„Chciałam skorzystać na rozwodzie przyjaciółki. Co mi po tej flądrze, skoro mogę mieć jurnego chłopa u swojego boku?”

Zakochana kobieta fot. Adobe Stock, Anatoliy Karlyuk
„Czułam się wstrząśnięta, kompletnie wytrącona z równowagi. Miałam ich za dobre małżeństwo! Kłócili się, to prawda, czasem byłam świadkiem ich scysji, za młodu szczególnie gwałtownych, potem może bardziej złośliwych, wyrafinowanych, ale zawsze wydawało mi się, że to nie ma znaczenia, że pod podszewką słownej agresji drzemią pokłady miłości i przywiązania”.
/ 09.01.2023 22:00
Zakochana kobieta fot. Adobe Stock, Anatoliy Karlyuk

Mieli się odezwać zaraz po powrocie z wakacji, ale żadne z nich nie zadzwoniło. Czekałam, bo umówiliśmy się na spotkanie. Ostatnimi laty stały się one rzadkie i coraz rzadsze: dwa, trzy razy w roku. Aż trudno uwierzyć, że kiedyś nie mogliśmy przeżyć bez siebie tygodnia. A już na pewno sobotniego wieczoru. Byliśmy uzależnieni od swojego towarzystwa – cała nasza paczka, jakieś osiem, w porywach dziesięć osób, ale zawsze najbliżej trzymaliśmy się we czworo: Zosia i Piotrek oraz my, czyli ja i mój były mąż Marek.

Byliśmy jak nitka, na której osadza się sól w jej nasyconym roztworze. Garnęli się do nas wszyscy pozostali, pewnie dlatego, że stanowiliśmy w tym gronie, w każdym razie od pewnego momentu, jedyne pary „na stałe”, stabilne i osadzone w „prawdziwym” życiu, z własnymi mieszkaniami, a nawet z dziećmi. Reszta jeszcze długi czas dobrze się bawiła, przynajmniej teoretycznie. My dorośliśmy. A raczej tak nam się wydawało. Po kilkunastu dniach odezwał się wreszcie Piotr:

– Nie jest dobrze, Anetko. Dwa tygodnie burz i codziennego, ostrego gradobicia. Duże straty.

– A ja słyszałam, że nad morzem ładna pogoda była…

– Pogoda tak, chyba niezła. Ledwie zauważyłem.

– Co?

– No wiesz, jak zwykle Zośka. Zrobiła się już całkiem nie do zniesienia. Urządziła nam małą apokalipsę. Awantura za awanturą. Wyprowadzam się.

– Jak to się wyprowadzasz? Skąd? Dokąd? Nic nie rozumiem.

– Doskonale rozumiesz. Najpierw coś sobie wynajmę, właśnie szukam jakiejś kawalerki, a potem zobaczymy. Może sprzedamy tę cholerną chałupę? Na co nam ona, skoro rodzina w rozsypce? Niech każdy idzie w swoją stronę, życie to nie więzienie.

Jedno gadało na drugie, co za para!

„Ta cholerna chałupa” była Piotrka życiowym osiągnięciem. Zbudował ją według własnego projektu, w miejscu, o jakim zawsze marzył: pod Warszawą, ale niemal w środku lasu; ciągłe udoskonalanie jej stało się jego największą pasją. Najnowsze instalacje, technologie, dobudowywane tarasy, przerabiane pomieszczenia – pomysłom nie było końca. Może Zośka czuła się tym trochę zmęczona, ale i tak Piotrek brał wszystko na siebie – projekty, zezwolenia, roboty, pilnowanie pracowników.

Nawet bajeczny ogród urządził sam i sam zajmował się jego pielęgnacją. Żył tym. Domostwo, bo chyba tak najlepiej nazwać to miejsce, stawało się coraz bardziej imponujące i okazałe, ale rodzina jakoś się w tym wszystkim pogubiła. Młodszy syn wybrał studia w Krakowie, a w wakacje wyjeżdżał do roboty za granicę, najwyraźniej uciekał od podwarszawskiej sielanki. Starszy, też student, bez przerwy utyskiwał na kłopoty związane z dojazdami, odległością, izolacją od świata. Zamierzał sobie coś wynająć w Śródmieściu, Zosia sarkała, że na taką rozrzutność ich nie stać, ale po cichu coś tam mu w kieszeń wkładała. Można się było spodziewać, że lada chwila i on opuści rodzinne gniazdo i zostaną w nim sami.

