Pewnie większości z was się wydaje, że czasy „Trędowatej” minęły już bezpowrotnie. Nic bardziej błędnego. Zawsze będą lepsi i gorsi kandydaci do małżeństwa, a arystokratyczne pochodzenie zastąpią jakieś bardziej wymierne finansowo wskaźniki.
Anię poznałem na obozie „końskim”, czyli wakacjach w siodle, na którym byłem instruktorem. Była bardzo delikatna, krucha i wrażliwa. Niemal od razu się w niej zakochałem i czułem, że ona przynajmniej trochę odwzajemnia moje uczucie. Na zakończenie obozu zaprosiła mnie do siebie, do domu. Adres zapisała mi na kartce. Lipowa 8.
Miałem jeszcze do odpracowania jeden turnus, ale przez całe dwa tygodnie jego trwania nie mogłem się doczekać spotkania z Anią. Zamiast wracać autokarem, który miał zabrać ekipę techniczną, zabrałem się z moimi „kursantami”. W domu od razu zadzwoniłem do niej i zapytałem się, czy mogę wpaść. Zgodziła się. Błyskawicznie się wykąpałem, założyłem świeże ubranie i wsiadłem w autobus.
Już kiedy wchodziłem w ulicę Lipową, poczułem się trochę dziwnie. Nie zastanawiałem się wcześniej nad tym adresem, z braku numeru mieszkania wnioskowałem jedynie, że musi to być domek. Ale nie przypuszczałem, że będzie to jeden z małych pałacyków, które królowały przy tej ulicy. Szedłem oszołomiony, lecz nie dlatego ominąłem jej dom. Po prostu wydawało mi się, że tak cudowna i wrażliwa osoba nie może mieszkać w takim obrzydlistwie, przypominającym dom Gargamela. Wieżyczki, balustradki, słowem, „koszmarny sen cukiernika”. Jedynym ładnym elementem tej posesji były dwa owczarki podhalańskie, biegające wzdłuż płotu i szczekające na mnie.
Tablica na bramie posesji była jednak nieubłagana. Lipowa 8. Zadzwoniłem. Po chwili ze środka wyszedł niewysoki grubasek z brodą, który uśmiechnął się do mnie przyjaźnie.
– Furtka jest otwarta, ale niech pan poczeka chwilę, muszę zamknąć psy.
Zabrał gdzieś owczarki, a ja popchnąłem furtkę i wkroczyłem na teren posesji. Grubasek podszedł do mnie i wyciągnął rękę na powitanie.
– Kapiński jestem. Ojciec Ani. Pan Marek? – kiwnąłem potakująco głową – Ania opowiadała mi o panu. No i jak się panu tu podoba? – pokazał ręką na posesję. Nie wiedziałem, co powiedzieć, ale on odczytał to po swojemu. – Zatkało pana? Tak myślałem. Sam to projektowałem – wypiął dumnie pierś, jakby spodziewał się, że dostanie medal. – Te darmozjady architekty chciały mi tu wcisnąć taki klocuszek, bez żadnych ozdób. I to za ciężkie pieniądze. Ale pogoniłem towarzystwo i teraz mieszkam w pięknym pałacyku.
Wchodziliśmy już prawie do domu, kiedy pan Kapiński coś sobie przypomniał.
– Gdzie pan zaparkował samochód? Bo tu lepiej nie zostawiać na ulicy. Niby wszędzie kamery, ale cały czas coś ginie.
– Nie ma problemu, przyjechałem autobusem.
– Autobusem? – nie był w stanie ukryć swojego zdziwienia. – A co się stało?
– Nic. Po prostu nie mam samochodu i poruszam się komunikacją miejską.
– Jak to, ma pan stadninę koni i jeździ pan autobusami? – przez chwilę brał mnie jeszcze za dość ekscentrycznego milionera.
– Chyba pomylił mnie pan z kimś innym. Jestem studentem biologii.
– Ach tak, to może pana rodzice mają stadninę? – chwycił się ostatniej deski ratunku.
– Nie, oboje pracują na uczelni i na koniach jeżdżą dość rzadko.
Dobrze, że w tym momencie zeszła już Ania, bo obawiam się, że jej tatuś mógłby mnie od razu wyrzucić z domu. Szybko poszliśmy do jej pokoju.
– Co to za historia z tą stadniną koni? – zapytałem bez zbędnych wstępów.
– Ja tylko powiedziałam, że zarządzasz dużą ilością koni, a tata już sobie dopowiedział resztę.
– A ty nie wyprowadziłaś go z błędu?
