Chyba tylko po to, żeby sobie życie utrudnić. Albo się zmęczyć w tej ciągłej walce z wirami rzeczno-stawowymi. A może to moja edukacja rodzinno-szkolno-państwowa sprawiła, że moja natura buntowniczą się stała? Ot, na podatnym gruncie wzrastała, to i się taka na opak, na przekór, w nie ten bok co trzeba urosła, rozrosła...
Być może moja osoba mogłaby być żywym przypadkiem dla badań marketingowych studentów ekonomii, bowiem moja postawa jest dokładnie odwrotna do efektu owczego pędu. Nie wiesz co to jest efekt owczego pędu? Tak w skrócie, za Wikipedią: „Efekt owczego pędu – zjawisko występujące, gdy konsumenci pragną nabywać pewne dobra, także po wyższych cenach, tylko dlatego, że kupują je inni. Wynika to z chęci naśladowania osób, z którymi chcą się utożsamiać.” No właśnie, tak samo jak owce w stadzie – jedna obierze pewien kierunek z wiadomego tylko jej powodu, który się zrodził w jej owczej (żeby nie powiedzieć: baraniej) głowie, a inne owce ze stada od razu, bez zastanowienia i bez przeanalizowania sytuacji w te pędy podążają za nią. Gorzej: biegną stadnie na łeb na szyję, czasami tratując co wolniejsze owieczki, becząc przy tym dziarsko, kierując się w stronę, co ta pierwsza, przypadkowa (lub nie) owieczka obrała.
A ja jestem czarną owcą i nie biegnę. I Walentynek z tego to powodu nie obchodzę.
No bo jak to właściwie było z tymi Walentynkami? Dlaczego my je obchodzimy?
Na początku ich wprowadzania na polski grunt zostały obwołane świętem dla młodszej młodzieży. Młodzieży, co to się po raz pierwszy zakochuje – bez pamięci, często czysto platonicznie, ale na pewno mocno, na wysokich obrotach. A gdy się tak ta młodzież zakocha w wieku dojrzewania trudnego niewątpliwie, to jej odwagi, pomysłu brakuje na wyznanie miłości swojej, w sposób, który pozwalałby nie zostać obwołanym frajerem(/ką). Bowiem młodsza młodzież bardzo boi się odtrącenia. Także na gruncie miłości. A raczej przede wszystkim na nim. W późniejszym życiu odtrącenie też jest rzecz jasna niemile widziane, ale już nie jest tak wielką tragedią jak to było w wieku lat sielskich, anielskich... Tak więc, zaproponowano nam możliwość wysłania „Walentynki” - kartki ze słowami wyznającymi miłość dozgonną (tak wtedy myślimy przynajmniej, że taka będzie). Ot, konkretna data: 14 lutego - dzień, w którym każdy może ujawnić światu skrywaną do tej pory i opisywaną jedynie w pamiętnikach zamykanych na kluczyk lub w anonimowych blogach z dostępem międzyplanetarnym, miłość. Ale ten pomysł spodobał się nie tylko młodszym nastolatkom. Widocznie obawa przed odtrąceniem zostaje w nas na zawsze. A po drugie – marketing zrobił swoje.
Walentynki przybyły ze światów anglosaskich, zza granicy, którą się parę lat temu zachłystywaliśmy, z zachodu, z dobrobytu i wgryzły się jak ta pchła w futro w nasze realia. Zaadaptowały się szczodrze podkarmiane krwią reklam i marketingu. Jeszcze jedna możliwość sprzedaży, zysku, zarobków. Bo przecież jak nie kupisz kobiecie czerwonej róży ze wstążeczką w różowe serduszka to się na ciebie obrazi. Jak nie podarujesz kiczowatego pluszaka z sercem we włochatych łapach, to cię zostawi. Jak nie nabędziesz zmysły pobudzającej wody po goleniu swojemu lubemu to się zaczubi na cały wieczór. Jak nie przygotujesz romantycznej kolacyjki, bogatej w afrodyzjaki to cię znielubi. I tak dalej. A dlaczego tak się stanie? Bo są Walentynki – Dzień Zakochanych. W tym dniu wszyscy się kochają na zabój. Jak na akord całują się na ulicy, rezerwują miejsca w restauracjach i wykupują pluszowe serca made in China.
W Walentynki ludzie zachowują się jak zaprogramowani na miłość. Gdy tylko zegarek pokaże sekundę po północy i nastanie data 14 lutego mamy w obowiązku poczuć motyle w brzuchu, rozanielić się, zgłupieć i zmysły stracić w miłosnych uniesieniach – na równe 24 godziny.
Zachęcają nas do tego już na dobry miesiąc przed tą datą witryny sklepów przybrane w czerwone serduszka, przypominają kolorowe magazyny i portale internetowe, prezentując możliwości walentynkowych prezentów dla każdego i od każdego.
Czarna, buntownicza owca we mnie wówczas staje jak jej kuzyn osioł – twardo, jak wryta, uparcie. Rusza z kopyta dopiero jak Walentynki się kończą. Przygląda się stadu ludzkości ustrzelonej marketingową strzałą Amora i ma niezły ubaw.
Bo jeśli się kochać to nie tylko w ten jeden określony dzień. Bo jeśli manifestować miłość to wtedy, gdy poczujemy ku temu potrzebę. Bo jeśli mieć datę w kalendarzu na podarunki, czekoladki, kwiatki – to niech będzie to data szczególna dla danego związku, jakaś rocznica, ważny dzień itp. Bo jeśli wyznawać miłość, to wtedy gdy poczujemy taką potrzebę – odważnie i z pewnością serca. Bo „świat należy do odważnych”, a prezenty dane od serca, a nie z marketingowego przymusu, mają bezcenną wartość.
Anna Łyczko Borghi