„Od 30 lat żyję z poczuciem winy, że nie pomogłem przyjacielowi. Uciekłem z miejsca zdarzenia, a on zmarł”

Załamany mężczyzna fot. Adobe Stock, TheVisualsYouNeed
„Miał zamknięte oczy, nie ruszał się, nie byłem pewny, czy w ogóle oddycha. Mój wzrok padł na strużkę krwi przy jego skroni. Z tego strachu, z bezradności zrobiłem coś okropnego, co do dziś mnie prześladuje. Byłem dzieckiem. Ale czy to mnie tłumaczy?”.
/ 10.02.2022 07:46
Załamany mężczyzna fot. Adobe Stock, TheVisualsYouNeed

Minęło już trzydzieści lat, a ja nadal nie potrafię spokojnie przejść obok placu zabaw. Wciąż  pamiętam tamten dzień. Gdybym tamtędy nie chodził, moje życie byłoby spokojniejsze. Ale jak to w małej miejscowości, innej trasy wybrać nie mogę.

Codziennie rano najpierw mijam rząd garaży, potem przecinam wewnętrzne podwórko, następnie wkraczam na chodnik wiodący wzdłuż wąskiej ulicy. Od pracy dzieli mnie ledwie kilometr, jednak pokonuję go z duszą na ramieniu.

Na wysokości starego pawilonu meblowego zaczynam stawiać szybkie i nerwowe kroki. Najgorsze czai się za rogiem. Znajduje się tam opuszczony plac. Niczego na nim nie ma oprócz odrapanego szkieletu ławki i traw wyrastających ze szczelin spękanego betonu.

Mnie jednak to miejsce zawsze przyprawia o szybsze bicie serca. Za każdym razem słyszę skrzypienie bujającej się huśtawki. Nieważne, że ostatnia zniknęła stamtąd trzydzieści lat temu. Skrzypienie jest tak wyraźne i realne jak głos mojej żony, gdy każe Jasiowi umyć zęby przed snem.

Miałem wtedy dziewięć lat. To były inne czasy. Bez grodzonych osiedli i zajęć pozalekcyjnych. Wychowywała nas ulica. Niepotrzebny był monitoring. Każdy dorosły miał baczenie na biegające samopas dzieciaki. Ale tamtego dnia dorośli jakby zniknęli z powierzchni planety. Mój najlepszy kumpel Przemek zawołał mnie przez okno.

– Wyjdziesz?!

– Nie mogę! – odkrzyknąłem. – Starzy jeszcze nie przyszli z wywiadówki.

– Chodź! Na pół godziny! Wrócimy przed nimi! – namawiał mnie.

Nie musiał długo prosić. Włożyłem trampki, porwałem z wieszaka kurtkę i wybiegłem z mieszkania. Tego samego, które dziś zajmuję z żoną i synkiem Jasiem. Poszliśmy tam gdzie zwykle, czyli na nasz plac zabaw.

Nikt poza nami go nie lubił. Ledwie dwie huśtawki na jednej konstrukcji z rurek i zasikana przez koty piaskownica, w której nałogowo graliśmy w noża. Dzięki wysokiej barierce nikt nie widział, że oddajemy się niebezpiecznym rozrywkom. No i huśtawki zawsze były wolne.

Przemek skoczył, a raczej wystrzelił jak z procy

Na wysokości salonu meblowego obowiązkowo przechodziliśmy po betonowej  rampie. Ponieważ tego dnia dorosłych gdzieś wymiotło, czyli nikt nie przywołał nas do porządku, zaczęliśmy się spychać. Rampa była wysoka raptem na jakieś pół metra, ale jeśli zepchnęło się przeciwnika umiejętnie, mógł się przewrócić.

Udało mi się to zrobić trzy razy. Przemek zakończył pojedynek z wynikiem zerowym. A ponieważ nienawidził przegrywać, wymyślił nowe zawody: kto się wyżej rozbuja na huśtawce. Miałem pietra, ale się zgodziłem. Wiedziałem, że nie odpuści, dopóki mnie nie pokona.

Losowaliśmy huśtawki i Przemek trafił na lepszą. Zazdrościłem mu. Skrzypiała jak przecinany styropian, ale fruwała jak ptak. Moja bujała się ciężko i opornie. Przemek wzbijał się coraz wyżej i wyżej, śmiejąc się triumfująco.