Byłem naprawdę nieźle zdenerwowany, ale gdy zobaczyłem jej zmartwioną minę, nie potrafiłem się na nią gniewać. Choć przeczuwałem, że moje kłopoty z panem Kapińskim dopiero się zaczęły. Miałem rację. Tata Ani nie wyszedł się ze mną pożegnać (jej mama zmarła dawno temu). Odtąd spotykaliśmy się tylko na mieście albo u mnie. Moi rodzice bardzo polubili Anię. Wszystko rozwijało się dobrze, zaczynaliśmy robić pierwsze plany na przyszłość.
Wtedy zadzwoniła do mnie Martyna, moja przyjaciółka z dzieciństwa. Wróciła na dwa tygodnie z Anglii, gdzie przebywała już od kilku lat. Chciała się spotkać i porozmawiać. Umówiłem się z nią w restauracji na kolację. Przez cały wieczór rozmawialiśmy i śmialiśmy się. W końcu opowiedziałem jej historię z Anią. Martyna posmutniała.
– Ty i tak masz dobrze. Ja mam znacznie gorzej.
– A co się stało?
– Też zakochałam się w kimś nie ze swojej sfery, a w Anglii to nadal bardzo ważne. Ja nigdy nie będę mogła spełnić oczekiwań moich ewentualnych teściów. Tobie wystarczy, że zarobisz duże pieniądze.
– To raczej nie będzie łatwe. Jestem studentem biologii, a to zawód skazany raczej na niskie dochody. A żyłki do interesów nigdy nie miałem. Ale opowiedz mi coś o swoim chłopaku.
Przez resztę wieczoru wysłuchiwałem jej opowieści, która wyglądała jakby żywcem została wyjęta z dziewiętnastowiecznego romansu. Żeby ją podtrzymać na duchu, trzymałem ją za rękę. Potem odprowadziłem ją do domu i na pożegnanie pocałowałem w policzek. Obiecaliśmy sobie, że będziemy utrzymywali mailowy kontakt.
Dwa dni później miałem iść z Anią do teatru. Spotkaliśmy się jak zwykle na mieście, ale Ania powiedziała, że musimy poważnie porozmawiać. Poszliśmy więc do kawiarni, usiedliśmy przy stoliku. Wtedy ona wyjęła dużą kopertę i podała mi ją, pytając:
– Umiesz to wytłumaczyć?
Otworzyłem kopertę. W środku były zdjęcia moje i Martyny. Wybrane bardzo dokładnie, kiedy trzymam ją za rękę, całuję policzek. Wszystkie ujęcia sugerowały znacznie więcej, niż się naprawdę zdarzyło.
– Skąd to masz?
– To nieważne. Pytam, czy umiesz to wytłumaczyć?
– Dla mnie to ważne. Jeśli wynajęłaś detektywów, żeby mnie śledzili, to nie mamy o czym więcej rozmawiać.
– A więc przyznajesz się?
– Do czego? To moja koleżanka z dzieciństwa, z którą się ostatnio spotkałem. Po prostu rozmawialiśmy...
– A potem po prostu się całowaliście, tak?
– Nie. Pocałowałem ją raz, w policzek, na pożegnanie – byłem oburzony jej podejrzeniami. Dotarło do mnie jednak coś jeszcze. – To nie ty, to twój ojciec. Dopiero teraz kojarzę, że miałem wrażenie, że od dłuższego czasu ktoś za mną łazi. Twój ojciec jest nienormalny...
– Nie obrażaj go. On chce dla mnie jak najlepiej. Zawsze chciał. Od małego wychowywał mnie sam i ciężko pracował, żeby zapewnić mi lepsze życie. Dlatego boi się, żebym się nie związała z kimś, kto mnie skrzywdzi i będzie ze mną dla pieniędzy.
– Nie, on boi się czegoś innego. Nie chce, żebyś była z kimś, kto tych pieniędzy nie ma. Dlatego uważa mnie za trędowatego.
Ania wstała i wyszła bez pożegnania. Próbowałem do niej kilka razy zadzwonić na komórkę, ale nie odbierała telefonu ode mnie. Uznałem, że nie ma sensu jej się narzucać, bo to nic nie da.
W tym czasie podobne rozczarowanie przeżywała w Anglii Martyna. Jej ukochany coraz bardziej ulegał wpływowi rodziców i traktował ją z góry. Wszystko to na bieżąco relacjonowała mi przez Internet. W końcu nie wytrzymała tego i postanowiła wrócić do Polski. Wyszedłem po nią na lotnisko i odwiozłem do domu jej rodziców, pary niezmiernie sympatycznych ludzi, którzy akurat przebywali na dalekowschodniej wycieczce.
– Co teraz zamierzasz robić, masz jakieś plany?
– Jakiś czas pomieszkam tutaj, a potem wracam do swojego mieszkania. Muszę tylko wykwaterować ludzi, którym je wynajmuję.
– A co potem?
– Właśnie myślałam, że moglibyśmy rozkręcić razem mały biznes. W Anglii odłożyłam okrągłą sumkę, której nie chcę trzymać na koncie.
