Pogoda była typowo grudniowa – mróz malował delikatne wzory na szybach, a śnieg skrzypiał pod butami. Kuba szedł obok mnie z lampionem w ręku, a jego oddech unosił się w chłodnym powietrzu jak małe obłoczki pary. Była szósta rano, ale na roraty zawsze wstawał z zapałem, jakby to był najważniejszy moment dnia. Kościół, osnuty blaskiem świec, wydawał się jak wyjęty z bajki – spokojny, pełen ciepła i nadziei.
Zaczęliśmy rozmawiać
Zawsze siadaliśmy w tej samej ławce, niedaleko zakrystii. Z tej pozycji miałam idealny widok na niego – mężczyznę, który przychodził tu z córką. Siedział zawsze wyprostowany, z rękami splecionymi na kolanach, a jego twarz wyrażała coś pomiędzy skupieniem a melancholią. Jego córka była przeciwieństwem. Energicznie kiwała nogami, a jej ciemne warkocze podskakiwały przy każdym ruchu.
Pierwszy raz zauważyłam ich kilka tygodni temu, ale dopiero niedawno odważyłam się spojrzeć mu w oczy. Uśmiechnął się – tak delikatnie, że mogłabym to przegapić, gdyby nie ciepło, które poczułam. Od tamtej chwili coś we mnie drgnęło, chociaż starałam się to ignorować. Przecież wystarczyło jedno spojrzenie, by przypomnieć sobie, że takie rzeczy nie są dla mnie. Moje życie kręciło się wokół Kuby, a budowanie nowej relacji wydawało się równie abstrakcyjne co wygranie na loterii.
Mimo to… ten uśmiech pozostawał ze mną. Był jak światło rorat – małe, ledwie dostrzegalne, ale nieustannie rozjaśniające mrok.
Roraty tego ranka kończyły się jak zwykle – delikatne dźwięki organów rozbrzmiewały w tle, a ludzie powoli kierowali się ku wyjściu. Kuba biegł przede mną, starając się złapać Julitę, która wyprzedziła go o kilka kroków. Było w nim tyle energii, że zastanawiałam się, czy czasem nie czerpie jej ze świecącego lampionu.
– Julita, poczekaj! – wołał, nie zważając na to, że jego głos roznosił się po całym kościele.
Dziewczynka odwróciła się, ale zamiast zatrzymać, przyspieszyła. I właśnie wtedy się to stało. Kuba, w swojej dziecięcej niezdarności, wpadł prosto na nią. Lampion Julity poleciał na ziemię, a światło zgasło.
– Ej! – Julita spojrzała na niego z wyrzutem, choć nie wyglądała na przesadnie złą. – Patrz, gdzie biegniesz!
– Przepraszam – wydukał Kuba, drapiąc się w tył głowy. – Nie chciałem. Naprawdę.
Zanim zdążyłam zareagować, podszedł do nas Krzysiek. Był wyraźnie zakłopotany, ale starał się uśmiechnąć.
– Przepraszam, to moja córka. Chyba nie powinna tak biegać.
– Nie, to raczej wina Kuby – powiedziałam szybko, czując, jak czerwień wstępuje mi na policzki. – On czasami zapomina, że świat nie jest torem przeszkód.
– Dzieci mają w sobie więcej odwagi niż my. – Uśmiechnął się, zerkając na mnie, jakby chciał dodać coś jeszcze, ale zawahał się.
– Joanna. – Wyciągnęłam rękę, zanim zdążyłam pomyśleć, czy to nie za szybko.
– Krzysiek – odpowiedział, ściskając moją dłoń. Jego dotyk był ciepły, choć nieco niepewny. – Widzę, że nasza dwójka ma się ku sobie.
Spojrzałam na dzieci, które już zapomniały o całym incydencie i razem zbierały kawałki lampionu Julity.
– Wygląda na to, że szybciej się dogadali niż my – zauważyłam, a on lekko się roześmiał.
Tego dnia wracaliśmy z rorat nieco wolniej. Kuba opowiadał mi o Julicie – o tym, że jest „fajna, ale czasem się wymądrza”, a ja nie mogłam przestać myśleć o Krzyśku. Nie wiedziałam, czy to zwykła uprzejmość, czy coś więcej, ale to jedno spotkanie sprawiło, że świat wydawał się jakby... mniej samotny.
