„Bajkopisarz ze mnie lepszy niż sam Andersen. Myślałem, że kłamstwo to moje 2 imię i sam ukręciłem na siebie bat”

Załamany mężczyzna fot. Adobe Stock, AntonioDiaz
„Pewnego dnia doszedłem do wniosku, że ludziom jest obojętne, czy słyszą prawdę, czy łgarstwo. Najważniejsze, żeby byli przekonani, że z powodów niezależnych ode mnie nie mogłem czegoś zrobić na czas, zadzwonić, przyjść czy napisać. Wtedy są w stanie wszystko wybaczyć i na wszystko przymknąć oko”.
/ 21.12.2022 15:15
Załamany mężczyzna fot. Adobe Stock, AntonioDiaz

Była Wigilia. Kiedy po pracy przyszedłem do domu, zastałem jedną wielką ruinę. Zamiast choinki na podłodze leżał zdeptany kikut, po mieszkaniu zaś biegali strażacy z toporkami i musiałem umykać na boki, żeby nie dostać w głowę jakimś ostrzem. Na przemokniętym dywanie, pod którym zaczynały się już wypaczać podłogowe klepki, znalazłem…

Chyba zaczęło się od randki

Chociaż może opowiem od początku, jak doszło do tego armagedonu. Całe życie byłem kłamczuchem. Teraz już zdaję sobie z tego sprawę, ale w minionych latach nie bardzo. W tym miejscu muszę zaznaczyć, że nie od razu stałem się totalnym łgarzem. Ta skłonność rosła we mnie latami, powoli i systematycznie.

– Przepraszam za spóźnienie – powiedziałem skruszony, – ale profesor zatrzymał mnie na uniwerku. Chciał, żebym przypomniał mu w kilku słowach zarys mojej pracy magisterskiej i główne tezy, które chcę w niej udowodnić. No i tak jakoś nam się zeszło.

W rzeczywistości o randce zapomniałem, gdyż zasiedziałem się w bibliotece. Tam natomiast zamiast czytać obowiązkową lekturę na semestralny sprawdzian z gramatyki, zaczytywałem się w powieści Ludluma, no i tak jakoś czas mi zleciał. Potem kłamałem coraz częściej. Pewnego dnia doszedłem do wniosku, że ludziom jest obojętne, czy słyszą prawdę, czy łgarstwo. Najważniejsze, żeby byli przekonani, że z powodów niezależnych ode mnie nie mogłem czegoś zrobić na czas, zadzwonić, przyjść czy napisać. Wtedy są w stanie wszystko wybaczyć i na wszystko przymknąć oko. A ponieważ jak na razie nikt mnie na opowiadaniu bajek nie przyłapał, myślałem, że mogę kłamać bezkarnie. Bardzo się myliłem.

Ożeniłem się właściwie też z powodu kłamstwa. Chciałem iść ze swoją dziewczyną do łóżka, ale ta uznawała, że tego typu rzeczy mogą dziać się tylko między ludźmi, którzy się kochają i wkrótce planują ślub. Więc powiedziałem „kocham” i zacząłem snuć plany naszego związku. Byłem przekonany, że po wszystkim uda mi się jakoś wykręcić. Nie udało się.

Nie to, że się nie bałem. W człowieku, który stąpa po krawędzi zawsze jest jakaś nuta niepewności. Tyle że kiedy kłamałem, a w mojej głowie pojawiało się pytanie: „a co, jeśli się wyda?”, sam sobie odpowiadałem – „jakoś to będzie”.

Jeśli chodzi o dziewczynę, z którą wylądowałem pod kołdrą, to się nie sprawdziło, gdyż pewna naszego związku zrezygnowała z antykoncepcji. Oczywiście w tajemnicy przede mną. Dwa miesiące później oznajmiła mi z dumą, że będziemy rodzicami i dobrze byłoby, żeby dzidziuś urodził się w związku małżeńskim. Tak oto sam siebie wrobiłem.

