„Czułam się spełniona jako matka. Jako babcia, zaczęłam zawadzać. Jako prababcia - zostałam usunięta jak mebel”

Samotna starsza kobieta fot. Adobe Spololiatock,
„Nadszedł dzień, kiedy uświadomiłam sobie, że przestałam być młodym potrzebna. Nie pozwolili mi się pożegnać z prawnuczkiem, bo spał, kiedy wychodziliśmy. Tęsknię za synem. Wierzę, że kiedyś go zobaczę. Że przyjdzie i zabierze mnie stąd do domu”.
/ 25.08.2021 08:37
Samotna starsza kobieta fot. Adobe Spololiatock,

Nie mogę powiedzieć, żebym miała złe życie, choć o samej sobie właściwie nigdy nie myślałam. Rodzina była moim światem. Teraz… No cóż, teraz mam co wspominać.

Nigdy nie zapomnę chwili, kiedy Jacuś się urodził. Był to najszczęśliwszy dzień w moim życiu, choć, nie ma co ukrywać, także bardzo męczący. Teraz kobiety rodzą bez bólu, otumanione zastrzykami – wiem, bo moja wnusia niedawno została mamą – ale wtedy poród wiązał się z cierpieniem. Moje trwało osiemnaście godzin, ale gdy usłyszałam krzyk, natychmiast zapomniałam o przeżytym koszmarze.

Jakbym w chwili, gdy zostałam matką, zatrzasnęła za sobą jakieś drzwi, równocześnie otwierając nowe, za którymi czekało słodkie szczęście. Kiedy zobaczyłam synka, zdziwiłam się, jaki jest malutki i kruchy.

– Moje maleństwo – wyszeptałam. To wzruszenie wracało do mnie wielokrotnie, początkowo za każdym razem, kiedy patrzyłam na synka, potem, gdy mnie czymś zaskakiwał. Kiedy pierwszy raz odpowiedział uśmiechem na mój uśmiech. Gdy powiedział: „mama”, stanął niepewnie na krzywych nóżkach, zrobił pierwszy krok. Jeszcze dziś, wspominając te chwile, czuję strumień ciepła rozchodzący się od serca po całym ciele…

Na pomoc Stefana nie mogłam liczyć

Był dobrym człowiekiem i wiem, że bardzo nas kochał, ale pełnił ważną funkcję państwową, z tego powodu rzadko bywał w domu. Właściwie to myślę, że tak naprawdę mój mąż miał więcej wolnego czasu niż twierdził, wolał jednak spędzać go na dancingach, a może nawet w dyskretnych motelach. Zawsze lubił się bawić… Dla mnie najważniejszy był Jacuś, moje maleństwo. Zawsze był chudy i niewyrośnięty, najniższy w klasie.

Takie chucherko, choć nie wiem dlaczego, bo przecież bardzo o niego dbałam. Gotowałam mu najlepsze smakołyki, najbardziej lubił rosołek z lanymi kluseczkami i pulpeciki z ryżem i kapustą, które nazywaliśmy wróbelkami. I jeszcze pierogi! Mięso dla niego aż spod Puław przywoziłam, bo miałam tam zaufaną gospodynię. Pomiędzy szóstą a siódmą klasą Jacek pojechał na trzy miesiące do Rabki, do sanatorium.

Często się przeziębiał, chorował na oskrzela, to dlatego. Nie odwiedzałam go, bo miałam operację na kobiece sprawy. Kiedy wrócił, nie poznałam go. Urósł, zmężniał…

– Synku! – wykrztusiłam. – Chyba trzeba ci wymienić całą garderobę!

Miałam trochę bonów (czy ktoś z młodych w ogóle zrozumie, o czym ja tu opowiadam?!), zabrałam więc Jacka do Peweksu i kupiłam mu sztruksową koszulę i amerykańskie dżinsy. Dzięki nim zdobył w klasie autorytet… i pierwszą sympatię.

Bo Justynce jest tam za ciasno

– Od razu zauważyła, że mam oryginalne wranglery – opowiadał, uśmiechając się pod pierwszym wąsem. Potem było tych sympatii jeszcze kilka, bo Jacek z roku na rok stawał się coraz bardziej atrakcyjnym młodym mężczyzną. Ale głowę stracił dopiero pod koniec studiów, kiedy poznał Agnieszkę. Od razu wyczułam, że coś się święci, matka wie, kiedy w życiu jej dziecka wydarzy się coś ważnego.

