„Adoptowaliśmy dziecko z trudnej rodziny, by otoczyć je miłością. Choć przeżywamy piekło, nigdy nie żałowałam tej decyzji”

Kobieta, która adoptowała syna fot. Adobe Stock, DimaBerlin
„Chyba nie do końca zdawałam sobie sprawę z ogromu cierpienia, jakie spotkało tego maleńkiego chłopca w jego krótkim życiu, i ze wszystkich konsekwencji, jakie to ze sobą niosło. Rany na ciele się zagoiły, ale czy te w psychice zdołamy również uleczyć?”.
/ 07.03.2022 08:48
Kobieta, która adoptowała syna fot. Adobe Stock, DimaBerlin

Kiedy dowiedzieliśmy się z Łukaszem, moim mężem, że nie możemy mieć dzieci, nie załamaliśmy się. Tacy już byliśmy, że staraliśmy się do wszystkiego podchodzić z optymizmem.

– Trudno, to jeszcze nie koniec świata. Postaramy się o adopcję. Może tak miało być? Przynajmniej za jednym zamachem uszczęśliwimy nie tylko siebie, ale i jakieś biedne, bezbronne dziecko – mówiłam każdemu, kto o to pytał.

Niektórzy, jak moja mama, współczuli nam. A ja tego kompletnie nie rozumiałam. Nie traktowałam tego w kategoriach ogromnej tragedii. Pewnie, że było mi przez moment trochę smutno. Każda mama chciałaby chyba móc poczuć ruchy dziecka w swoim łonie, karmić piersią i tym podobne, ale trudno.

Widocznie nie było mi to dane. A kto wie, jak zniosłabym ciążę? Może musiałabym całą przeleżeć? Może byłyby jakieś komplikacje? Może przy porodzie coś poszłoby nie tak?

– No i rozstępów nie będziesz miała – puścił mi oczko Łukasz.

Dość szybko rozpoczęliśmy wszelkie niezbędne formalności. Było tego mnóstwo. Badania lekarzy, wizyty kuratorów, psychologów, wywiady z sąsiadami – to tylko wierzchołek góry lodowej.

Ale do wszystkiego podchodziliśmy na spokojnie, z uśmiechem i po kilkunastu miesiącach przywieźliśmy do domu Michałka. Początkowo myśleliśmy, by zaadoptować niemowlaka. Ale potem w ośrodku poznaliśmy Michała.

Trafił tam, kiedy miał niecałe dwa lata. Został odebrany biologicznej matce po tym, jak skatowany trafił do szpitala. Nigdy nie mogłam zrozumieć, jak można skrzywdzić takie małe, bezbronne dziecko! Z tego, co się dowiedzieliśmy, życie nie oszczędzało Michała.

Jego matka miała osiemnaście lat, kiedy go urodziła. Nie wiedziała, kto jest ojcem. Przynajmniej tak twierdziła. Z przeprowadzanych później wywiadów środowiskowych wynikało, że Michał był zaniedbywany. Matka bardziej niż nim interesowała się alkoholowymi libacjami. Co rusz pojawiali się nowi „tatusiowie” – zazwyczaj na kilka tygodni. Co jeden, to gorszy.

Zabrali go od matki, która wolała pić alkohol

Później, kiedy Michałek był już w szpitalu, każdy twierdził, że dziecko wyglądało na bite, często w nocy płakało. Ale czemu nikt nie zgłosił tego wcześniej? Czy nie można było zapobiec tej tragedii?

Podobno tej nocy, kiedy zabrano Michałka, w mieszkaniu jego matki była jakaś impreza. Sąsiadka słyszała krzyki, hałasy, śmiechy, a pośród tego płacz dziecka. Ale nie wtrącała się. Po północy konkubent matki Michała zadzwonił na pogotowie, twierdząc, że dziecko wypadło z łóżeczka. Obdukcja wykazała liczne siniaki, potłuczenia, połamane żebra.

– Obrażenia jednoznacznie wskazywały na to, że wobec dziecka od dłuższego czasu stosowano przemoc fizyczną. Poza tym było skrajnie wycieńczone, odwodnione i niedożywione – tłumaczył nam później lekarz.

Michał spędził w szpitalu prawie dwa miesiące, a potem trafił do ośrodka adopcyjnego, gdzie zobaczyliśmy go my. Siedział w kącie, nie bawił się, był smutny. Początki były niezwykle trudne. Michał był nieufny, wystraszony. Nie dało się z nim nawiązać kontaktu.

Nie potrafił mówić, był kompletnie niesamodzielny. Nadal korzystał z pampersów, nie potrafił samodzielnie jeść, ani pić. Nie bawił się, bał się dotyku. Kiedy zbliżałam się, by wziąć go na ręce, często reagował panicznym strachem i wrzaskiem.

