Goście, którzy niespodziewanie zjawili się w Jazdowie, przyprawili panią domu o migrenę i panikę razem wzięte. Moja daleka krewna Maria rzadko popadała w takie stany, była dumna z umiejętności gospodarskich, które wyniosła z rodzinnego domu. Dwór był w stanie sprostać najbardziej wymagającym gościom. Tym razem było inaczej.
– Ta dziewczyna za grosz nie ma rozsądku. Wyjechała samotrzeć, a wraca z całym orszakiem młodzieży. Gdzie ja ich na noc ułożę, panowie chyba pójdą na siano.
Pani Maria powierzała swe troski służbie, równie jak ona przejętej, bo mąż był jak raz w objeździe pól i spodziewała się go dopiero na obiad.
– Tyle dobrego, że do głowy jej wpadło umyślnego przodem pchnąć, by wizytę zapowiedział.
Było się czym martwić
Córki wyjechały ponad miesiąc temu na konną włóczęgę po zaprzyjaźnionych majątkach. Oczywiście był to pomysł Anetki, najstarszej latorośli, osóbki pełnej werwy i bardzo nowoczesnej, za bardzo jak na matczyny gust. Młodsze siostry wpatrywały się w nią jak w obraz toteż trudno je było utrzymać w ryzach. Za nic miały skostniałe konwenanse i ścisłe reguły savoir-vivre’u, zamiast doskonalić grę na pianinie, postawiły w salonie gramofon i słuchały chóru Dana i Ordonówny. Albo tańczyły, jak się ktoś z sąsiedztwa trafił. A ich ojciec patrzył na to i nie grzmiał. Prawda, że zajęty był, gospodarowanie na Jazdowie to nie bułka z masłem, szczególnie jak się chce samemu wszystkiego dopilnować, dom był więc całkowicie na głowie pani Marii.
– Dwadzieścioro i dwoje ich będzie, trzeba serwis wyjąć, bo codziennej zastawy nie stanie– rzekła Maria i już szła dalej, pewna że jej polecenie nie trafiło w próżnię.
Rzeczywiście Justysia oderwała się od pochodu i znikła w kredensowym.
– Całe sąsiedztwo tu wali, bliższe i dalsze, przyłączyli się do Anetki i dalejże konne rajdy urządzać. Inni młodzież podejmowali, teraz kolej na nas – perorowała pani Maria, widać jednak było, że inna myśl ją dręczy. – Ciekawe, czy młody Henryczek się z nimi zabrał? – szepnęła i nagle wstąpiły w nią nowe siły. – Wszystko ma być na najwyższym poziomie! – zagrzmiała i skierowała się do kuchni.
Młody Henryk był kawalerem, jakiego każda matka życzyłaby sobie dla córki. Odziedziczył majątek ziemski po bezdzietnej ciotce.
Mówiło się, że robi karierę w bankowości
Podejmowany był na warszawskich salonach i doprawdy sentymentowi z lat dziecinnych należało przypisywać jego obecność o tej porze roku na wsi. Latem, to co innego, ale wiosną, kiedy uroki przyrody jeszcze nie w pełni się rozwinęły, to doprawdy dziwne.
– Jadą, jadą! – czujna Justysia wpadła do saloniku z porcelaną w rękach.
– Uważaj, dziewczyno – sarknęła pani Maria pełna obaw o losy paradnego serwisu, który przywiozła do Jazdowa jako swoje wiano.
Skoczyła jednak do okna, jakby nagle lat jej ubyło. Na podjeździe roiło się od roześmianych jeźdźców. Młode panny i towarzyszący im panowie zsiadali z wierzchowców, powierzając je opiece bożej, co oznaczało, że konie natychmiast zajęły się kwiatowymi rabatami, z których pani Maria była tak dumna. Innym razem zrobiłaby z tym porządek, ale teraz najważniejsze było godne podjęcie Henryczka, który, jak widziała, nadchodził sprężystym krokiem sportsmena, otoczony wianuszkiem wpatrzonych w niego dziewcząt. Jak na dłoni było widać, że nie będzie łatwo zdobyć go na zięcia.