Tak się cieszył ze zwycięstwa, że całkowicie zignorował zagrożenie. Ale mnie nagły strach ściął krew w żyłach. Wyhamowałem i zeskoczyłem na ziemię. Spojrzałem na kumpla błagalnie.

– Zatrzymaj się! – zawołałem. – Wygrałeś!

Udał, że mnie nie słyszy. A niech cię, pomyślałem. Nie mogę na to patrzeć. Już miałem się odwrócić, ale wtedy skoczył. Czy raczej wystrzelił jak z procy. Niby robiliśmy to setki razy, ale coś poszło nie tak…

Głuchy stukot. Trzask łamanej kości. Mój przyjaciel przetaczający się po ziemi, bezwładny jak kukiełka. Czas stanął w miejscu. Zdrętwiałem. To nie dzieje się naprawdę! Otrzeźwienie przyszło po kilku sekundach, które z mojej perspektywy trwały wieczność.

Doskoczyłem do Przemka, oszołomiony, okropnie przerażony. Zacząłem wykonywać jakieś niezborne manewry, dotykać przyjaciela, szukać śladów życia. Miał zamknięte oczy, nie ruszał się, nie byłem pewny, czy w ogóle oddycha. Mój wzrok padł na strużkę krwi przy jego skroni.

Jęknąłem. Zakryłem usta dłonią

Westchnął czy tylko mi się wydawało? Może jednak żyje? Rozejrzałem się wokół w poszukiwaniu dorosłych, ale oni wciąż przebywali w innym wymiarze. Okolica była opustoszała. To moja wina. To moja wina, powtarzałem w myślach. Oblał mnie zimny pot strachu.

I z tego strachu, z tej bezradności zrobiłem coś okropnego, co do dziś mnie prześladuje. Zaciągnąłem Przemka pod salon meblowy, pozorując upadek z rampy. Byłem w szoku. Byłem dzieckiem. Działałem w pełni nieświadomie. Ale czy to mnie tłumaczy?

Uciekłem. Mój ranny przyjaciel został na betonowym chodniku sam, bez pomocy. Wieczorem zapukał do nas sąsiad. Powiedział, że Przemek miał wypadek. Prawdopodobnie spadł z rampy i uderzył skronią o chodnik. Jeszcze żył, gdy karetka wiozła go do szpitala, ale lekarzom nie udało się go uratować. Może przeżyłby, gdyby szybciej udzielono mu pomocy.

Rozpłakałem się i zamknąłem w pokoju. Mama chciała mnie pocieszyć, lecz jej nie wpuściłem. Byłem załamany nie tylko śmiercią przyjaciela, ale i tym, że się do niej przyczyniłem. Nie udzieliłem Przemkowi pomocy!

Nikogo nie zawołałem. Zostawiłem go na pewną śmierć. To była moja wina. Gdybym nie wygrał na rampie, nie zaproponowałby głupich zmagań na huśtawce. Czułem się podle, jak potwór, jak morderca. Na pogrzebie nie byłem w stanie spojrzeć jego rodzicom w oczy.

W kolejnych tygodniach miałem wrażenie, że wszyscy na mnie patrzą i wytykają palcami. Niemal słyszałem, jak mówią: zabiłeś go. Odsunąłem się od kolegów, zaniedbałem naukę, zrobiłem się opryskliwy.

Wybaczano mi, usprawiedliwiano tym, że cierpię, przechodzę żałobę po śmierci przyjaciela. Było mi to na rękę. Czas stopniowo złagodził ból, ale nie zatarł wspomnień ani poczucia winy. Od tamtego feralnego dnia nie rozmawiałem z rodzicami Przemka, nigdy nie powiedziałam im, co tak naprawdę się stało. Strata syna załamała ich. Po roku przeprowadzili się do innego miasta, podobno się rozwiedli.

A ja? Ilekroć przechodziłem obok placu zabaw, słyszałem skrzypienie huśtawki. Nawet po tym, jak usunęli przestarzały sprzęt, pozbywając się dowodu mojej winy. Nigdy nikomu nie wyznałem prawdy. Nawet księdzu na spowiedzi. Karma wróciła do mnie tydzień temu. Syn dowiedział się od kolegów w przedszkolu o nowym placu zabaw w okolicy.