Pamiętam do dziś, jak kilka dni po tym, kiedy wzięliśmy go do siebie, siedzieliśmy w ogrodzie. Rozłożyłam koc. W pewnym momencie zauważyłam, że obok Michałka kręci się osa. Machnęłam ręką, by ją odgonić, a wtedy… Michał wpadł w panikę!

Zaczął krzyczeć, kopać, uciekać. Kiedy próbowałam go złapać, wyrywał się. Zrozumiałam, czego się tak bał. Pewnie pomyślał, że zamachnęłam się, by go uderzyć… Zaczęłam go mocno do siebie tulić, trochę na siłę, bo nadal chciał uciec, i spokojnie powtarzać, że jest bezpieczny, żeby się nie bał, bo już nigdy nikt go nie skrzywdzi. Łzy ciekły mi ciurkiem.

Mimo wszystko chyba nie do końca zdawałam sobie sprawę z ogromu cierpienia, jakie spotkało tego maleńkiego chłopca w jego krótkim życiu, i ze wszystkich konsekwencji, jakie to ze sobą niosło. Rany na ciele się zagoiły, ale czy te w psychice zdołamy również uleczyć? Tego bałam się najbardziej…

Staraliśmy się z Łukaszem z całych sił, by zbudować Michałowi ciepły, rodzinny dom. Bez krzyków, kłótni i płaczu. Chcieliśmy dać mu miłość i poczucie bezpieczeństwa. Poświęcaliśmy Michałkowi dużo czasu, czytałam mnóstwo specjalistycznych książek, rozmawialiśmy z psychologami.

Wiele udało nam się wypracować. Po kilku miesiącach Michał potrafił sam jeść, ładnie bawił się klockami, uwielbiał czytać (a raczej oglądać) ze mną kolorowe książeczki. Nauczył się też wołać, kiedy chciał skorzystać z toalety, i mogliśmy odstawić pampersy.

Niestety, początkowo tylko w dzień. Noce nadal były straszne. Michał budził się po kilka razy z płaczem, nic nie mogło go uspokoić. Nadal się moczył, miewał koszmary. Mieliśmy nadzieję, że wkrótce sytuacja się ustabilizuje.

Kiedy Michał miał cztery lata, postanowiliśmy zapisać go do przedszkola. Ja wróciłam na pół etatu do pracy. Na szczęście w moim zawodzie mogłam pracować w domu, byłam tłumaczem. Udało mi się jednak załapać do jednej z lepszych agencji w mieście i żal było nie skorzystać. Uznaliśmy, że to znak.

– Zapiszemy go na razie na pięć godzin. Dobrze mu to zrobi. Nam wszystkim zresztą wyjdzie to na lepsze. Ty wyjdziesz do ludzi, podreperujemy nasz budżet, Michałek będzie miał kontakt z rówieśnikami, a to na pewno podziała na jego korzyść – przekonywał mnie Łukasz. I w końcu klamka zapadła.

Pierwszego dnia denerwowałam się chyba jeszcze bardziej niż Michał. Tłumaczyłam mu, że zostanie z dziećmi, gdzie będzie mnóstwo zabawek i fajnych rzeczy, a potem po niego wrócę i pójdziemy razem do domu.

Wydawało mi się, że to zrozumiał i zareagował nawet dość pozytywnie. W drodze był jednak bardzo milczący, a już kiedy szliśmy w kierunku placówki, zaczął płakać i krzyczeć, żebym go tam nie zostawiała. Był tak przerażony, że nie mogłam na to patrzeć. Skapitulowałam i wróciliśmy do domu. Na szczęście miałam jeszcze tydzień wolnego, więc mogłam z nim zostać.

Sytuacja powtórzyła się przez kolejne dni

– Nie możesz mu tak ulegać. Ja rozumiem wszystko, ale wyrządzasz mu tym krzywdę – powiedział Łukasz. – Utwierdzasz go w przekonaniu, że krzykiem załatwi sobie wszystko. Poza tym nie on pierwszy i nie ostatni boi się i płacze pierwszego dnia w przedszkolu. To normalne, nie ma nic wspólnego z jego adopcją. Kochanie, nie stanie mu się tam krzywda! – tłumaczył.

Niby wiedziałam, że mąż ma rację, ale to mnie przerastało. Dlatego od kolejnego dnia to Łukasz zaprowadził synka do przedszkola. Kiedy go odbierałam, widziałam, że ma do mnie żal. Czułam się z tym okropnie. Jednak zarówno mąż, jak i psycholog, z którym byliśmy w stałym kontakcie, zapewniali, że nie powinnam tak do tego podchodzić.

– Najważniejsza jest konsekwencja i pani podejście – tłumaczył psycholog. – Jeśli mały wyczuje, że pani też ma obawy, że się boi albo żałuje, że go tam zostawia, poczuje się niepewnie. Musi widzieć, że pani ma zaufanie do przedszkola i że uważa pani to za słuszną decyzję. Wtedy nie będzie już próbował niczego ugrać i łatwiej mu będzie zaakceptować nową sytuację.