Sam siebie w to wszystko wrobiłem

To było pierwsze i bardzo bolesne ostrzeżenie od losu. „Uważaj stary na to, co mówisz” – powiedział głos w mojej głowie. Ale owa życiowa wpadka niczego mnie nie nauczyła, a wręcz przeciwnie. Ugruntowała we mnie przekonanie, że jeśli przestanę kłamać, stracę jedyny oręż, którym mogę bronić swojej niezależności i zyskać dla siebie w małżeństwie nieco czasu.

Okazało się bowiem, że moja żona nie tylko potrafiła wymusić na mnie dotrzymanie danego słowa, ale jeszcze miała wymagania i wizję, jak nasze wspólne życie powinno wyglądać. W jej planach nie było miejsca na polegiwanie, poranne ziewanie i snucie się w gaciach po domu. Trafiłem do obozu wojskowego, gdzie panował niesamowity dryl, a głównodowodzącym była moja żona, Agnieszka.

Uznałem to jednak za małżeńską normalkę, gdyż żaden z kolegów, którzy dobrowolnie założyli sobie kajdanki w postaci obrączki, nie był zadowolony z tego, co go czekało po ślubie. „Widocznie taki już los facetów” – stwierdziłem w duchu i zacząłem kłamać w dwójnasób. Gdy spóźniłem się do pracy, z poważną miną relacjonowałem szefowi, jak to tramwaj wyskoczył z szyn.

– Obok mnie siedziała wystraszona babina, która najpierw zaczęła narzekać na serce, a potem nagle upadła na podłogę. Na szczęście przechodziłem kurs pierwszej pomocy, więc wiedziałem, co mam robić. Piętnaście minut później przyjechało pogotowie i lekarz podziękował mi za uratowanie jej życia. Nie chciałem jednak czekać na medal, bo i tak byłem już spóźniony…

Kiedy zadzwoniła do mnie mama i powiedziała: „Synku, tak dawno już ciebie u mnie nie było. Po stracie twojego ojca czuję się taka samotna… Mógłbyś od czasu do czasu mnie odwiedzić”, oznajmiłem jej:

– Przecież ja mamę bardzo kocham. Po prostu w pracy ciąży na mnie ogromna odpowiedzialność. Wszystko jest na mojej głowie. Jak czegoś nie dopatrzę, nie sprawdzę i nie skontroluję, to w następnym miesiącu plan wywala się z hukiem, a ludzie dostają po pięćdziesiąt procent premii mniej. Myśli mama, że mogę potem patrzeć im w oczy? W efekcie zasuwam po 12, a nawet i 14 godzin. Wracam do domu i padam na twarz. Jak tylko dopniemy projekt, natychmiast do mamy przyjadę. A na razie, przepraszam bardzo, ale naprawdę muszę kończyć. Kilka miesięcy temu spóźniłem się na spotkanie biznesowe.

Zanim wszedłem na salę, skoczyłem do łazienki, gdzie pochlapałem garnitur zimną wodą, a jeden rękaw całkowicie zmoczyłem pod kranem. Potem wszystkim zaserwowałem historię, że w ścianie mojego mieszkania pękły rury z wodą.

– Zalało całą chałupę – łgałem, a wszyscy patrzyli na mnie ze współczuciem. – Mam zrujnowane pół mieszkania i sąsiadów na głowie, którzy grożą procesami, że zalałem im mieszkania. Dopóki się to nie wyjaśni, będę w bloku wrogiem numer jeden.

Chociaż sam kłamałem na potęgę, to uważałem, że moje dziecko nigdy nie powinno poznać choćby jednego łgarstwa. Kiedy zatem miesiąc przed świętami syn zapytał mnie, czy Święty Mikołaj istnieje, i kiedy przyjdzie do niego z prezentami, oznajmiłem mu:

– Musisz przestać wierzyć w te bzdury. Nie ma Świętego Mikołaja.

– A ten pan w dużym sklepie? – spytał zaniepokojony Piotruś.

– To jakiś brzuchaty opijus, który chce sobie zarobić na święta. Sztuczna broda i czerwony kubrak nigdy z nikogo nie zrobią Świętego Mikołaja. Jutro ci to udowodnię – odparłem.

