Czułam się samotna i nieszczęśliwa. Pod wpływem tego nastroju skupiałam się na złych stronach przeprowadzki. Pobliski park nie wydawał się nawet w części tak piękny jak mój dworkowy ogród ze starymi drzewami owocowymi, sadzonymi jeszcze przez dziadków. Nie mogłam spać, bo zamiast wiejskiej ciszy i ciemności był tu szum samochodów i światło ulicznych latarni. Ludzie, zaaferowani swoimi sprawami, zdawali się nie zauważać nikogo ani niczego wokół.
– I jak? Przyzwyczaiłaś już się do nowego mieszkania? – Matylda co tydzień zadawała mi to samo pytanie, a ja przecząco kręciłam głową.
Nie chciałam być niewdzięczną, ale bardzo żałowałam, że zgodziłam się opuścić rodzinny dom.
Odnosiłam wrażenie, że im więcej czasu mija, tym bardziej tęsknię za wsią, która urasta w moich wspomnieniach do rangi miejsca idyllicznego, którego utrata bolała coraz mocniej. Nabrałam zwyczaju stania całymi godzinami przy oknie i wpatrywania się w niezrozumiałe dla mnie życie osiedla.
Będę bardzo wdzięczna za towarzystwo
Nie wiem, czym by się to wszystko dla mnie skończyło, gdyby pewnego dnia nie zaczepiła mnie w parku jakaś kobieta. Była chyba w moim wieku albo niewiele młodsza, ale w przeciwieństwie do mnie tryskała energią.
– Przepraszam, że panią niepokoję, ale mam problem – zagadnęła mnie, uśmiechając się przy tym promiennie .
– O co chodzi? – burknęłam mało uprzejmie, sądząc, że kobieta zamierza poprosić o jakiś datek.
– Widzi pani, mam na dziś dwa bilety do kina, dostałam od znajomej, a nie mam z kim iść. Mieszkam tu od niedawna – dodała tytułem wyjaśnienia. – I pomyślałam, że może miałaby pani ochotę pójść…
Oniemiałam, ale muszę przyznać, że zaimponowała mi odwagą i otwartością. I zrobiło mi się miło, że właśnie mnie zaprosiła.
– Zaskoczyła mnie pani… bo przecież w ogóle się nie znamy, ale właściwie…
– Ala P. – kobieta wyciągnęła do mnie rękę.
– Helena C. – odparłam odruchowo i uścisnęłam jej dłoń.
– No i już się znamy – oznajmiła radośnie. – Będę bardzo wdzięczna za towarzystwo. Lubię po seansie czy spektaklu omówić z kimś to, co widziałam. Więc jak? Wybierze się pani ze mną?
– Chętnie – odparłam szczerze.
Ala okazała się bardzo rozmowna, niemal wylewna, ale nie czułam się przytłoczona, raczej tak, jakbym znała ją od lat. Zaraz dowiedziałam się, że niedawno przeniosła się tutaj z innego miasta, że ma za sobą rozwód, że mieszka na tym samym osiedlu co ja.
Widziała, jak się wprowadzam, i pomyślała sobie, że mogłybyśmy się jako dwie „obce” zaprzyjaźnić. Chyba miała dobrą intuicję, bo poczułam do niej sympatię. Umówiłyśmy się na wieczór. Po raz pierwszy od czasu przeprowadzki miałam ochotę ładnie się ubrać i umalować. Planowałam zaprosić Alę po seansie gdzieś na herbatę w ramach rewanżu za bilet. Musiałam więc z konieczności zajrzeć do internetu, do którego do tej pory odnosiłam się nieufnie. Chciałam się zorientować, czy w pobliżu kina znajduje się jakaś przyjemna, kameralna kawiarnia, niezbyt młodzieżowa.
Namówiła mnie na naukę pływania
Od czasu spektaklu widywałyśmy się z Alą prawie codziennie. Lubiłam jej towarzystwo i spontaniczność, z jaką podejmowała różne decyzje.
– Ooo, popatrz! – zawołała, odrywając wzrok od smartfona. – Są wolne miejsca dla seniorów na pływalni. Może się zapiszemy?
– Nie potrafię pływać – przyznałam się. – Więc chyba nie bardzo…
– Właśnie że jak najbardziej! – przerwała mi. – To świetna okazja, żebyś się nauczyła. Kiedy, jak nie teraz?
Najbardziej fascynowało mnie w Ali to, że tam, gdzie ja widziałam trudności nie do przeskoczenia, ona dostrzegała fantastyczną okazję. Miała też talent do perswazji, więc bez trudu namówiła mnie na naukę pływania, a także na uczestnictwo w zajęciach uniwersytetu trzeciego wieku. Nagle okazało się, że miasto, którego tak się bałam, ma mi wiele do zaoferowania. Pod wpływem Ali zmieniłam się też zewnętrznie.
Przekonała mnie, żebym rozstała się z odwiecznym koczkiem; stwierdziła, że może był w sam raz dla wiejskiej dziedziczki, ale zupełnie nie pasuje do dynamicznej miejskiej kobiety. Muszę przyznać, że z nową, krótką fryzurką, subtelnie podkolorowaną, czuję się świetnie, no i odpadło mi uciążliwe rozczesywanie długich włosów. Trochę dłużej musiała mnie namawiać na zastąpienie szarych i długich do łydki spódnic krótszymi i bardziej kolorowymi albo spodniami.