Wiedziałam, że ma rację, ale łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Dlatego też to Łukasz odprowadzał Michała do przedszkola, ja nie potrafiłabym go chyba po prostu zostawić płaczącego i wyjść z uśmiechem na ustach, by nie okazać mu własnej słabości.

Po kilkunastu dniach rzeczywiście było jakby nieco lepiej. Michaś nie histeryzował już w domu każdego poranka. Łukasz mówił, że po przyjściu do przedszkola również już nie płacze.

– Nadal jest smutny i mówi, żebym go nie zostawiał, ale jest poprawa. Daj mu jeszcze kilka dni i wszystko będzie okej! – uspokajał mnie.

Ja jednak nie byłam do końca spokojna. Jak się okazało – słusznie. Po kilku miesiącach zostaliśmy wezwani do przedszkola na rozmowę. Pani była bardzo uprzejma, ale niestety przekazała nam trudną i brutalną prawdę.

Usłyszeliśmy, że Michaś ma ogromne problemy, głównie ze swoją psychiką. Nie potrafi budować głębszych relacji i więzi. Nie nawiązuje kontaktów. Nie bawi się z dziećmi, nie dzieli. Podczas zajęć w grupie nie umie się dostosować, usiedzieć grzecznie kilkunastu minut.

Podczas zabaw zabiera innym zabawki, bije, krzyczy, gryzie. Przez swoje zachowanie jest niestety często odpychany i izolowany, dzieci go nie lubią, co tylko pogłębia jego agresję, zamknięcie w sobie i odosobnienie.

– Nie ukrywam, że Michał jest trudnym dzieckiem, które wymaga specjalnego traktowania i dużo uwagi. Wiem, że państwo są w stałym kontakcie z psychologiem, może warto byłoby jednak pomyśleć o oddzielnej terapii dla syna?

Wtedy podjęłam decyzję, że jednak odejdę z pracy. Chciałam w całości poświęcić się synowi. Za namową psychologa nie zrezygnowaliśmy z przedszkola, tylko zmieniłyśmy je na takie ze specjalną grupą integracyjną.

Chodzą tam też inne dzieci z różnymi chorobami i dysfunkcjami. Wierzyliśmy, że to pomoże Michasiowi się odnaleźć. Zapisaliśmy też syna na indywidualne spotkania z psychologiem dziecięcym oraz podjęliśmy regularną terapię rodzinną. Popołudniami dużo z Michałem rozmawiałam, tłumaczyłam mu różne rzeczy, pracowałam nad skupianiem uwagi, szacunkiem dla innych.

Ludzie nie rozumieją, skąd biorę siłę

Za chwilę Michał pójdzie do pierwszej klasy. Dużo udało nam się już osiągnąć, ale nadal sporo przed nami. Boję się nowej sytuacji i tego, jak zareaguje na nią nasz syn. Martwię się, jak poradzi sobie w nowym otoczeniu, wśród nowych osób i z nowymi zadaniami. Wierzę jednak, że wszystko będzie dobrze.

Michał przesypia już spokojnie noce, sporadycznie tylko się budzi. Potrafi bawić się z innymi, nawiązał nawet pierwsze dziecięce przyjaźnie. Wiem, że ciągle musimy nad nim pracować i sporo poświęcać, ale jestem na to gotowa. Nawet przez moment nie żałowałam, że to właśnie on stał się naszym dzieckiem.

Często ludzie pytają mnie, skąd mam na to siłę, jak to wytrzymuję.

– Wybacz, ale ja bym nie dała rady. Tyle nerwów, kłopotów i wyrzeczeń… A ty jeszcze z tym swoim wiecznym uśmiechem. Jak ty to robisz? – spytała ostatnio moja przyjaciółka.

Zresztą pewnie większość osób w naszym otoczeniu się nad tym zastanawia. A ja… Nie wiem! Może to właśnie uśmiech jest tą receptą? Mam przy sobie cudownego męża, wspaniałego syna, który coraz częściej na swój sposób okazuje mi swoją miłość, i to daje mi siłę i kopa do dalszej walki z codziennością. Wiara, nadzieja i miłość – one potrafią zdziałać cuda! 

Czytaj także:
„Rzuciłam pracę na etacie, żeby ubić interes w stolicy. Zaczęłam nowe życie, wszystko dzięki córce”
„Dopiero po ślubie pojęłam, że Marcin kocha moje pieniądze, a nie mnie. Dorobił się na moich plecach i porzucił”
„Przygarnęłam ciotkę i pożałowałam. Pouczała mnie, wysyłała do kościoła i nie dawała żyć po swojemu”

Redakcja poleca

REKLAMA