Patrząc na dwa ślubne zdjęcia babci i dziadka, zastanawiałam się, czemu to drugie zrobiono 20 lat później. Miałam jakieś dwanaście lat, kiedy w albumie z rodzinnymi fotografiami babci Gabrieli zobaczyłam te dwa zdjęcia. Dwa ślubne zdjęcia babci z dziadkiem. Jedno zrobione było w roku 1928, a drugie – w 1947. Na jednym babcia i dziadek mieli po dwadzieścia parę lat, na drugim byli o wiele starsi. Ciekawa była też różnica w modzie, fryzurach.
Ale mnie zainteresowało co innego
– Babciu, dlaczego żeniłaś się z dziadkiem dwa razy? Rozwiedliście się?
– Po pierwsze, kobiety się nie żenią, a wychodzą za mąż. Po drugie... – westchnęła – to długa historia.
– Ja się nigdzie nie śpieszę – odparłam i usiadłam wygodniej w łóżku.
Byłam chora, nudziłam się, a poza tym uwielbiałam opowieści babci o jej młodych czasach, o rautach, pojedynkach i innych szaleństwach przedwojennej Warszawy. Babcia pochodziła z szacownej rodziny notariuszy i prawników, w której można było odnaleźć nawet kilka osób o szlacheckiej krwi. Byli to zazwyczaj osobnicy, którzy w swoich rodach określani byli mianem czarnych owiec. I to pewnie po nich babcia Gabriela odziedziczyła skłonność do sztuki (była malarką), życia artystycznego, pełnego imprez, balów, szampana i nocnych szalonych wypraw automobilami poza miasto. Umiłowanie tego życia sprawiło, że choć utalentowana, wiele jako malarka w życiu nie osiągnęła. Po prostu brakowało jej na to czasu, a i pewnie cierpliwości i pracowitości. I jeśli czasami żałowała, że nie potrafiła zmusić się do pracy, to na pewno nie mogła narzekać na nudne życie. Przypuszczałam, że dziadka poznała właśnie wśród warszawskiej bohemy, bo wiem, że nie pochodził z tak zwanej „dobrej rodziny”. Cieszyłam się, że wreszcie się dowiem. Nawet nie przypuszczałam, jak dziwną historię wtedy usłyszę.
– Jak wiesz, nie byłam zbyt grzeczną dziewczyną – zaczęła babcia. – Lubiłam się bawić, i to w nieprzyzwoitym towarzystwie, jak wtedy określano artystów. Ale oni mi odpowiadali – byli inteligentni, pełni życia, wolni, nie trzymali się sztywno zasad i konwenansów. Przy nich czułam, że żyję! Rodzina nie była z tego powodu zbyt szczęśliwa i cały czas namawiali mnie, bym znalazła sobie męża i się ustatkowała. Ale mnie się nie śpieszyło. Ich nudni kandydaci na męża, których mi podsuwali podczas rodzinnych obiadów, wywoływali we mnie awersję. Ja chciałam się zakochać. No i stało się – Alfred pojawił się w mieście akurat, gdy kończyłam 24 lata.
– Babciu, kim jest Alfred?
– Cicho, nie przerywaj. Pytania na końcu. No więc Alfred przyjechał z majątku swoich rodziców akurat w czas karnawału. Był przystojny, dziki, bogaty. Wszystkie kobiety się w nim podkochiwały. Ja nie byłam wyjątkiem. No i choć nie malował ani nie komponował, znał się na chyba każdym rodzaju sztuki i interesująco o tym rozmawiał. Pamiętam tamten dzień – byliśmy na wernisażu z grupy Rytmu. Byłam zachwycona drobiazgowością malarza, cyzelowaniem szczegółów. Stałam przed jedną z jego prac i narzekałam przyjaciółce na własne lenistwo, brak cierpliwości. Nie wiedziałam, że za mną stanął Alfred. Kiedy się odezwał, na dźwięk jego głosu zrobiło mi się gorąco. Nawet nie pamiętam, co powiedział. Pamiętam tylko emocje. Nie wiem, jak to się stało, że jeszcze tego wieczora znaleźliśmy się we dwoje w mojej pracowni. Obejrzał moje obrazy, zachwycił się nimi... teraz wiem, że udawał..., a potem, no cóż. Jego urok był niezwyciężony. Nie miałam szans – westchnęła.