– Mamo, kochana! – córki po kolei wyściskały ją rzetelnie, jakby siostrzyczki prowadzące najlepszą pensję w Warszawie nigdy nie wpajały im zasad etykiety.
Pani Maria westchnęła z rezygnacją i poddała się wulkanowi dziewczęcych serdeczności. Przybyła młodzież witała się bardziej ceremonialnie, tylko Stasinek, najstarszy syn z sąsiedniego majątku, ucałował kordialnie oba jej policzki. Na taką poufałość mogła przymknąć oczy, znała go od dziecka, był nieodłącznym towarzyszem zabaw jej szalonej Anetki. Młodzież rozlokowała się w salonie, robiąc wrzawę i za nic mając konwenanse. Spotkanie było, co prawda, nieformalne, ale odrobina towarzyskich form jeszcze nikomu nie zaszkodziła, pomyślała pani Maria, siadając w fotelu i dysponując zimne napoje. Jej obecność hamowała młodych, przypominała o powinnościach i wychowaniu. Maria była biegła w salonowej polityce, toteż niebawem Henryk wylądował u jej boku i bawił ją rozmową, wodząc tęsknym wzrokiem za roześmianą grupką stojącą pod zegarem. Pani domu zwróciła mu wolność dopiero, kiedy wszystko jej wyśpiewał. Nie był zaręczony, ani zaangażowany.
Tylko tyle chciała wiedzieć
Wstała i godnie opuściła salon, żeby zerknąć, czy Justysia z należytym staraniem przygotowała gościnne pokoje.
– Zabawmy się w żywe obrazy! Albo szarady! – zawołała młodsza siostra Anetki, odzyskując po wyjściu matki swobodę i dobry humor.
– To dziecinne zabawy, dawno już wyszły z mody – wydął usta Henryczek.
– My, prowincjusze, nie nadążamy za trendami – odpalił Staś, któremu na widok miny Janki, zrobiło się przykro.
– Przepraszam, jeśli uraziłem – Henryk nie tracił spokoju.
Robił wrażenie prawdziwego światowca. W każdym calu.
– Widziałem korty za domem, mógłbym zaproponować mecz? Tenis, wyznam, to mój ulubiony sport. Jestem w nim całkiem niezły.
– Czyżby? – wycedził Staś, czując potrzebę obicia tej zarozumiałej gęby.
Nie mógł się przekonać do bufona, trudno było zrozumieć, co kobiety w nim widzą.
– Więc może się sprawdzimy? Zagrajmy debla, Anetka i ja przeciwko panu i osobie, którą wybierze.
– Zgoda – wyciągnął rękę Henryk, maskując przyjacielskim gestem niechęć do prowincjusza.
Kiedy pani Maria wróciła do salonu, mocno się zirytowała, nie zastając w nim gości. Wszyscy zniknęli.
– Znowu ich gdzieś poniosło – mruknęła – jak mam w tych warunkach prowadzić dom? Na którą obiad dysponować?
Młodzież nieświadoma, że przyczyniła gospodyni rozterek, rozsiadła się tymczasem na kortach. Henryk ze Stasiem wymienili dżentelmeński uścisk dłoni, obrzucając się jednocześnie zimnym spojrzeniem. Zapowiadała się walka do ostatniego oddechu. Anetka ze Stasiem tworzyli zgrany zespół, ale Henryk i jego partnerka też nie wypadli sroce spod ogona. Początkowa wymiana piłek rychło zamieniła się w mordercze uderzenia, które wymieniali panowie chcąc pogrążyć przeciwnika. Przewaga przechylała się raz na jedną, raz na drugą stronę.
