Dzisiaj dostałam w pracy telefon ze szkoły, że moja córka zemdlała podczas przerwy. Wprawdzie ją docucono, ale pielęgniarka na wszelki wypadek wezwała pogotowie, które zabrało Julię do szpitala. Przestraszona natychmiast powiedziałam szefowi, że muszę wyjść. Zgodził się, żeby moje obowiązki przejęła koleżanka. Wiedziałam, że stracę na tym finansowo, bo płacone mamy od godziny sprzątania, ale dziecko było ważniejsze od pieniędzy.
Kiedy weszłam do szpitalnej sali, moja czternastoletnia córeczka leżała blada, z zamkniętymi oczami. Spała... Nie chcąc jej budzić, zaczęłam się wycofywać i wtedy wpadłam na lekarza.
– Właśnie zamierzałam iść do pana doktora – powiedziałam niepewnie, bojąc się, że usłyszę jakąś złą diagnozę.
– Pani jest matką Weroniki? Zapraszam do gabinetu! – powiedział z poważną miną, a pode mną ugięły się kolana.
„A więc jednak coś złego!” – pomyślałam. „Jakaś groźna choroba...”.
Spytała, czemu przyszłam tak późno
– Czy pani córka się odchudza? – padło tymczasem pytanie.
Spojrzałam na lekarza zaskoczona.
– Odchudza? Niby z czego? Weronika przecież od urodzenia była bardzo szczupła.
– No cóż, szczupła, nie szczupła. Dzisiejsze nastolatki chcą wyglądać jak te modelki z okładek magazynów. Może dziewczynce wydaje się, że mimo wszystko jest jeszcze za gruba? Może dieta to presja koleżanek? – zasugerował.
Zawahałam się, bo co miałam mu powiedzieć? Że dieta to w naszym domu pojęcie względne, bo my właściwie cały czas jesteśmy na diecie...
Nigdy nam się nie przelewało, ale zawsze uważałam, że jeśli mam dwie ręce do roboty, to sobie w życiu poradzę. Jako samotna matka trójki dzieci, w tym dwóch dorastających chłopaków, naprawdę musiałam się nieźle uwijać, pracując na dwóch etatach. Jakoś byłam w stanie wszystkiemu podołać, jednak los nie był dla nas łaskawy. Ciężka choroba mojej mamy sprawiła, że musiałam zrezygnować z nocnej zmiany, aby się nią zająć. Od tamtej pory w domu naprawdę zaczęło brakować pieniędzy i dokonywałam prawdziwych cudów, aby wykarmić rodzinę. Tym bardziej że Paweł i Jacek rośli jak na drożdżach i pochłaniali coraz większe ilość jedzenia.
W pewnym momencie zrozumiałam, że nie mam się co oszukiwać; potrzebuję pomocy. I po raz pierwszy w życiu wyciągnęłam po nią rękę. Dla dobra moich dzieci. Przełamałam wstyd i z początkiem roku szkolnego poszłam do dyrekcji szkoły z pytaniem, czy moje dzieci mogą otrzymywać bezpłatne obiady, dofinansowywane przez gminę. Zarówno piętnastoletni bliźniacy, jak i dwa lata młodsza od nich Weronika.
Usłyszałam, że owszem, jeśli spełnię warunki finansowe postawione przez MOPS, bo to właśnie ośrodek pomocy społecznej przyznaje świadczenia. Musiałam przedstawić zaświadczenie o zarobkach i kiedy jedna z pań na nie spojrzała, zapytała tylko krótko, dlaczego przyszłam do nich tak późno.
– Bo dotychczas sobie radziłam – odparłam zgodnie z prawdą.
Moje dzieci nigdy nie wyglądały na zaniedbane, starałam się ze wszystkich sił, aby nie czuły się gorsze od rówieśników i dotąd jakoś szło. Do choroby mamy.
Szkoła powinna coś z tym zrobić
Byłam szczęśliwa, kiedy udało mi się załatwić te darmowe obiady. Bliźniakom one smakowały, a i Weronika się nie skarżyła. W momencie, kiedy zemdlała w szkole, powinna być właśnie po dużej przerwie, na której uczniowie jedzą posiłek. Dlaczego więc straciła przytomność i lekarz sugeruje mi teraz, że to z głodu?
– A jest pani pewna, że ona ten obiad zjadła? – zapytał.
– A jakże by inaczej! Przecież kolację je dopiero wieczorem! – stwierdziłam.
– Nie wytrzymałaby na głodniaka od rana do nocy! Zresztą moja córka jest bardzo rozsądna... – dodałam z przekonaniem.
Wkrótce jednak musiałam zmienić zdanie. Lekarz bowiem zasiał we mnie ziarno niepewności i kiedy tylko dotarłam do domu, zapytałam synów o obiady. A ich odpowiedź zbiła mnie z nóg!
– Weronika? Ona przestała chodzić na stołówkę, bo się wstydzi!
– Wstydzi? Czego? – nie rozumiałam.
I wtedy dowiedziałam się, że szkoła dzieli dzieci na te „bogatsze” i te „biedniejsze”. Bogatsze, których rodzice płacą za obiady, dostają do jedzenia zupełnie co innego: dwudaniowy obiad, na normalnych ceramicznych talerzach. A te biedniejsze, za które płaci MOPS, mają skromne obiadki przywożone do szkoły przez firmę cateringową, które podawane są na plastikowych tackach.
Oczywiście, na stołówce od razu utworzyły się obozy: „dzieci bogatsze” kontra „biedniejsze”. I te pierwsze wyśmiewają się z tych drugich. Po moich chłopcach spływa to jak po kaczkach, bo dla nich najważniejsza jest ciepła zupa, a poza tym i tak mają do zabawy siebie nawzajem, jak to bliźniaki. Ale Nika poczuła się upokorzona i nie wytrzymała tej presji. Nic mi o tym nie mówiąc, przestała chodzić na obiady i stąd to omdlenie.
Kiedy dowiedziałam się o tym wszystkim, poszłam do dyrektorki zapytać, czy uważa takie podziały za właściwe.
– Nic z tym nie mogę zrobić. Obiady dofinansowane przez gminę organizuje MOPS i to on wybrał firmę, która je dostarcza – rozłożyła ręce.
Udało mi się tyle wyprosić, aby przynajmniej dania były przekładane w szkole z tacek na talerze. Ale czy to pomoże? Nadal przecież na jednych będzie kotlet, a na drugich placki ziemniaczane. Podział na dzieci „lepsze” i „gorsze” pozostanie. Jak moja córeczka sobie z tym poradzi? Martwię się, bo nie wiem, jak ją przekonać, że jest równie wartościowym człowiekiem, jak jej bogatsze koleżanki.
Czytaj także:
„Jestem biedna i strasznie się tego wstydzę. Na życie zostaje mi 800 zł miesięcznie i muszę na wszystkim oszczędzać”
„Miałam kompleks, że jestem biedna i pochodzę ze wsi. Miasto zamieniło mnie w pustą lalę, której zależy tylko na kasie”
„Moja córka mną gardzi, bo jestem biedna. Czy dobrze jej z mężem tylko dlatego, że gwarantuje jej dobrobyt i wygodne życie?"