Głupio by było, gdyby zamieniło się ono w permanentne pole bitewne. Wypadałoby na stare lata już ze sobą nie walczyć. Wspierać się w obliczu tego, co nieuchronne. Mieć swoją twierdzę, dobrze obwarowaną, bezpieczną. Zosia zadzwoniła kilka dni później.

– Przepraszam, mieliśmy się spotkać po naszym powrocie, ale widzisz, wynikły pewne problemy. Musimy się z nimi uporać, chociaż nie mam pojęcia, czy się to uda. Raczej wątpię… Piotr chce się wyprowadzić.

– Słyszałam.

– Dzwonił do ciebie? Oczywiście, już pewnie pół świata wie. Dziwne, że na fejsie nic nie napisał, a może napisał? Wszystko jedno. Co ci powiedział?

– Że jesteś okropna, nie da się z tobą wytrzymać, przez ciebie mieliście zmarnowane całe wakacje.

– Co za bezczelność! To on jest okropny. Zrobił z naszego wyjazdu krwawą masakrę. Mogło być tak miło, pogoda piękna i ten pensjonat naprawdę galancik, ale przecież on musiał wszystko zepsuć. Jak zwykle, jak zawsze. Nienawidzę dziada, niech spieprza, jak mówił wiadomo kto. Chyba rzeczywiście powinniśmy się rozstać, czas najwyższy.

– Zosiu, przecież to bez sensu. W twoim wieku i po tylu latach małżeństwa…

– Ty się rozwiodłaś!

– Ale ile lat temu? Piętnaście. Byliśmy oboje z Markiem jeszcze całkiem młodzi, mieliśmy przed sobą kawał życia.

– Ja tam ciągle czuję się młoda. Jestem zdrowa, silna, atrakcyjna. Faceci gapią się na mnie, i nie tylko faceci. Żebyś widziała miny tych ciotek, gdy zrzucałam sukienkę na plaży. Bezcenne!

Tak, Zosia trzyma się świetnie. Mogłaby swobodnie włożyć kostium kąpielowy z czasów liceum. Nosi się szykownie. Zawsze była fantastycznie zgrabna, wysoka, prościutka, na długachnych smukłych nogach, każdy ciuch wygląda na niej jak na modelce. Czas oszczędził nawet jej drobną, delikatną twarz – rysy uległy może wyostrzeniu, ale okolona i w części zakryta długimi ciemnymi włosami wydaje się pozbawiona wieku, może nie najmłodsza, ale też wcale nie stara. Piękna, interesująca twarz.

Zawsze zazdrościłam jej urody i tej wrodzonej elegancji, która zakazuje jej wyjść nawet do ogrodu w czymś nieświeżym czy choćby nieuprasowanym. Cała Zosia, na swój sposób idealna, pewna siebie i dobrze się ze sobą czująca: rozciągnięta na leżaku w białych spodniach i lnianej koszuli, w wypielęgnowanej dłoni trzyma telefon komórkowy najnowszej generacji, w drugiej – porcelanową filiżankę z kawą.

Pochyla się nad kobiecym czasopismem z najwyższej półki, mówiąc jednocześnie do telefonu aksamitnym, miękkim, nieco leniwym głosem. Taką mam ją zawsze przed oczami.
Zośka, ty się lepiej dobrze zastanów

„I jak ty zrobisz krok w nieskończoność?” – pomyślałam sobie.

Może Piotrek jest faktycznie trudny, nie wiem tak naprawdę, które z nich jest, pewnie oboje, ale bez niego cóż Zosia biedna znaczy? Bez pieniędzy, które zarabia, bez luksusu, który jej stwarza, bez tej warstwy ochronnej, którą posmarowana jest jak najdroższym kremem. Zosi postawionej twarzą w twarz z życiem – nie wróżę powodzenia. Nawet jeśli rzeczywiście ma go serdecznie dosyć – ale czy naprawdę ma? Czy ona wie, co mówi? Nie podniesie się, nie pofrunie w przestworza. W żadnym sensie. Jest zakotwiczona w małżeńskim pięknym porcie, więc na cholerę ten cały teatr?

Ja sama nigdy nie doszłam do siebie po rozwodzie i najlepiej wiem, jak to jest. Nie wyszłam drugi raz za mąż. Miewam od czasu do czasu partnerów, jeden z nich był ze mną wiele lat i stanowiliśmy niezłą parę, ale ostatecznie i tak nam się nie udało. Trudno jest stworzyć coś stałego na gruncie, który tak intensywnie przesiąknięty jest inną osobą i jej wpływem na nas. Wpływem tym głębszym, że młodzieńczym, więc w poważny sposób kształtującym.