– Co to znaczy, babciu?– spytałam.
Odchrząknęła
– Cóż, zakochałam się, i tyle. Rok później pobraliśmy się, a sześć miesięcy później urodziło się nam dziecko.
– Mama?– zdziwiłam się.
Policzyłam w głowie lata i nie zgadzało mi się.
– Nie, nie twoja mama.
– Nie wiedziałam...
– Jak jeszcze raz mi przerwiesz, niczego więcej ci nie powiem.
Zamknęłam buzię na kluczyk, który teatralnym gestem wyrzuciłam. Babcia popatrzyła na mnie spod oka, po czym kiwnęła głową.
– Lata międzywojnia były niezwykłe, zwłaszcza dla ludzi, którzy mieli pieniądze, nie zajmowali się polityką ani przemysłem. Dla tych, którzy tworzyli sztukę, albo po prostu chcieli wesoło żyć. Wielu ludzi, rzucając się w szaleństwo zabaw, życia artystyczno-towarzystkiego, chciało po prostu zapomnieć o koszmarze pierwszej wojny. Poza tym byliśmy też pijani wolnością, że nie ma zaborów, okupantów, tym, że wreszcie jesteśmy u siebie, w wolnej Polsce. Wyobraź sobie, że ja, Alfred i kilkoro naszych przyjaciół wzięliśmy udział w nagraniu kilku ówczesnych filmów, komedii, dla wytwórni Syrena. W jednym z nich główną rolę grał Bodo, słynny wówczas amant. Zawsze byliśmy częścią tłumu bawiącego się na jakiejś zabawie, dancingu... Moje szczęście trwało aż do urodzin synka. Zresztą już pod koniec ciąży musiałam zmienić styl życia. Częściej zostawałam w domu, a mój mąż, którego kochałam do szaleństwa, sam udawał się na wieczorne rauty i pogaduchy z artystami w kawiarniach. Byłam coraz bardziej samotna. Rodzice starali się mnie pocieszać, ale ja już nie pasowałam do ich sztywnego, mieszczańskiego stylu życia. Byłam jak rajski ptak wsadzony do klatki. Też chciałam się bawić, ale najpierw ciąża, potem dziecko mi to uniemożliwiało. Najbardziej jednak tęskniłam za mężem. Jego postacią, twarzą, uśmiechem, jego głosem i dotykiem. On robił się coraz chłodniejszy. Czułam, że się od siebie oddalamy. Jak tu siedzę w domu z dzieckiem – a tam wokół niego krążą młode, piękne kobiety.
Postanowiła wrócić do życia
– Pokłóciłam się z rodzicami, wynajęłam bonę dla dziecka i pewnego wieczoru oznajmiłam mężowi, że znów ma nieodstępną towarzyszkę. Udał, że się ucieszył, a ja udałam, że uwierzyłam w jego radość. Po kilku tygodniach, kiedy już na powrót wtopiłam się w nasze artystyczne towarzystwo, zorientowałam się, że jestem zdradzana. Wkrótce też okazało się, że Alfred cichcem przeputał wszystkie moje pieniądze, jakie dostałam od dziadka w funduszu. Dowiedziałam się też, że jego bogata rodzina już dawno wykluczyła go ze swego grona. Będąc zabawową dziewczyną, byłam także ambitna i honorowa. Nie mogłam znieść, że mnie zdradził i oszukał. Okradł mnie i swoje dziecko. Byłam wściekła, tak bardzo, że erynie przy mnie to łagodne owieczki.