– Och! – jęknęli widzowie, kiedy Henryk mistrzowsko odebrał trudne uderzenie.
– Ach!
Dziewczęta zasłoniły oczy, a potem zaczęły krzyczeć, widząc jak Henryk pada na ziemię.
Powaliła go piłka, którą Staś odbił, wkładając w uderzenie całą duszę i celując w głowę rywala.
– Żyję, nic mi nie jest – zapewniał Henryk, podnosząc się z ziemi i starając utrzymać fason.
Stanisław przepraszał go po stokroć, chociaż reszta kolegów na boku mówiła, że nie ma w tym jego winy, bo tak w tenisie czasem bywa.
Towarzystwo wróciło do domu
Henryka ułożono na kanapie w salonie i zaproponowano mu kompres oraz kieliszek starki, który przyjął z wdzięcznością, rozwodząc się nad leczniczymi właściwościami stuletniego trunku. Chyba miał rację, bo wieczorem był już całkiem zdrów i tańczył z pannami przy muzyce z patefonu. Staś patrzył z niechęcią, jak światowiec obejmuje Anetkę i szepcze jej coś do ucha. Chwilę później panna wyzwoliła się z ramion najlepszej w okolicy partii, wymawiając się obowiązkami gospodyni. Staś zauważył, że była dziwnie poruszona. Nabrał obaw, że czar Henryczka podziałał także na nią. Przy śniadaniu uzgodniono, że najlepiej będzie spędzić dzień nad rzeką.
– Urządzimy piknik! Jest tak słonecznie, że szkoda siedzieć w domu – dziewczęta były zachwycone.
Maria, dopilnowywała pakowania koszów, zadowolona, że choć raz przewidziała jak się sprawy potoczą. Domowe przysmaki i trunki powinny wywrzeć na Henryczku odpowiednie wrażenie, a tylko o to jej chodziło. W zakolu szeroko w tym miejscu rozlanej rzeki było cicho i spokojnie. Woda płynęła leniwie, okrążając wyspę porośniętą krzewami, trawą i podmokłą roślinnością. Na brzegu trzymano łódki, służące do połowu ryb i te właśnie zainteresowały panów.
– Popływamy po rzece – zepchnięto dwie krypy na wodę.
Traf chciał, że jedną kierował Staś, a drugą Henryk. Tym razem to nie panowie zaczęli, Anetka najwyraźniej miała własne porachunki.
– Wydaje mi się, że nie sposób dopłynąć do wyspy, wody wezbrały i przeprawa może być niebezpieczna – powiedziała z wahaniem, osłaniając oczy od słonecznego blasku.
Staś popatrzył z niedowierzaniem.
Co ona mówi?
– O, to zapewne nic trudnego – dał się złapać Henryk, kierując dziób łodzi ku wyspie.
– Lepiej tego nie robić – zaczął ostrzegawczo Staś, bo zrobiło mu się żal bufona.
Są jakie granice.
– Ba! Dla słabych wioślarzy, to miejsce istotnie może być niedostępne – Henryczek uśmiechnął się z taką wyższością, że Staś zrezygnował z ostrzeżeń.
Anetka nieznacznie skłoniła głowę, jakby się z nim zgadzała.
– Co powiecie na zakład? – krzyknął Henryczek. – Wygra ten, kto pierwszy wyciągnie łódkę na brzeg. O tam, w tej piaszczystej zatoczce. Zgoda?
Staś skłonił się z rezygnacją. Anetka nie chciała pójść za przykładem pań i opuścić łódki, więc startowali z większym obciążeniem. Henryk od razu wysforował się do przodu. Znał się na wiosłowaniu, to było widać. Zanurzał pióra wioseł tylko trochę, tyle ile było trzeba, by nadawały łódce pęd. Za to Stasiowi szło ślamazarnie, jakby stracił ambicję i chęć pokonania rywala. Odległość między nimi znacznie się powiększyła.
