Większość z nas deklaruje, że Gwiazdka to nasze ulubione Święta w roku, często stawiamy je wyżej niż rocznicę własnych narodzin. Jesteśmy w stanie długo planować i wiele poświęcić (głównie gotówki), aby były takie, jak powinny być. Na Boże Narodzenie jest przymus przygotowania odpowiednio wysokiego budżetu (a później przekroczenie go). I jeśli komuś przyjdzie do głowy naiwne dziecięce pytanie: „Dlaczego?”, odpowiedź będzie równie trywialna: „Bo tak... trzeba/wypada/należy/(a) jest tradycja...(niepotrzebne skreślić). Czy przypadkiem wraz z pierwszymi dźwiękami „Last Christmas”, sączącymi się już na początku grudnia z radioodbiorników, nie popadamy w jakąś sezonową zbiorową histerię podszytą zwyczajnym, ludzkim, hedonistycznym konsumpcjonizmem? Oto satyra na świąteczny czas. (A może dosłowny opis rzeczywistości...?)
Nie jest żadnym owianym aurą tajemniczości sekretem, że rozpoczęcie świątecznego szaleństwa, na długo przed pierwszą czekoladką skonsumowaną z kalendarza adwentowego, wyznaczają supermarkety. Ledwo uprzątną sklepową ekspozycję ze zniczy i chryzantem, a w smutne miejsce po nich, zaledwie kilka dni później, pojawiają się ozdoby choinkowe i mikołaje z czekolady. To ukłon koncernów w stronę konsumentów, przecież zawczasu należy pomyśleć, czy nasza choinka w tym roku będzie ozdobiona na złoto czy na srebrno, i czy dzieci w tym roku znajdą pod nią interaktywnego chomika czy najnowszy model lalki Barbie. Co bardziej złośliwi, w tej troskliwości supermarketów dostrzegają ironiczny uśmiech i wycedzane przez wrednego ducha konsumpcjonizmu słowa: „Lepiej już zacznij planować odpowiednio wysoki budżet na świąteczne wydatki, ho ho ho...” Nic to, robiąc cotygodniowe zakupy, rzucamy tylko od niechcenia okiem na tę całą przedwczesną świąteczną, nomen omen, szopkę i co roku z tym samym zaskoczeniem i tą samą pogardą dla marketingowej nadgorliwości, rzucamy w supermarketową przestrzeń konsumpcjonizmu, to samo „Juuuż?”. A następnie żwawym krokiem i z oburzoną miną, ruszamy dalej do działu z pieczywem.
Kolejną oznaką, że czas zacząć przygotowywać plan strategiczny na Boże Narodzenie, jest dorzucenie do rotacji stacji radiowych muzycznego szlagieru zespołu Wham oraz pojawienie się w telewizyjnym paśmie reklamowym kultowej już reklamy Coca-Coli. Kiedy George Michael rozpoczyna, rok rocznie, to samo wylewanie żali o niespełnionej miłości, to znak, że sprawa robi się coraz bardziej poważna, a deadline zbliża się wielkimi krokami mikołajowych butów. Zaczyna się nerwówka: „Jak w tym roku?”, „U nas czy u rodziny?”, „Jakie prezenty”...etc. Kiedy po odpowiedniej dawce adrenaliny, stłumionej średniej jakości grzanym winem z bożonarodzeniowego jarmarku i tak przystajemy na ten sam, co każdego roku, scenariusz imprezy, emocje na chwilę opadają. Ten grzańcowy błogostan nie trwa jednak długo. W końcu świąteczny konsumpcjonizm nabiera tempa i zaczyna nas atakować z każdej możliwej strony. Media krzyczą o świątecznych promocjach, koleżanki z pracy prześcigają się w pomysłach na świąteczne wypieki (by zaraz po Świętach przyznać, że skończyło się na tym samym co zawsze makowcu), a dzieciaki codziennie piszą nowe listy do Mikołaja, który musiałby dysponować co najmniej budżetem Billa Gatesa, żeby te wszystkie zachcianki móc sfinansować. Powoli zaczynamy myśleć o prezentach, bo przecież Święta bez prezentów się nie liczą... Kiedy, jak co roku okazuje się, że z kreatywnością u nas nie najlepiej i kilkugodzinna wyprawa do galerii handlowej kończy się zakupem skarpet, kapci, piżamy i w nieco bardziej wyrafinowanym przypadku, szalika lub apaszki, jesteśmy zmęczeni, ale szczęśliwi. Przecież zawsze lepiej kupić coś praktycznego, niż wydawać na fanaberie. A Mikołaj w Laponii niech tam sobie rwie włosy z głowy, co komu podarować, my stawiamy na użyteczność.
