Niemniej jednak nauczyciel, nieważne czy w przedszkolu, szkole, gimnazjum, na uniwersytecie, powinien przede wszystkich umieć nawiązać kontakt z ludźmi, do których mówi. Sprawić, by chcieli go słuchać, by chcieli zgłębić tematykę danych zagadnień. Zajęcie to, wymaga wreszcie uświadomienia sobie, że oto osoby, które siedzą przed nauczycielem, po to przyszli na dany wykład czy lekcję, by nauczyć się, dowiedzieć, czy poznać dogłębnie daną rzecz. Gdyby znali już kwestie dotyczące owego zagadnienia, materiał, to nie przychodziliby, jest to chyba jasne. Nie potrafię zatem pojąć postawy wielu nauczycieli, którzy zajęcia prowadzą z pozycji: Ja wiem wszystko, a wy jesteście głąby, idioci, imbecyle i w ogóle nic nie jesteście warci. Tak, niestety, coraz częściej spotykam się z takim właśnie podejściem osób uczących do ludzi, którym należałoby swoją wiedzę przekazać. I to niekoniecznie w szkole podstawowej. Na studiach, kursach czy wykładach wolnych również. Wielu z wykładowców uwielbia wręcz notorycznie udowadniać ludziom ich słuchającym, że ci nie wiedzą nic, że są zerami intelektualnymi, że nie znają się na przedmiocie. Po co, ja się pytam? Żeby podbudować swoje własne ego? Żeby pokazać, iż te parę literek przed nazwiskiem wynosi go na piedestał i każe traktować pozostałych niczym niepożądane psie odchody? Skąd się to wszystko bierze? To ma być człowiek wykształcony? Teoretycznie kulturalny?
Do tej pory pamiętam jednego pana uczącego ekonomii, który lubował się wręcz w powtarzaniu na zajęciach, jakie to jego słuchacze mają szczęście, że akurat on prowadzi wykłady. Bo on jest najlepszy w mieście i za jego czas słono płaci się na prywatnych kursach, a on tutaj, na uczelni w ramach zwykłego czesnego się udziela. Uwielbiał, po wezwaniu do tablicy i podyktowaniu jakiegokolwiek zadania, wyzywać Bogu ducha winną ofiarę (i przy okazji resztę grupy) od imbecyli, idiotów, bałwanów, którzy podstawowych zasad nie rozumieją i jak w ogóle ośmielają się przyjść na jego wykład nie mając opanowanych podstawowych zasad ekonomii. Na nieśmiałe głosy protestu, że nie wszyscy mieli ekonomię, a poza tym jest to grupa humanistyczna z przedmiotami rachunkowo-ścisłymi nie mająca praktycznie nic wspólnego, profesor wybuchał świętym gniewem, że w ramach własnego samokształcenia owej ekonomii się nie opanowało.
Nic jednak nie przebija pana wykładowcy z pewnej uczelni, który w trakcie sesji pokazywał studentom listę, podzieloną na trzy grupy: piątka, czwórka, trójka. W każdej grupie były pewne określone przedmioty. W piątkowej znajdowały się rzeczy pokroju telewizora ciekłokrystalicznego, laptopa, zestawu grającego, w czwórkowej i trójkowej rzeczy odrobinę tańsze. Student, który u tego pana chciał zaliczyć egzamin (było nie było jeden z ważniejszych przez cały okres studiów) wpisywał swoje nazwisko przy wybranej pozycji i do dnia egzaminu miał ów sprawunek załatwić. Oczywiście, jako że w dużej mierze studentów nie było stać na wydatek rzędu kilku(nastu) tysięcy złotych, sprawa szybko wyszła na jaw. I co się okazało? Pan profesor stwierdził, że lista została sfabrykowana, a cała historia wyssana z palca przez urażonych gałami z egzaminu uczniów. Wyparł się wszystkiego, a niestety, uwierzono zacnemu profesorowi docentowi doktorowi habilitowanemu, a nie grupce młodych ludzi, bo przecież „oni zawsze wszystko na nauczyciela zwalą”.
Rafał Wieliczko