To było spontaniczne
Kilka dni później, tuż po roratach, Kuba i Julita znaleźli nowy powód, by się spotkać. Na podwórzu przed kościołem zobaczyli stoisko z ręcznie robionymi ozdobami na choinkę. Julita wpadła na pomysł, by zrobić podobne w domu. Kuba od razu podchwycił tę myśl. Dzieciaki były nie do powstrzymania – nim się obejrzałam, zaproponowały, że my, dorośli, też powinniśmy pomóc.
– Mamo, musimy zrobić pierniczki i łańcuchy! – wołał Kuba, ciągnąc mnie za rękaw.
– Tato, my też! – Julita spojrzała na Krzyśka z iskrą w oku, która nie pozostawiała mu pola do odmowy.
Nie wiem, jak to się stało, ale nagle wszyscy znaleźliśmy się w naszym niewielkim mieszkaniu. Kuba i Julita zajęli się wycinaniem pierniczków, a ja z Krzyśkiem siedzieliśmy przy stole, wycinając kolorowe paski papieru na łańcuchy.
– Nie przypuszczałem, że spędzę popołudnie na robieniu ozdób choinkowych – powiedział Krzysiek, podnosząc głowę znad swojej pracy. W jego głosie dało się wyczuć cień rozbawienia.
– Dzieciaki mają dar wciągania nas w swoje plany – odpowiedziałam, podając mu nożyczki. – Ale wiesz, to nawet... relaksujące.
Byliśmy samotnymi rodzicami
Przez chwilę milczeliśmy, skupieni na składaniu papieru. Jednak cisza nie była niezręczna. Była raczej ciepła, jak wigilijny wieczór przed pierwszą gwiazdką.
– Wychowujesz Kubę sama? – zapytał w końcu, nieco nieśmiało.
Przytaknęłam, zastanawiając się, ile chcę powiedzieć.
– Tak. Jego tata... odszedł, kiedy Kuba miał cztery lata. Nie mam czasu na cokolwiek poza pracą i nim.
Krzysiek spojrzał na mnie z wyrazem twarzy, który trudno było rozszyfrować – może współczucie, może zrozumienie.
– Sam wychowuję Julitę od trzech lat – wyznał, zanim zdążyłam cokolwiek dodać. – Moja żona zmarła na raka.
Zamarłam na chwilę, nie wiedząc, co powiedzieć. Krzysiek jednak uśmiechnął się blado, jakby chciał zatuszować ciężar swoich słów.
– Przepraszam. Nie powinnam była...
– Nie przepraszaj. – Przerwał mi łagodnym tonem. – Dzieci... one dają powód, by wstać z łóżka każdego dnia. Prawda?
Skinęłam głową. W tamtym momencie poczułam, jak między nami rodzi się coś, czego nie da się nazwać słowami. Nie była to jeszcze bliskość, raczej nić porozumienia, która delikatnie splatała nasze światy.
Kiedy dzieci skończyły pierniczki, stół był zasypany mąką, a ich śmiech wypełniał mieszkanie. Patrząc na ich radość, złapałam się na myśli, że nie pamiętam, kiedy ostatnio czułam się tak... spokojna.
– Dzieci chyba lepiej wiedzą, czego nam potrzeba – powiedział Krzysiek, zbierając z podłogi kawałki papieru.
Nie odpowiedziałam, ale w duchu zgodziłam się z nim w stu procentach.
Krzysiek mnie zaskoczył
Czas płynął nieubłaganie, a Wigilia zbliżała się wielkimi krokami. Dzieci coraz częściej bawiły się razem, a ja i Krzysiek – choć nadal ostrożni – zaczęliśmy wymieniać więcej niż tylko uprzejme uśmiechy. Jednocześnie czułam, że każde z nas nosi w sobie obawy, które trudno było przezwyciężyć.
Któregoś dnia, tuż po powrocie z rorat, usłyszałam dzwonek telefonu. Na ekranie wyświetliło się nieznane mi jeszcze dobrze imię: Krzysiek.
– Halo? – odezwałam się, czując lekki niepokój, a jednocześnie coś na kształt podekscytowania.
– Cześć, Joanno. – Jego głos był ciepły, choć lekko niepewny. – Wiem, że to może trochę dziwne, ale... od kilku dni zastanawiam się, czy do ciebie zadzwonić.