Kolejne dni grudnia mijają, a Święta im bliżej, tym dalej (do spłacenie powiększającego się debetu na koncie). Czas pomyśleć o choince, a ta wiadomo, jak wszystko w tym wyjątkowo (pochłaniającym gotówkę) magicznym czasie, też musi być z kategorii "Preminum". Po raz kolejny daje o sobie znać nasza polska gigantomania. Lubimy mieć wszystko największe, i ze względu na wysokość sufitów w naszych mieszkaniach, musimy porzucić marzenie o choince wielkością dorównującej pomnikowi Jezusa w Świebodzinie, to i tak rękami i nogami zapieramy się przed posiadaniem drzewka w wersji mini.
Mniej więcej równocześnie z sezonem choinkowym rozpoczyna się sezon karpiowy. Karp na wigilię być musi, zresztą podobnie jak prezenty i choinka. Smutne, rybne symbole Świąt smętnie pływają w za ciasnych supermarketowych basenach, a ich małe rybie rozumki jeszcze nie są świadome, że wrótce staną się bohaterami dantejskich scen, których nie powstydziliby się scenarzyści kolejnej części horroru "Piła". Owe sceny, odgrywane w zaciszu kuchni przez domowego samca Alfa, który za punkt honoru stawia sobie posadzenie drzewa, wybudowanie domu, spłodzenie syna i ... coroczne wykonywanie mordu na karpiu. Przeciwko tym niecnym czynom na rybim symbolu Świąt, każdego roku przez media przetacza się dyskusja, przemieszana z serią porad, jak pozbawiać karpa życia "humanitarnie". Walkę ze zbrodniczymi praktykami na karpiu za punkt honoru stawiają sobie niektórzy celebryci, którzy w imię godnego zakończenia żywota ryb, są w stanie owinąć swe nagie ciała w folię i zaprosić liczne gorno fotoreporterów na unikatową, ocierającą się o makabreskę, sesję zdjęciową.
Kolejnym punktem na planie strategicznym (kryzysowym?) pt. "Akcja Święta" jest przygotowywanie wszystkich tych pyszności, od których można dostać nie tylko zawrotów głowy, ale także skrętu żołądka. Ta część zwykle należy do przyjemnych, pod warunkiem, że w kuchni nie znajdują się trzy pokolenia kobiet, reprezentujących odmienne spojrzenie na kulinarne specjały. I tak balansując pomiędzy tradycyjną rybą w galarecie a szaszłykami z krewetek, w końcu dochodzimy do konsensusu i uznajemy, ze najwięcej robimy uszek, bo ich smak wciąż pozostaje ponad podziałami pokoleniowymi.
Kiedy już na pięknie zastawionym stole pojawiają się wszystkie te pyszności i zasiadamy go wigilijnej wieczerzy, następuje chwila wytchnienia. Wtedy myślimy sobie, że ten moment wart był całego tego wsześniejszego kołowrotka...
Po przełknięciu przez ściśnięte z obrzydzenia gardło, kompotu z suszu (bo przecież trzeba wszystkiego skosztować, taka jest tradycja), szturmem ruszamy na choinkę, a raczej na to, co pod nią. I wtedy zaczyna się symfonia udawanych uśmiechów i ćwiczonej na godzinę przed wigilią w lustrze miny, mającej wyrażać zadowolenie. Przymiarkom skarpet i piżam nie ma końca. Śmiechu jest często przy tym co niemiara, bo humory dopisują (jak wiadomo, rybka lubi pływać, a wszystkich wigilijnych potraw i trunków należy skosztować, bo taka jest tradycja).
A kiedy mamy już tego wszystkiego po dziurki uszkach, czasami przechodzi nam przez myśl, żeby przyszłoroczne Święta spędzić tak:
I w takim słodkim przekonaniu trwamy aż do początku listopada. A kiedy na supermarketowe półki znowu trafią przyniesione z magazynu, nieco zakurzone bombki i łańcuchy, historia zatacza koło i stwierdzamy, że Święta to tylko w domu i wszystko zaczyna się od nowa. Dlatego lepiej już zacznij planować odpowiednio wysoki budżet na przyszłoroczne świąteczne wydatki, ho ho ho...