Bez Marka, którego poznałam jeszcze w liceum, byłabym innym człowiekiem i mimo że rozstaliśmy się już tyle lat temu, jest nadal częścią mnie, nie da się go ze mnie wyrwać. Nawet gdyby w ogóle było to możliwe, stałabym się jakimś zrytym karczowiskiem, podziurawionym, poharatanym nie wiadomo kim. Więc noszę go ciągle w sobie.

Jakby swoim własnym posunięciem w grze, znowu zadzwonił Piotr. Nie wydał mi się wcale przygnębiony, rozmawiał jakby nic się nie stało, na neutralne, ogólne tematy. Wreszcie rzucił:

– Musimy się spotkać, Anetko. We troje to już chyba nigdy nie wyjdzie, ale możemy przecież wybrać się gdzieś na piwo, ty i ja. Jest o czym pogadać.

– Jest. Właśnie się dziwię, że unikasz sedna… – przyznałam.

– Bo to nie na telefon rozmowa. Więc gdzie się umawiamy?

Zawsze lubiłam Piotrka, bardziej niż Zośkę, którą zresztą poznałam kilka lat po nim. Piotrek był Marka kolegą z podwórka, potem ze studiów, a my, dziewczyny i późniejsze żony, doczepiałyśmy się do ich chłopackiej grupy, ja jako pierwsza, w zamierzchłych czasach. Pamiętam Piotra z innymi dziewczynami, miał powodzenie, był cholernie przystojnym i sympatycznym chłopakiem, do dzisiaj jest zresztą niezły. Tworzą z Zośką atrakcyjną parę. Tworzyli? Bardzo byłam ciekawa, na czym w końcu stanęło. Dowiedziałam się podczas naszego spotkania…

– Na razie nie sprzedajemy domu. Szkoda, tyle lat zeszło, by to wszystko pobudować. Zośka tam została z Bartkiem, płacę rachunki, ale wyprowadziłem się do wynajętej kawalerki. Mikroskopijna dziupla, bo też i na co mi większa? Za to w samym centrum, wszędzie blisko.

– I w razie czego będzie dla Bartka. To jego marzenie, o ile wiem. Nie twoje.

– Nie będzie żadnego „w razie czego”. Nie zamierzam się cofnąć. Z Zośką wszystko skończone. Basta.

– Piotrek, spędziliście razem ćwierć wieku, nie w kij dmuchał.

– I starczy. Ona też ma dosyć.

Zdenerwowałam się.

– Przecież to nonsens! Właśnie teraz, kiedy chłopcy odchowani, kiedy moglibyście więcej korzystać z życia… Niedługo emerytura, pomyśl, to już wcale nie tak dużo lat, czas leci. Stać was będzie na fajne, ciekawe życie, podróże czy co tam lubicie. Pora odcinać kupony, cieszyć się tym, co razem stworzyliście, a nie zaczynać wszystko od nowa. W samotności, zagubieniu.

Jasne, domyślałam się jego uczuć

– Po co od razu taki czarny pesymizm? Nie musi być aż tak źle. Razem może być jeszcze gorzej. Nawet nie wiesz, jaka ona jest, nie znasz jej na co dzień. Kapryśna, humorzasta, wiecznie ze wszystkiego niezadowolona, zrzędząca jędza. Niczym jej nie dogodzisz. Zajęta wyłącznie swoją urodą, śledząca dzieje każdej zmarszczki, przerażona starzeniem się, jakby miało ono oznaczać koniec świata – naprawdę trudno z nią wytrzymać.

– Wszystkie jesteśmy przerażone. To trudny wiek dla kobiety, chyba wiesz. Jeszcze w dodatku zawsze takiej ładnej. Pewnie, że oznacza koniec świata, naszego wewnętrznego babskiego świata. Ale przecież nawet menopauza się kiedyś kończy i stajemy się łagodnymi, ciepłymi, mądrymi staruszkami. Uśmiechamy się miło do świata, bo tej lekcji pokory, którą dostałyśmy, nie daje się łatwo zapomnieć.

– Zośka zawsze taka była i jej menopauza nie ma tu nic do rzeczy. Parszywy charakter i tyle.

– To dlaczego się z nią ożeniłeś? Po co spędziliście razem tyle lat, tak zwanych najlepszych lat?

– Ożeniłem się, bo była w ciąży, nie pamiętasz? Jak miałem ją zostawić? A przecież chciałem. Nie jestem wcale pewien, czy ta ciąża była taka przypadkowa. Zośka umiała się zabezpieczać, pielęgniarką przecież była…

– Piotrek, dlaczego takie głupoty wygadujesz? Jakie to ma po latach znaczenie? Masz fioła na punkcie synów, uwielbiasz ich, więc chyba dobrze, że zaszła kiedyś w ciążę, do cholery – próbowałam przemówić mu do rozumu.