– Coś się stało? – zapytałam, choć w głębi duszy wiedziałam, że nie o problem chodzi.
– Nie, nic takiego – odparł szybko. – Po prostu Julita... no wiesz, dzieci chciałyby, żebyśmy spędzili Wigilię razem.
Zamarłam. Wigilijna kolacja – ten najbardziej rodzinny moment w roku – była dla mnie czymś intymnym, niemal świętym. Myśl o dzieleniu go z kimś obcym była zarazem intrygująca i przerażająca.
– Wigilię? – powtórzyłam, zyskując na czasie.
– Wiem, że to dużo – powiedział, jakby odczytał moje wahanie. – Ale dzieci naprawdę się zaprzyjaźniły, a ja... Pomyślałem, że może to byłaby szansa, żeby nie czuć się tego wieczoru tak samotnie.
Jego słowa trafiły wprost do mojego serca. Było coś w sposobie, w jaki to powiedział – prosto, bez pretensji, z nutą nadziei.
– Krzysiek... Nie wiem, czy to dobry pomysł.
– Rozumiem – odparł, ale w jego głosie wyczułam lekkie rozczarowanie. – Nie chcę, żebyś czuła się zmuszona. Po prostu... myślałem, że warto spróbować.
Chwila ciszy, która zapadła, wydawała się ciągnąć w nieskończoność.
– Może masz rację – powiedziałam w końcu, choć serce waliło mi jak młotem. – Jeśli dzieciom to sprawi radość...
– Naprawdę? – Jego głos nagle zabrzmiał żywiej, jakby nie spodziewał się tej odpowiedzi.
– Tak. Spróbujmy.
Kiedy odłożyłam telefon, nie mogłam pozbyć się mieszanki ekscytacji i lęku. Wigilia miała być inna niż wszystkie poprzednie. I choć wciąż czułam się niepewnie, jakaś cząstka mnie cieszyła się na myśl, że spędzimy ten wieczór razem.
To była Wigilia inna niż wszystkie
Wieczór Wigilii rozpoczął się tak, jak wszystkie inne – cicho i spokojnie. Za oknem lekko prószył śnieg, a światła choinki migotały, odbijając się w oknach. Kuba już od rana nie mógł się doczekać. Biegał po mieszkaniu, upewniając się, że prezenty są zapakowane, a pierniczki udekorowane.
Przed godziną osiemnastą usłyszeliśmy dzwonek do drzwi. Kuba rzucił się, by je otworzyć, a ja jeszcze raz poprawiłam włosy, próbując ukryć swoje zdenerwowanie.
– Cześć! – zawołał Kuba, wpuszczając Julitę i Krzyśka do środka. Dziewczynka natychmiast wpadła do salonu, śmiejąc się i wymachując małym pakunkiem.
– Julita, spokojnie – powiedział Krzysiek, uśmiechając się przepraszająco. – Dzięki za zaproszenie.
– To właściwie dzieci wpadły na ten pomysł – odpowiedziałam, starając się brzmieć swobodnie. – Chodźcie, stół już nakryty.
Kolacja przebiegała w ciepłej atmosferze. Dzieci opowiadały o szkole, o swoich planach na ferie i o tym, jak chcą razem ulepić największego bałwana na osiedlu. Krzysiek i ja, choć nadal nieco spięci, powoli rozluźnialiśmy się w ich towarzystwie. W pewnym momencie zauważyłam, jak spogląda na mnie z uśmiechem.
– Coś nie tak? – zapytałam cicho, pochylając się w jego stronę, by dzieci nas nie słyszały.
– Nie, wszystko jest w porządku – odpowiedział, odwracając wzrok. – Po prostu... miło jest tak spędzać czas.
Otworzyliśmy swoje serca
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, więc jedynie skinęłam głową. W środku czułam jednak ciepło, które rozpraszało moje obawy.
Po kolacji dzieci otwierały prezenty pod choinką. Ich śmiech wypełniał pokój, gdy pokazali sobie nawzajem swoje zdobycze. A wtedy, kiedy na chwilę zostaliśmy sami, Krzysiek podszedł do mnie.
– Joanno – zaczął, stając obok mnie i patrząc na migoczące światła choinki. – Długo zastanawiałem się, czy w ogóle warto próbować... wiesz, być z kimś znowu.
