Czy wiecie, jak się czuje dziewczyna z maleńkiej wsi, która dostała się na wymarzone studia w Warszawie? I to jako pierwsza w rodzinie? Ja wpadłam w taką euforię, że przez godzinę skakałam po podwórku jak szalona. Cieszyłam się, że wreszcie wyrwę się z tego zaścianka i zbliżę się do wielkiego świata, który nieraz śnił mi się po nocach. Ale im bliżej rozpoczęcia roku akademickiego, tym większe wątpliwości mnie ogarniały.Bałam się, że nie odnajdę się w tym wielkim świecie, że tam nie ma dla mnie miejsca.
Zacznę od tego, że pochodzę z niezamożnej rodziny. Mama i tata prowadzą niewielkie gospodarstwo. Ciężko pracują, ale i tak z trudem wiążą koniec z końcem. Zwłaszcza że mam jeszcze trójkę młodszego rodzeństwa. Kiedy więc usłyszeli, że dostałam się na studia, najpierw ucieszyli się tak jak ja, ale potem nagle posmutnieli.
– Co macie takie markotne miny? Już nie jesteście ze mnie dumni? – zapytałam zawiedziona.
– Jesteśmy, i to bardzo. Martwimy się tylko, jak poradzisz sobie w tej stolicy. Bez pieniędzy, mieszkania. Myśleliśmy z tatą, że jak sprzedamy w tym roku warzywa, to damy ci na początek parę groszy. Ale nic z tego nie będzie. Susza. Warzywa wyrosły karłowate. Nie ma z czym na rynek jechać – westchnęła.
– O rany, wiem… Ale nie martwcie się. Znajdę pracę, jakieś lokum. Zobaczycie, wszystko będzie dobrze – odparłam z pewnością siebie.
Gdy pierwsze emocje opadły, postanowiłam pojechać na rekonesans. Chciałam odwiedzić uniwersytet, połazić po mieście, w którym miałam spędzić najbliższe lata swojego życia. I oczywiście poszukać jakiegoś kąta, zorientować się, jakie są możliwości podjęcia pracy. Zarezerwowałam na tydzień łóżko w tanim hostelu i ruszyłam w drogę. Byłam pełna nadziei. Przecież tysiące ludzi co roku przyjeżdżało do wielkich miast na studia. I jakoś sobie radzili. Dlaczego więc mnie miało się nie udać?
Głowa mnie rozbolała od hałasu
Przyznaję, Warszawa w pierwszej chwili mnie onieśmieliła. Z liczącej niecałe trzystu mieszkańców, spokojnej wioski nagle znalazłam się w samym środku tętniącej życiem, prawie dwumilionowej aglomeracji. Droga z dworca do hostelu zajęła mi prawie godzinę.
Bogu dziękowałam za aplikację z mapami komunikacyjnymi, bo inaczej nigdy bym tam chyba nie trafiła. I ten hałas, smród spalin, tłok w autobusie, przepychanki. Gdy dotarłam na miejsce, byłam tak zmęczona i zniechęcona, że marzyłam tylko o tym, by się położyć w ciszy i spokoju. Gdy już jednak odetchnęłam, zły nastrój się ulotnił. Pomyślałam, że Warszawa może i jest przerażająco wielka, ale tym samym pełna różnego rodzaju cudownych miejsc, niezliczonych atrakcji. Nie to co w mojej wsi. Dwie ulice na krzyż, sklep przy rynku, remiza i kościół.
Następnego dnia pojechałam na uniwersytet. Mimo wakacji na dziedzińcu kręciło się mnóstwo młodych ludzi. Popatrzyłam na nich i od razu wpadłam w kompleksy. Wyglądali jak z telewizji. Markowe ciuchy, świetne fryzury, najnowsze smartfony.
Poczułam się jak uboga krewna, choć przecież zabrałam na ten wyjazd najlepsze ubrania. Aby poprawić sobie humor, poszłam do pobliskiej kawiarni na kawę i ciacho. Ledwie udało mi się znaleźć wolne miejsce, więc byłam przekonana, że ceny tam są niskie. Gdy kelnerka przyniosła rachunek, omal nie zemdlałam. Trzydzieści pięć złotych? Za tyle to moja mama gotowała obiad dla całej naszej rodziny. Zapłaciłam, ale serce mnie bolało, że wydałam aż tyle pieniędzy na taką głupotę.
Kolejne dni upłynęły mi na badaniu rynku mieszkaniowego. Po wykonaniu kilku telefonów miałam ochotę rzucić się z najbliższego mostu do Wisły. Ceny mieszkań na wynajem przyprawiały o zawrót głowy. Dwa tysiące, trzy, trzy i pół, a nawet więcej. Wszystko w zależności od wielkości i liczby pokoi. Z przeraźliwą jasnością dotarło do mnie, że nawet gdy poszukam współlokatorów, to bez tysiąca miesięcznie się nie obejdzie.
A gdzie reszta: jedzenie, ubranie, bilety… Początkowo łudziłam się jeszcze, że skoro stolica jest tak droga, to i zarobić można odpowiednio dużo. Srodze się jednak zawiodłam. Miałam studiować dziennie, więc na pracę zostałyby mi weekendy i niektóre popołudnia. Potencjalni pracodawcy za taką liczbę godzin nie proponowali wielkich pieniędzy. W ten sposób można było dorobić, ale raczej nie zarobić…
Do domu wróciłam załamana. Próbowałam ukryć to przed rodzicami, ale się nie udało. Mama od razu wyczuła, że coś jest nie tak. Po kolacji wzięła mnie na spytki.
– Coś mi się wydaje, że nie spodobało ci się w Warszawie – zaczęła.