– Dawno temu postanowiłem, że muszę przy nich być, póki nie dorosną. To już nastąpiło. Jestem teraz wolny.

– Chcesz powiedzieć, że przez te lata byłeś tylko ojcem? Że twój małżeński związek się nie liczył? To szokujące. Miałeś kogoś przez te lata? Nadal masz?

– Nie.

– To może Zośka?

– Jeśli ktoś wiedziałby coś na ten temat, to prędzej ty niż ja.

– Nic nie wiem.

Czułam się wstrząśnięta, kompletnie wytrącona z równowagi. Miałam ich za dobre małżeństwo! Kłócili się, to prawda, czasem byłam świadkiem ich scysji, za młodu szczególnie gwałtownych, potem może bardziej złośliwych, wyrafinowanych, ale zawsze wydawało mi się, że to nie ma znaczenia, że pod podszewką słownej agresji drzemią pokłady miłości i przywiązania.

Czy naprawdę aż tak się myliłam? Aż tak źle ich czytałam? Dalsza rozmowa nie kleiła się i ani plotki o wspólnych znajomych, ani wspomnienia ze „starych dobrych czasów” nie potrafiły jej reanimować. Gdy się żegnaliśmy, Piotr popatrzył mi prosto w oczy.

– Nie myśl o mnie źle. Ja po prostu już dłużej nie mogę. Nie chcę spędzić reszty życia na awanturowaniu się.

– No co ty, Piotrek. Pewnie. Ostatecznie to tylko wasza sprawa. Nie moja.

– Mogłaby być twoja, ale… Kiedy indziej o tym pogadamy.

Nie zwróciłam wtedy uwagi na jego ostatnie słowa, nie interesowało mnie specjalnie, co miał na myśli. Jeszcze tego samego wieczoru zadzwoniłam do Zosi.

– Słuchaj, to jakiś obłęd. To, co mówi Piotrek… Ja nie mogę w to uwierzyć. Przecież nie może być między wami aż tak źle. On przesadza, prawda? Dojdziecie do porozumienia?

– A co, zwierzał ci się? Obrobił mi dupę? Już to sobie wyobrażam.

– Zośka, przecież są różne małżeńskie terapie, moglibyście spróbować. Złapać się jeszcze jakiejś szansy.

– Ty nie próbowałaś, nie łapałaś.

– I bardzo tego żałuję, nawet nie wiesz jak. Czy w ogóle masz pojęcie, jakie to jest straszliwie bolesne, rozstanie? Jak bardzo i jak długo boli? Nawet jeśli samemu się tego chce, nawet jeśli wydaje się to najlepszym możliwym rozwiązaniem? Nie jest, naprawdę, uwierz mi, nie jest. Zastanów się, Zosiu.

– A co ty o nas wiesz, Aneta? Co człowiek postronny, nawet bliski – a my przecież od dawna aż tak znowu blisko nie jesteśmy – może wiedzieć o tym, co się dzieje między dwojgiem ludzi? Rozumiem, że chcesz pomóc, ale jednak nie wtrącaj się. Proszę.

Coś takiego usłyszałam w jej głosie, że rzeczywiście umilkłam. Mają rację, oboje. To wyłącznie ich sprawa. Nie dzwoniłam, nie dopytywałam, czekałam na sygnał od któregoś z nich. Piotr zadzwonił kilka tygodni później. Spotkaliśmy się, poszliśmy na spacer. Było piękne wczesnojesienne popołudnie, złote liście szeleściły pod butami.

– Ej, Anetka, nie chcesz zobaczyć, jak się urządziłem? To niedaleko. Kupmy po drodze jakiegoś szampana, pora oblać moje nowe gospodarstwo – kawalera z odzysku.

– Jasne. Znając twoje zamiłowania, stworzyłeś już nowe królestwo.

Niewiele się myliłam. Zamieszkał elegancko i wygodnie. Ciekawe, czy będzie tu sprowadzał sobie baby? Ciekawe, jak młode?

– Słuchaj, Anetko… Mam ci coś do powiedzenia – zaczął.

To było przy drugiej butelce szampana, tej, którą przywieźliśmy ze sobą, bo pierwsza czekała już schłodzona w lodówce i szybko poszła.