– Ahoj! – Henryk wciągnął łódkę na brzeg, zdarł z głowy płócienną czapkę i machał nią do pokonanych.
Anetka zasłoniła dłonią usta. Przybrzeżne krzaki zadrżały, jak tchnienia nagłej wichury i wyszedł z nich czarny byk, przewieziony niedawno na wiosenne pastwisko. Stał za Henrykiem, kiwając miarowo ogonem, jakby zastanawiał się, kto go odwiedził w jego samotni. Machanie czapką zdecydowanie mu się nie podobało, zniżył głowę, a brązowe, łagodne ślepia nabiegły czernią. Ogon ze świstem przeciął powietrze, racice wydarły kawał darni.
– Uważaj! Za tobą! – krzyczeli do Henryka wszyscy, i ci na brzegu, i w drugiej łódce.
Byk uznał to za zaproszenie do bójki i ryknął ogłuszająco. Henryk może i był bufonem, ale miał refleks. Wskoczył do łodzi poniewczasie rozumiejąc, że to zły pomysł. Nie ruszy z miejsca wyciągniętej na brzeg krypy. Przebiegł kilka kroków po chwiejnym dnie i wskoczył do wody od strony rufy.
– Chwyć się, odpłyniemy kawałek i wciągniemy cię – Staś podał mu wiosło odholowując nieszczęsnego na głębszą, niedostępną bykowi wodę.
Szczękający zębami Henryczek nie przypominał światowca. Zaraz jednak otoczył go współczujący wianuszek dziewcząt. Wszystkie chciały ratować go od przeziębienia. Szybko odeszli w stronę domu. Aneta i Staś, równie mokrzy po akcji ratowniczej, nie śpieszyli się. Trzeba było zabezpieczyć łódkę i w ogóle...
– Jesteś niebezpieczną kobietą, nie chciałbym ci się narazić – powiedział z uwielbieniem Staś, stojąc po kostki w przybrzeżnym pasie sitowia i mocząc nieodwracalnie buty.
– Wyjdź z mułu – poprosiła Anetka, zdejmując z ręki ogromną pijawkę.
– Wyrzuć to świństwo – poprosił Staś.
– Tak? A dlaczego? – spytała przekornie.
– Bo chcę ci coś dać – wziął jej rękę i założył na palec kółko ukręcone z sitowia.
Anetka wyprostowała dłoń i popatrzyła na zielony pierścionek pod światło.
– Cztery karaty, bez skazy, przyjmuję – powiedziała, obejmując Stasia.
Maria nigdy nie dowiedziała się, że jej wychowana na drogiej pensji dla panien córka zaręczyła się stojąc mokra w przybrzeżnych krzakach i przyjmując w dowód wiecznej miłości kawałek sitowia. Przedstawiono jej całą rzecz inaczej, spuszczając skromnie oczęta (Aneta) i gnąc się w prawidłowym ukłonie (Staś). Zielone kółeczko z sitowia spoczęło w szkatułce, a na palcu narzeczonej zabłysło urocze świecidełko, które niegdyś należało do prababki Stacha. Pierścionek z sitowia przetrwał zawieruchę wojenną, ukrywany wraz z dokumentami i kosztownościami na jazdowickim cmentarzu, w rodzinnej krypcie. Wydobyliśmy go po wojnie, zaginął dopiero w latach 70., podczas przeprowadzki. Dobrze, że Anetka nie mogła o tym wiedzieć.
Czytaj także:
„Ślub miał być początkiem szczęścia, a był zwiastunem tragedii. Rodzice postawili na swoim, a ja straciłam miłość życia”
„Odwołałam ślub 2 godziny przed ceremonią i porzuciłam narzeczonego, ale dzięki temu poznałam miłość życia”
„Narzeczony porzucił mnie przed ołtarzem, więc... wyszłam za kumpla. Nie po to przez 2 lata planowałam ślub, żeby się nie odbył”