A to musiało być naprawdę ważne, bo wkrótce Jacek zaczął przebąkiwać, żebyśmy się szykowali na zaręczyny. Pamiętam, że okropnie się na nich spłakałam – ze szczęścia, bo Agnieszka wydała mi się wprost idealna dla mojego jedynaka. Czułam, że będzie też dobrą synową i matką moich wnuków.

Na ślub młodzi musieli jednak poczekać, ponieważ krótko po ich zaręczynach Stefan podupadł na zdrowiu. Lekarze przez wiele miesięcy nie wiedzieli, co mu jest, a kiedy wreszcie znaleźli guza, który zżerał mu od środka brzuch, na ratunek było już za późno. Zostałam sama, ale nie samotna, bo przecież mieszkałam z Jackiem. Rok później dołączyła do nas Agnieszka, a potem moja wymodlona wnusia.

Prawie od samego początku to ja się nią opiekowałam. Agnieszka trzy miesiące po porodzie wróciła do pracy, Jacek piął się po szczeblach kariery i, jak kiedyś jego ojciec, rzadko bywał w domu. Ja nie pracowałam, miałam więc czas i niezmierzone pokłady czułości, którymi hojnie obdarzałam Justynkę. Dzięki przyzwoitej rencie po Stefanie nie musiałam się martwić o finanse.

Zdrowie też mi dopisywało. Mijały lata, moja wnuczka rosła. Nadszedł dzień, kiedy uświadomiłam sobie, że przestałam być młodym potrzebna. Ba, zaczęłam im zawadzać. Zaczęło się od kłótni o pokój.

Słyszałam, że Justynka ciągle ma o coś pretensje do rodziców, ale do głowy mi nie przyszło, że może to mieć coś wspólnego ze mną. Dopiero gdy Jacek poprosił, żebym zamieniła się z wnuczką na pokoje, zrozumiałam, że jest jakiś problem.

– Do tej kiszki, w której mieszka, nie może nawet zaprosić koleżanek. Ty masz więcej miejsca, a przecież właściwie tyle nie potrzebujesz – tłumaczył mi syn suchym tonem. Omiotłam wzrokiem znajome kąty, spojrzałam na regał zastawiony pamiątkami i zdjęciami, na bujany fotel, w którym uczyłam się karmić piersią synka, na biurko, przy którym pisałam do niego listy, kiedy wyjeżdżał na kolonie. Nie zdążyłam się zastanowić, jak te rzeczy zmieszczą się w nowym miejscu, gdy Jacek znów się odezwał:

– To jak będzie? Chyba nie masz nic przeciwko tej zamianie?

Dwa lata trwała ta moja sielanka

Nie miałam. Ani przeciwko niej, ani przeciwko pozbyciu się fotela, gdy okazało się, że nie mieści się do „kiszki”, ani przeciwko wyrzuceniu wyhaftowanych przez moją mamę obrusów, które dostałam w posagu, ani wytapetowaniu kuchni tak kolorową tapetą, że od samego patrzenia na nią bolały zęby, ani wystawieniu na klatkę doniczek z moimi kwiatami, które trzymałam na balkonie…

Zaczęłam chorować. Miałam problemy z kręgosłupem, drżały mi ręce, coraz trudniej mi było utrzymać szklankę. Bolały mnie kolana, coraz wolniej chodziłam. Ale serce miałam mocne.

– Pani nas wszystkich przeżyje – żartował lekarz, który się mną opiekował.

– Zobaczysz, ona jeszcze nas wszystkich przeżyje – usłyszałam kiedyś dochodzący z kuchni głos Agnieszki.

– Czego ode mnie oczekujesz? – odpowiedział jej Jacek.

– Nie wiem. Zrób coś, bo nie wytrzymam w tej ciasnocie.