– Spodobało się, ale… To miasto tylko dla bogatych. Dla takich biedaków jak ja nie ma tam miejsca! – krzyknęłam.
– Uspokój się. Przecież jeszcze tak niedawno twierdziłaś, że bez problemu znajdziesz pracę, jakiś kąt. Co się zmieniło?
– Wszystko. Rozejrzałam się i jestem załamana. Czy ty masz pojęcie, jakie tam są ceny? Za zwykłą kawę trzeba zapłacić co najmniej dziesięć złotych. Żeby chociaż zarobić można było porządnie. Ale płacą nie więcej niż u nas. Nie poradzę sobie! Choćbym nie wiem jak się starała!
– To zostań w domu. Na siłę cię na te studia pchać przecież z ojcem nie będziemy. Koleżanka z urzędu gminy wspominała mi ostatnio, że bibliotekarka przechodzi na emeryturę. Jak się dobrze zakręcimy, to może dostaniesz tę posadę. Pieniądze małe, ale praca spokojna, no i na miejscu.
– Nie chcę być bibliotekarką!
– Tu innego wyboru na razie nie masz.
– Przecież wiem. Nie musisz mi przypominać! I wiesz co? Skończmy już tę rozmowę. Muszę sobie wszystko na spokojnie przemyśleć – odburknęłam i poszłam do siebie.
Nie miałam ochoty dłużej drążyć tematu. I tak już byłam wystarczająco wściekła na to, że mieszkam w tej cholernej wsi, że nie mam szans na spokojne, studenckie życie jak miastowi czy dzieci bogatych biznesmenów. Nie chciałam, żeby mama jeszcze dokładała mi do pieca.
To spotkanie wszystko odmieniło
Przez następne dni biłam się z myślami. Z jednej strony ciągnęło mnie na studia. Wiedziałam, że dzięki nim mam szansę na lepszą przyszłość, że jeśli się nie zdecyduję, to resztę życia spędzę wśród zakurzonych książek. I to jeśli mamie uda się wybłagać dla mnie posadę bibliotekarki. Ale z drugiej…
Na samą myśl, że mam biedować w Warszawie i wystawiać się na pośmiewisko innych studentów, robiło mi się słabo. Krążyłam więc po domu i nie miałam pojęcia, co zrobić. I pewnie zastanawiałabym się nad tym do dziś, gdyby nie pewne przypadkowe spotkanie.
To było trzy tygodnie temu. Właśnie podlewałam kwiaty w ogrodzie, gdy dostrzegłam na końcu ulicy jakiś samochód. Toczył się wolno i w końcu zatrzymał. Prawie przed naszym domem. Wysiadła z niego elegancko ubrana kobieta w średnim wieku. Rozmawiała przez chwilę przez telefon, a potem zaczęła się bezradnie rozglądać wokół siebie. Zaciekawiona podeszłam do furtki.
– Zgubiła pani drogę? – zapytałam.
– Nieee… Samochód mi się zepsuł. A przeklęta pomoc drogowa może się zjawić dopiero za trzy godziny – westchnęła.
– W takim razie zapraszam do nas. Mama właśnie upiekła szarlotkę. Kawa też się znajdzie – otworzyłam furkę.
Kobieta spojrzała na mnie zaskoczona.
– Naprawdę? Bardzo dziękuję… Chętnie zapłacę za poczęstunek…
– Nawet proszę tego mamie nie proponować. U nas ciągle jeszcze obowiązuje zasada: gość w dom, Bóg w dom – uśmiechnęłam się.
Mama i pani Wanda – bo tak miała na imię nieznajoma – od razu przypadły sobie do gustu. Nie minął kwadrans, a już gawędziły jak stare znajome. W pewnym momencie rozmowa zeszła na tematy rodzinne.
– A córka to już chyba studentka?
– Teoretycznie tak, ale praktycznie to jeszcze nie wie – odparła mama.
– Nie rozumiem…
– Boi się bidulka. Twierdzi, że nie da rady utrzymać się sama w stolicy. Wszystko tam takie drogie. A my z mężem nie możemy jej niestety pomóc finansowo.
Pani Wanda zastanowiła się
– To już nie musi się bać! O ile oczywiście przyjmie moją propozycję.
– Jaką propozycję? – spytałam.
– Tak się akurat składa, że mieszkam w Warszawie. Sama, w dużym domu. Często wyjeżdżam i szukam kogoś, kto by ze mną zamieszkał i przypilnował wszystkiego, gdy mnie nie będzie. Zaopiekował się psem, posprzątał, czasem coś ugotował. W zamian proponuję wygodny pokój z własną łazienką i niewielką pensję. Zainteresowana?
– Pani mówi to na poważnie? – wybałuszyłam oczy.
– Jak najbardziej. Jeśli ci się u mnie nie spodoba, zawsze będziesz mogła zrezygnować. Ale od czegoś trzeba w tej stolicy zacząć. No więc jak? Zgadzasz się? – spytała.
– Oczywiście! – zakrzyknęłam.
I z radością pomyślałam, że już w październiku dołączę do grona tysięcy ludzi, którzy co roku przyjeżdżają do wielkich miast na studia. I zostanę!
Czytaj także:
„Moi teściowie uparli się, że zorganizują nam wesele. Nie chcą na nim mojej rodziny i znajomych…”
„Kochałem Emilkę jak wariat, ale miała jedna wadę - marzyła, żeby zamieszkać na wsi. A ja dopiero co stamtąd uciekłem...”
„Wymarzony dom na wsi, zamienił nasze życie w koszmar. Przez dzika regularnie spóźnialiśmy się do pracy i chowaliśmy w ogrodzie”