– Właściwie zawsze uważałem, że to my jesteśmy dla siebie stworzeni, ty i ja. Jeszcze kiedyś, jak zaczęliście chodzić z Markiem, miałem poczucie, że coś nie gra, że puzzle nie pasują do siebie. Kochałem się w tobie po cichu. Liczyłem na to, że zerwiecie ze sobą, a ja wskoczę na miejsce Marka. Zauważ, że z nikim się nie wiązałem na dłużej. Z Zośką też bym się nie ożenił, gdyby nie ta ciąża. I kiedy wreszcie się rozstaliście, ja już nie byłem wolny. Życiowy szach – ale nie mat jeszcze.

– Nigdy o tym nie wiedziałam, nawet nie pomyślałam – skłamałam gładko.

– A szkoda. Bo gdybyś się nad tym głębiej zastanowiła, gdybyś poświęciła mi więcej uwagi…

– Tylko po co? Znamy się trzydzieści lat, Piotrze, i…

– …no właśnie. Trzydzieści lat. Pomijając wszystko, jesteśmy sobie bardzo bliscy choćby z tego powodu. Tyle wspólnych przeżyć!

– Do czego ty zmierzasz? Jesteśmy przyjaciółmi i tyle. Przestań pleść głupoty, bo zaraz sobie pójdę – zagroziłam, na co zrobił nadąsaną minę.

– Ale to nie są głupoty. Jesteś sama od tylu lat. Ja też stałem się człowiekiem wolnym. Dlaczego nie mielibyśmy spróbować pogłębić naszą przyjaźń?

– Na hop-siup? W takiej sytuacji? Chyba ci odbiło. Nie będę tego dalej komentować. Lepiej zadzwoń po taksówkę dla mnie.

Nie odebrałam telefonu od Piotra

Gdy wróciłam do domu, szumiało mi w głowie. Nie tylko od szampana, który wypiłam. Piotr i ja… oczywiście, że nieraz o tym myślałam. Widziałam jego spojrzenia i czułe wobec mnie gesty. Panowało między nami pewne intymne porozumienie, ale starałam się je wypierać, wstydziłam się go. Był przecież mężem mojej przyjaciółki i przyjacielem mojego męża, choćby potem i byłego. Ale teraz? Czy mam coś do stracenia? Owszem, wieloletnią przyjaźń – z nim i z Zośką. Jeśli nawiążemy z Piotrem romans i on się rozleci, to już z nami wszystkimi absolutny koniec.

Ale przecież ta przyjaźń nigdy nie była aż tak głęboka – to raczej zwykła, tyle że rozciągnięta w czasie znajomość. Dlaczego nie mielibyśmy jej pogłębić? W moim mózgu szalała burza z gradem. Jedna myśl waliła w drugą, zabijała ją, ale wtedy nadciągały kolejne, jeszcze bardziej bezczelne i niebezpieczne. Byłam tym wykończona.

Następnego dnia na wszelki wypadek w ogóle nie odebrałam telefonu od Piotra. W końcu mogłam być zajęta, a potem zapomnieć oddzwonić, no nie? Nie zapomniałam, ale też i nie oddzwoniłam. Zrozumiał…

Przedziwne, wpadłam na Zośkę w galerii handlowej, zaledwie dwa czy trzy tygodnie później. Oglądałyśmy te same torebki. Na mój widok spłoszyła się trochę, ale szybko wróciła do siebie.

– I co tam u was? – ugryzłam się w język, oto siła przyzwyczajenia.

– A dobrze u nas – wbiła we mnie prowokacyjne spojrzenie.

Czy czegoś się dowiedziała, czy po prostu wstydzi się tej szybkiej kapitulacji? Tego teatru, który dawno temu zdemaskowałam.

– To znaczy?

– W kawalerce mieszka Bartek, wreszcie szczęśliwy, a Piotr wrócił z podkulonym ogonem. Urządza kolejną łazienkę na piętrze.

– Co za wiadomość! Wspaniała. Tak się cieszę! Musimy się więc wreszcie we troje spotkać. A może we czworo? Coś wymyślę.

– Tak… No to zdzwonimy się. Pa!

– Pa!

Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Ale tego ciemnego osadu w głowie lepiej się pozbędę. Trzeba ją dobrze przewietrzyć. Może rzeczywiście we czworo? Najwyższy czas. 

Czytaj także:
„Wystarczy, że teściowa kiwnie palcem, a mój mąż do niej leci na łeb na szyję. Moje potrzeby zostają daleko w tyle”
„Mój mąż był bogaczem, ale i tyranem. Wolę być biedną i samotną matką niż zastraszaną ofiarą”
„Mój mąż to egoista i zdrajca. Przyłapałam go z obcą babą, ale musi zostać w moim życiu dla dobra dziecka”

Redakcja poleca

REKLAMA