– Co ludzie powiedzą? – martwiłam się, kiedy po raz pierwszy miałam wyjść ubrana w jasnoniebieskie spodnie i wzorzystą, granatową bluzkę.
– Nie dowiesz się, jak nie wyjdziesz – odparła ze śmiechem Ala. – Przypuszczam, że większość nic nie powie. To zaleta dużych miast – mrugnęła do mnie porozumiewawczo. – Tylko ci, którzy cię znają, zauważą różnicę. Resztę ma w nosie, co na siebie wkładają inni.
Coraz rzadziej stałam przy oknie, wspominając swoje dawne życie. Po prostu nie miałam na to czasu. Ku zdziwieniu dzieci przestałam też do nich dzwonić co drugi dzień, by narzekać na samotność i nudę. Na to też nie miałam czasu. Basen, joga, zajęcia na uniwersytecie – i nowe znajomości zawarte przy tych okazjach – sprawiły, że mój dzień gwałtownie się skurczył. Z pasją neofity nadrabiałam wieloletnie zaległości kulturalne. Wystawy, koncerty, spektakle… Wszystko chciałam zobaczyć, poznać, zrozumieć.
Do tego jeszcze doszedł miniogródek. Ala zasugerowała, bym zaopiekowała się kawałkiem trawnika przed moim balkonem. Oczywiście o ile administracją osiedla się zgodzi. Ku mojej radości zarządca odniósł się do tego pomysłu życzliwie i teraz powoli przekształcam ubitą darń w buchające kolorami i zapachami miejsce.
To rzeczywiście była bardzo dobra decyzja
Dzieci z przyjemnością patrzą na moją przemianę. Kiedyś podsłuchałam, jak córki rozmawiały w kuchni.
– Kto by pomyślał, że z mamy takie miejskie zwierzę – powiedziała szeptem Matylda.
– A myśmy się martwiły, czy da sobie radę w mieście… – Milena kręciła głową z niedowierzaniem. – Tymczasem ona radzi sobie lepiej niż my. Kiedy ostatnio byłaś w teatrze, co?
– Nie pamiętam. Pewnie tak samo dawno jak ty.
Zaśmiały się cicho, a ja wycofałam się do pokoju, dumna z siebie i zmian, jakie we mnie zaszły. Jednak najbardziej się zdziwiłam, kiedy z okazji rocznicy śmierci rodziców pojechałam na moją wieś. Ubrałam się wygodnie w dżinsy i kolorową bluzę, zarzuciłam na ramiona plecak, w który spakowałam narzędzia do porządkowania grobów, i wsiadłam do autobusu.
Na miejscu uderzyło mnie, że mała wioska jakby jeszcze bardziej zmalała, podupadła. Ruszyłam pylistą drogą pod górkę w kierunku cmentarzyka.
– Pani przyjezdna? – doleciało mnie z tyłu pytanie.
Odwróciłam się i ujrzałam moją dawną sąsiadkę.
– Helenka? – zapytała niepewnie, jakby z trudem mnie rozpoznając.
– Helenka, Helenka! – roześmiałam się. – A co tam u ciebie, Lusiu?
– Ech – machnęła ręką – stara bieda. Za to ty kwitniesz. Służy ci miastowe życie – powiedziała.
Niestety, nie mogłam zrewanżować się komplementem. Wydawała się przedwcześnie postarzała, jakaś taka zapadnięta w sobie. Wybrałam więc wersję delikatniejszą.
– Ty się nic nie zmieniłaś – powiedziałam z uśmiechem, licząc na to, że odbierze to jako pochwałę.
– Tu się w ogóle nic nie zmienia – odparła z goryczą. – A to źle. Zmiany są potrzebne. Po tobie widać to najlepiej. Dobrze zrobiłaś, przenosząc się do miasta.
Rozmawiałyśmy jeszcze długo, kiedy porządkowałam groby, i potem, u niej w domu, do którego mnie zaprosiła, żebym odpoczęła i napiła się herbaty. Opowiedziała mi mnóstwo miejscowych plotek, a ja ze zdziwieniem stwierdziłam, że niewiele mnie obchodzą.
To rzeczywiście była bardzo dobra decyzja, rozmyślałam, wracając do miasta, do domu, ciesząc się, że wieczorem spotkam się ze znajomymi na basenie. Zupełnie nie rozumiem, czemu tak bardzo się jej bałam. Przecież Lusia ma rację: zmiany są potrzebne.
Czytaj także:
„Ta podstępna larwa wykorzystała naszą rodzinną tragedię, żeby się wzbogacić. Musiałam wziąć sprawy w swoje ręce”
„Znajomy polecił mi firmę przeprowadzkową. Pod mój dom podjechały 2 wielkie chłopy i zrobiły z mieszkania pobojwisko”
„Już na początku urlopu skompromitowałam się przed umięśnionym przystojniakiem. Byłam pewna, że nici z wakacyjnego romansu”