Rzeczywiście w naszym mieszkaniu zrobiło się ciasno

Zwłaszcza od kiedy Agnieszka zrezygnowała z pracy w biurze i otworzyła własną firmę krawiecką. Kupiła maszynę i szyła takie małe, kolorowe torebeczki. Sprzedaż szła jednak gorzej niż na początku zakładała, i pewnie z tego powodu ciągle była nie w humorze. Wszystko się zmieniło, kiedy Justynka wyszła za mąż i wyprowadziła się.

W moim domu znów zapanowała miła, rodzinna atmosfera. Jacek pracował, Agnieszka szyła te swoje szmatki, a ja gotowałam rosołki i lepiłam pierogi. Tak się cieszyłam, że znów jestem komuś potrzebna… Niestety, po dwóch latach właściciel mieszkania, którym młodzi się opiekowali, wymówił im, i moja wnuczka i jej mąż zostali na lodzie.

Maszyna do szycia wróciła do pokoju rodziców, a Justynka z Michałem zajęli jej miejsce. W dodatku trzeba było wygospodarować kącik na łóżeczko, bo lada dzień miałam zostać prababcią. Jaś przyszedł na świat jesienią i sprawił, że w moim sercu odżyły najpiękniejsze wspomnienia. Wyglądał dokładnie tak jak jego dziadek, gdy był malutki.

Miał długie chudziutkie łapinki, którymi próbował chwycić mój palec. Śpiewałam mu kołysanki i głaskałam łysą główkę, ale na ręce nie mogłam brać, bo Agnieszka zaraz krzyczała, że go upuszczę. Justynka nic nie mówiła, tylko wzdychała i tęsknym wzrokiem patrzyła w okno…

– Mamo, nie płacz, to tylko na kilka tygodni. Zrobią ci badania, sprawdzą serce i wrócisz do domu – tłumaczył Jacek.

– Ale ja się dobrze czuję – próbowałam protestować. – Zrozum, że my też musimy odpocząć – wtrąciła się Agnieszka. – Są wakacje, chcemy wyjechać na urlop, a kto się w tym czasie tobą zajmie? – Justynka? – podpowiedziałam cicho, zerkając z nadzieją na zamknięte drzwi pokoju wnuczki. – Przecież ona ma małe dziecko – synowa westchnęła i wywróciła oczami.

– Ale ja pomogę…

Nie pozwolili mi się pożegnać z Jasiem, bo spał, kiedy wychodziliśmy. Tego żałuję nawet bardziej niż albumu ze zdjęciami, który miałam ze sobą zabrać, a nie zmieścił się do samochodu. I tak torby z moimi rzeczami szczelnie wypełniały bagażnik. Zabrałam tylko jedną fotografię, moją ulubioną, z którą nigdy się nie rozstawałam. Jestem na niej z Jacusiem, może półtorarocznym, trzymam go na rękach, a on wtula się we mnie z dziecięcą ufnością.

Patrzę na to zdjęcie codziennie, gładzę wypłowiały papier i wzdycham z rozrywającą serce tęsknotą:

– Moje kochane maleństwo! A potem podsuwam do okna krzesło, siadam, podłożywszy pod pupę kilka książek, na nie poduszkę, żeby być wyżej i lepiej widzieć, co się dzieje na drodze. Widok nie jest ładny, żaden tam park czy plac zabaw, po którym ganiałyby roześmiane maluchy. Zwyczajna ulica, która ciągnie się tak daleko, że kiedy świeci słońce, wydaje się, jakby spływała z nieba. Mrużę oczy, próbując wypatrzyć wysoką, postawną sylwetkę. Tak teraz wygląda Jacek, mój syn, moje maleństwo wychuchane i wypieszczone. Wciąż wierzę, że kiedyś go na tej drodze zobaczę. Że przyjdzie i zabierze mnie stąd do domu.

Czytaj także:
„Po ślubie moja Kalinka zmieniła się w jędze nie do wytrzymania. Szkoli mnie jak w wojsku. Ktoś mi podmienił żonę"
„Urodziłam i mąż stracił na mnie ochotę. Woli po nocach oglądać porno niż pójść ze mną do łóżka. Czuję się jak śmieć"
„Po 12 latach pracy, dzięki której wzbogacił się on, jego dzieci i jego była żona, ja nie mam nic”

Redakcja poleca

REKLAMA