– Przecież mówiłem ci, że ja nie mam talentu do robienia interesów.
– Ale ja mam. Chcę kupić kawałek ziemi pod lasem i założyć tam dobry klub jeździecki.
– Ale dlaczego ze mną? Ja nie mam grosza, żeby włożyć w taki interes.
– Za to znasz bardzo wielu ludzi, którzy lubią pojeździć na koniach i jesteś instruktorem. Poza tym, my, „trędowaci”, powinniśmy się wspierać – uśmiechnęła się do mnie szelmowsko, zupełnie jak za dziecinnych lat.
W ten sposób stałem się współwłaścicielem stajni. Pomyślałem nawet, że w tej chwili pan Karpiński mógłby uznać, że od biedy ujdę, jako partia dla jego córki. Ale nadal nie widziałem sensu w kontaktowaniu się z Anią. Ktoś zresztą mi powiedział, że wyjechała na rok na zachód, żeby tam skończyć studia i uzyskać dyplom jakiejś prestiżowej uczelni.
Od czasu mojego burzliwego rozstania z Anią minęły 2 lata. Nasz klub jeździecki rozwijał się świetnie, przybywało nam coraz więcej klientów. Zaczęliśmy nawet budowę małego pensjonatu dla gości, którzy chcieliby się u nas zatrzymać dłużej.
Któregoś dnia przyjechała do nas dość spora i hałaśliwa grupa młodych „koniarzy”. Wśród nich była także Ania. Nie wydawała się zaskoczona moim widokiem, musiała pewnie zatem wiedzieć, że mnie tu spotka. Wyraźnie chciała ze mną porozmawiać, ale postanowiłem nie ułatwiać jej zadania. Gdy jednak przełamała się i podeszła do mnie, prosząc o chwilę rozmowy, zgodziłem się.
– Miałeś rację – zaczęła bez zbędnych wstępów.
– W jakiej kwestii?
– Mojego ojca. On musiał cię nie lubić dlatego, że nie miałeś żadnych pieniędzy.
– Co sprawiło, że przejrzałaś na oczy?
– Kilka miesięcy temu wróciłam ze studiów z zagranicy. Ojciec wydał z tej okazji małe przyjęcie, na którym przedstawił mi syna swojego partnera w interesach. Taki chłopek roztropek, co to się tylko ze świńskich żartów potrafi śmiać, a tak poza tym nie ma nic do powiedzenia. Trochę mnie śmieszył, dopóki się nie zorientowałam, że tata wyraźnie dąży do tego, abyśmy się pobrali. Wtedy oświadczyłam mu, że nie mam zamiaru wychodzić za jakiegoś głąba, tylko dlatego, że mu się to podoba. Odpowiedział mi na to, że właśnie skończyłam studia i ktoś musi od niego przejąć ciężar utrzymywania mnie. A ponieważ sporo wydaję, to muszę wyjść za kogoś z odpowiednimi pieniędzmi.
Kiedy skończyła mówić, rozpłakała się. Przytuliłem ją i w jednej chwili poczułem, że cały czas ją kocham, mimo że upłynęło już tyle czasu. Ona wytarła łzy i spojrzała na mnie tak ciepło.
– Czy ty i Martyna...
– Nie. Przecież mówiłem ci, że jesteśmy tylko przyjaciółmi.
– No tak, ale to było 2 lata temu.
– Ale jest tak cały czas. Za dobrze się znamy i za bardzo się lubimy, żeby ryzykować próbę czegoś więcej. Poza tym, gdyby było coś więcej, pewnie byśmy to już poczuli.
– A czy ty... – znów nie dokończyła pytania.
– Jeśli pytasz, czy jestem w tej chwili wolny, to tak.
– Bo widzisz, ja teraz nie bardzo mam gdzie zamieszkać, ojciec powiedział, że jestem niewdzięcznicą i nie chce mnie widzieć...
– To cudownie. Nie masz pojęcia, jak mnie to cieszy. Do pełni szczęścia brakuję mi tylko, żeby jeszcze cię wydziedziczył – zażartowałem.
Uśmiechnęła się. Poszliśmy do samochodu po jej rzeczy. Wiedzieliśmy, że przed nami jeszcze wiele trudnych chwil, ale z optymizmem patrzyliśmy we wspólną przyszłość.
Przeczytaj więcej listów do redakcji:„Czekaliśmy na dziecko 12 lat. Syn urodził się 10 tygodni wcześniej z poważną wadą serca. Dlaczego los tak mnie pokarał?”„Moja żona zmarła przy porodzie. Ja nie byłem gotowy zostać samotnym ojcem i po prostu oddałem córkę do adopcji”„Zaszłam w ciążę w wieku 15 lat i bardzo długo to ukrywałam. Bałam się reakcji rodziców”