– Ja też – odpowiedziałam, starając się zapanować nad drżeniem głosu.
– Ale dzisiaj, patrząc na to wszystko, na dzieci, na ciebie... czuję, że może nie warto już uciekać.
Odwróciłam się w jego stronę. W jego oczach widziałam niepewność, ale i nadzieję.
– Krzysiek... – Zrobiłam krok bliżej. – Nie wiem, co przyniesie przyszłość, ale... może rzeczywiście warto spróbować.
Jego uśmiech był najpiękniejszym prezentem, jaki mogłam sobie wyobrazić tego wieczoru. W tej chwili dzieci wbiegły między nas, ciągnąc nas za ręce, by dołączyć do nich w śpiewaniu kolęd. A my, choć przez chwilę zawahaliśmy się, pozwoliliśmy sobie na ten moment bliskości – jakby to było pierwsze wspólne święto w nowym życiu.
Przyszłość będzie inna
Święta minęły szybciej, niż się tego spodziewaliśmy. Wspólne chwile z Krzyśkiem i dzieciakami zlały się w ciepły obraz pełen śmiechu, rozmów i zapachu pierników unoszącego się w powietrzu. Choć byłam przyzwyczajona do samotnych świąt, ta Wigilia miała w sobie coś, co pozwoliło mi na nowo uwierzyć, że życie może być pełniejsze.
Kilka dni później, podczas spaceru z Kubą i Julitą, Krzysiek zaproponował, żebyśmy poszli na górkę, z której dzieci chciały zjeżdżać na sankach. Kuba biegał do przodu, Julita starała się dotrzymać mu kroku, a ja z Krzyśkiem szliśmy nieco wolniej, zostając w tyle.
– Dzieciaki znalazły w sobie prawdziwych przyjaciół – zauważył Krzysiek, przerywając ciszę.
– To prawda – przytaknęłam, patrząc, jak Kuba pomaga Julicie poprawić czapkę. – Chyba ich plany o „zaprzyjaźnieniu rodziców” też poszły im całkiem nieźle.
Krzysiek zaśmiał się, lekko kręcąc głową.
– Tak, zdecydowanie. – Spojrzał na mnie z ciepłym uśmiechem, a potem dodał ciszej: – Ale myślę, że to nie tylko ich zasługa.
Nie odpowiedziałam, bo w jego spojrzeniu było coś, co sprawiło, że słowa stały się zbędne. Zamiast tego poczułam, jak jego dłoń delikatnie dotyka mojej. Nie cofnęłam się, a nasze palce splotły się w subtelnym geście, który wydawał się tak naturalny, jakbyśmy zawsze na to czekali.
Na górce dzieciaki bawiły się w najlepsze. Krzyśkowi w końcu udało się namówić mnie na zjazd sankami, co skończyło się wybuchem śmiechu – zarówno naszego, jak i dzieci. Śnieg wplątał mi się we włosy, a policzki miałam czerwone od zimna, ale czułam, że żyję.
Po spacerze wróciliśmy do mojego mieszkania na herbatę. Kuba i Julita oglądali bajkę, a ja i Krzysiek siedzieliśmy w kuchni, rozmawiając o tym, co przyniesie przyszłość.
– Wiesz, Joanno – zaczął Krzysiek, mieszając łyżeczką w kubku. – Nie jestem pewien, dokąd nas to zaprowadzi, ale... nie chcę z tego rezygnować.
Spojrzałam na niego, czując, jak ciepło jego słów wypełnia mnie od środka.
– Ja też nie.
Nie obiecywaliśmy sobie zbyt wiele. Byliśmy ostrożni, wiedząc, że każde z nas niesie ze sobą bagaż, z którym trzeba będzie się zmierzyć. Ale tego wieczoru, patrząc na nasze dzieci śmiejące się razem na kanapie, wiedziałam, że warto spróbować.
Joanna, 33 lata
Czytaj także: „Syn napisał list do Świętego Mikołaja. Rozpłakałam się, bo nie spełnię jego marzenia za żadne pieniądze”
„Dzieci czekają na prezenty, a ja płaczę po kątach. Nie umiem im powiedzieć, że pójdziemy na Wigilię dla ubogich”
„Na Święta matka zgotowała mi niezły bigos. Teraz, kiedy patrzę w lustro, widzę twarz kogoś zupełnie innego”