Wystawiłam Alfredowi walizki za drzwi. Rozwiodłam się z nim, mimo jego oporu, prób przebłagania, rzucania się na kolana. Byłam nieugięta. Pomogła mi moja rodzina, w końcu prawnicy. Po rozwodzie byłam zrozpaczona. Teraz wiem, że moja miłość bardziej była namiętnością i pragnieniem, ale czy wtedy robiło mi to jakąś różnicę? Chyba taką, że cierpienie było większe, bo niemal fizyczne. To tak, jakbym odmawiała sobie szklanki wody po tygodniu na rozpalonej pustyni. Ale w końcu wszystko mija – westchnęła babcia.
Chciałam o coś zapytać, ale szybko ugryzłam się w język.
– Zostałam sama, z rocznym synkiem. Zawód, jaki sprawił mi Alfred, jaki sprawiła mi miłość, jak myślałam, spowodował, że spoważniałam. Zajęłam się dzieckiem, malowaniem, pomagałam mamie w jej zajęciach charytatywnych. I tak zastała nas druga wojna. Zanim Niemcy weszli do Warszawy, wyjechałam do domu ciotki na Mazurach. Rodzice postanowili jechać przez granicę do Rumunii, ale mój synek, Tomek, chorował, nie przeżyłby podróży. Niestety, mimo opieki mazurskich zielarek, Tomuś zmarł kilka miesięcy później. Najwyraźniej nie było mu pisane żyć. Załamałam się, przez wiele tygodni nie było ze mną kontaktu, ale w końcu jakoś ciotka i wuj wydostali mnie z tej otchłani rozpaczy. Żyłam, pracowałam w majątku, jadłam, rozmawiałam – ale czułam się jak duch. Jakby mnie tak naprawdę nie było. W roku 1943, zimą, do majątku ciotki przyszli partyzanci z prośbą o trochę prowiantu. Jednym z nich był Alfred. Miał inne ubranie, inną fryzurę, ale to był on. Gdy go zobaczyłam, poczułam, że z ducha staję się demonem – demonem wściekłości i nienawiści. Doskoczyłam do niego i zaczęłam okładać go rękoma, krzycząc, że zdrajca, że drań, podlec, że zmarnował mi życie.
Ludzie dookoła ich rozdzielili
– Ale ja pani nie znam – powiedział zaskoczony. – Pierwszy raz widzę panią na oczy.
Jego głos był inny. Nie miał tej miękkości, która głaskała moje nerwy. Ale poza tym – był identyczny. Oczy, usta, uśmiech, nawet ruchy ciała. Alfred – ale jednocześnie nie Alfred. Na imię miał Mieczysław, pochodził z Olsztyna i był z zawodu zecerem. Przed wojną pracował w drukarni. Uwielbiał czytać, a najbardziej o sztuce.
– Partyzanci zostali kilka dni. Te parę dni wystarczyło, by pomiędzy mną a Mietkiem nawiązała się nić porozumienia. Czułam się przy nim, jakbym wróciła do domu. Kiedy odchodził, obiecał, że wróci. Dotrzymał słowa. Pobraliśmy się w 1947 roku.
– I to był mój dziadek – odważyłam się odezwać.
– Tak. Twój cudowny dziadek.
– Ale jakim cudem wyglądał tak samo jak twój pierwszy mąż, babciu?
– Och, to nic takiego. Jest wielu ludzi, którzy mają swoje sobowtóry. Bywa i tak, że słynni władcy, królowie, trzymają ludzi podobnych do nich jak dwie krople wody jakby w odwodzie. Na przykład, by wysłać ich w niebezpieczne miejsca zamiast siebie. Myślę że i ja, i ty mamy gdzieś swoich sobowtórów.
Babcia miała rację. Ale i tak uważam, że to była niesamowita historia.
Czytaj także:
„Ślub miał być początkiem szczęścia, a był zwiastunem tragedii. Rodzice postawili na swoim, a ja straciłam miłość życia”
„Odwołałam ślub 2 godziny przed ceremonią i porzuciłam narzeczonego, ale dzięki temu poznałam miłość życia”
„Narzeczony porzucił mnie przed ołtarzem, więc... wyszłam za kumpla. Nie po to przez 2 lata planowałam ślub, żeby się nie odbył”