– Tata, tata, musisz mnie tam zabrać!

Kiedy się zgodziłem, podskoczył z radości. Poszliśmy. Nie przypuszczałem, że może chodzić o mój stary plac zabaw. Idąc do pracy drugą stroną ulicy, celowo gapiąc się pod nogi, nie zauważyłem prowadzonych tam robót.

Więc zszokował mnie widok odnowionego placu. Nowa piaskownica, huśtawka, karuzela. Wszystko kolorowe, zadbane i bezpieczne. A jednak serce podeszło mi do gardła. Choć huśtawka składała się z plastikowego siedzenia przymocowanego sznurami do stelaża z drewna, ja usłyszałem znajome, złowieszcze skrzypienie.

– Też to słyszysz? – spytałem Jasia.

Syn spojrzał na mnie jak na wariata. Musiałem wyglądać strasznie.

– Tato, to tylko dzieci – powiedział.

– Chodź, póki huśtawka jest wolna.

Słowa syna sparaliżowały mnie. Ścisnąłem jego dłoń jak w imadle.

– Wracamy – stwierdziłem stanowczo i zrobiłem w tył zwrot, ciągnąc syna za sobą.

Zignorowałem jego pytania, błagania i pociąganie nosem. Gdy dotarliśmy do domu, wyprzedził mnie w drzwiach, wpadł do swojego pokoju i obrażony trzasnął drzwiami. Żona przyglądała się temu z szeroko otwartymi ze zdumienia oczami.

– Co się stało? Dlaczego już wróciliście?

Stałem zlękniony, pełen skruchy, żalu, dawnej rozpaczy. Chyba się trząsłem. Żona dotknęła mojego ramienia.

– Co się dzieje? O co chodzi, Jurek?

Musiałem w końcu to z siebie wyrzucić. Musiałem komuś wyznać prawdę. Komu jak nie ukochanej kobiecie, matce mojego syna?

Mam ich odnaleźć i wyznać prawdę? Boję się…

Nalałem sobie i jej dżinu, posadziłem żonę przy stole w kuchni i opowiedziałem jej o traumie z dzieciństwa.

– Boże, to straszne – szepnęła, gdy skończyłem swoją spowiedź.

– Wiem. Zachowałem się jak ostatni tchórz. Nic mnie nie usprawiedliwia.

– Nie o to chodzi – pokręciła głową.

W jej wzroku dostrzegłem współczucie.

– Zdarzył się tragiczny wypadek. Byłeś dzieckiem. Byłeś sam. Byłeś w szoku. Życie z takim poczuciem winy musiało być okropne.

– Było – westchnąłem zrezygnowany. – Ale sobie zasłużyłem.

– Nie wolno ci tak myśleć, kochanie.

Żona wstała, podeszła do mnie. Wtuliłem się w nią, objąłem ją mocno.

– A jeśli nie potrafisz sam się z tym uporać, spróbuj odnaleźć rodziców Przemka i wszystko im wyznaj. Jeśli oni ci wybaczą, ty też sobie wybaczysz.

– A jeśli mi nie wybaczą? Jeśli mnie przeklną? – zajęczałem.

– Przynajmniej poznają prawdę. Może to wystarczy, byś ty się uwolnił.

Słowa żony dały mi do myślenia. Noszę się z zamiarem odnalezienia rodziców mojego przyjaciela, choć nadal nie jestem pewien, czy to dobry pomysł. Boję się tego spotkania. Z drugiej strony wiem, że powinienem wreszcie skonfrontować się z problemem, skoro zaczyna to wpływać na moje relacje z synem.

Trzydzieści lat noszenia w sobie bolesnej tajemnicy nie wyszło mi na dobre. Istnieje szansa, że dzięki wyznaniu prawdy odetchnę, że przestanie mnie prześladować dźwięk bujającej się huśtawki… 

Czytaj także:
„Związałam się z bufonem, który chciał mnie zmienić, bo nie pasowałam do jego »luksusowego« towarzystwa”
„Wyzwiska przy dziecku i oskarżanie o zdradę były codziennością. Ale gdy mąż napadł niewinnego człowieka, nie wytrzymałam”
„Gdy matka pobiła kolejną opiekunkę, nie wytrzymałem. Najchętniej oddałbym ją do domu starców i miał problem z głowy”

Redakcja poleca

REKLAMA