Spojrzał na mnie tak, że się przestraszyłem

Następnego dnia poszedłem z małym do supermarketu, gdzie na tronie siedział Święty Mikołaj. Brał dzieci na kolana i pytał, jakie prezenty chcą dostać pod choinkę. Kiedy przyszła kolej na Piotrusia, szepnąłem facetowi na ucho, żeby nie klepał dziecku bzdur, tylko się przyznał, że dorabia sobie na boku, bo ma lichą emeryturę.

– Ale ja jestem Świętym Mikołajem – stwierdził całkiem poważnie.

– Słuchaj, gościu – nachyliłem się nad nim. – Potrafię kantować lepiej od ciebie i robię to po mistrzowsku. Wszystko wychodzi na moje, czyli jestem w tym mistrzem. Więc nie sil się na zmyślanie, tylko powiedz mojemu chłopcu prawdę.

– Pożałujesz tego – Święty Mikołaj spojrzał na mnie tak gniewnie, że prawie się przestraszyłem.

Zabrałem mu synka z kolan, żeby nie bałamucił go dyrdymałami o Laponii, reniferowym zaprzęgu i tym, że grubas potrafi przeniknąć z wielkim worem z paczkami przez wyciąg powietrzny w nowoczesnym bloku. Święta zbliżały się wielkimi krokami, a ja miałem wrażenie, że wokół mnie gęstnieją ciemne chmury. Ludzie w pracy spoglądali na mnie jakoś tak dziwnie albo tylko mi się tak wydawało.

Uznałem, że raczej to drugie. Ale mimo to, czułem się coraz mniej pewnie. Może chodziło im o to, że gdy w biurowcu ogłoszono próbny alarm, jedna z osób zasłabła. Ktoś krzyknął, że znam się na udzielaniu pierwszej pomocy. Wystraszony schowałem się w toalecie, gdzie przesiedziałem godzinę. Wtedy przyrzekłem sobie, że już w życiu z moich ust nie wyjdzie kłamstwo. Kiedy jednak wyszedłem z toalety i ktoś spytał, gdzie byłem, znowu nie powiedziałem prawdy. Kłamstwa oplotły mnie niczym pajęczyna. Nie potrafiłem się od nich uwolnić.

Tuż przed Wigilią mnie zwolnili

– Mógłbym cię okłamywać – stwierdził szef – i życzyć dobrych, miłych i pogodnych świąt, udając, że wciąż tu pracujesz, ale ja nie uznaję kłamstwa. Dlatego właśnie mówię ci to dzisiaj.

Nie powiedziałem nic w domu i następnego dnia skłamałem, że wychodzę do pracy. Kiedy wróciłem, już na schodach zobaczyłem cieknące po stopniach strugi wody. Drzwi do mojego mieszkania były wyłamane strażackimi toporkami. Jak dowiedziałem się od sąsiada, pękły u mnie w ścianie rury z wodą. Całe mieszkanie było zdemolowane. Zamiast choinki, znalazłem na podłodze zdeptany kikut. Na mokrym dywanie, pod którym zaczynały się już wypaczać klepki, znalazłem kartkę.

To żona pisała, że odchodzi, bo ma już dosyć moich wiecznych kłamstw. Dzwonili do niej z pracy, że mam pożyczkę, którą powinienem zwrócić przed odbiorem dokumentów o zwolnieniu. Obok rozdeptanej choinki zobaczyłem rózgę. Podniosłem ją z podłogi. Była przewiązana wstążką z napisem „Od Świętego Mikołaja”.

Czytaj także:
„Przyjaciel znalazł sobie kochankę i chciał uwolnić się od żony. Prosił, bym kłamał dla niego przed sądem, ale zrobiłem coś gorszego”
„Gdy wprowadziła się nowa, atrakcyjna sąsiadka, mąż zaczął się wymykać z domu. Kłamał, że idzie na spacer i wychodził… w kapciach”
„Przyjaciółka mnie szantażuje. Albo będę kłamać na jej sprawie rozwodowej, albo stracę osobę, którą kocham”

Redakcja poleca

REKLAMA