Adresatów było wielu, dzisiaj – nie pozostał nikt, ani jedna osoba z tamtych, do których wówczas pisałem. Dzisiaj nikt już nie chce otrzymywać listów pisanych nocami piórem lub długopisem, na kilku, czasem kilkunastu stronach (bywały i takie, w okresie mojej samotności w Koninie potrafiłem do przyjaciółki napisać w przeciągu weekendu dwadzieścia stron). Nikt nie ma czasu i chęci by takie wypracowania przeczytać, mało tego: nikt nie ma chęci i czasu (wiem, powtarzam się), by napisać równie długą odpowiedź. Sztuka korespondencji tradycyjnej między ludźmi zanika.
O wiele prościej i szybciej jest wklepać kilka zdań i wysłać przez sieć, o wiele łatwiej porozmawiać przez wszechobecne komunikatory. Rozleniwiło się społeczeństwo...
Znikła magia skupienia nad kartką papieru, słów kreślonych złotym piórem, niebieskim atramentem, przy blasku świecy i księżyca. Z takich listów emanowało uczucie, dowód przyjaźni, czasu poświęconego drugiej osobie. Nie ma już emocji towarzyszących oczekiwaniu na kopertę w skrzynce, rozdzierania jej drżącymi z niecierpliwości rękami, pożerania wzrokiem kolejnych linijek byle szybciej, następnie powtórne czytanie, powolne smakowanie myśli drugiej osoby, która zechciała nam cząstkę siebie ukazać. Tego już nie ma, trudno kogokolwiek do takiej korespondencji namówić. W wiecznej pogoni za własnym ogonem nie ma miejsca na takie hobby, na pisanie kilku, czy nawet kilkunastu listów w tygodniu. Zazwyczaj można zostać wyśmianym, posądzonym o sfiksowanie, bo któż to widział, by w dobie maili proponować tradycyjną pisaną korespondencję...
A ja bardzo miło wspominam okres, gdy tygodniowo przychodziło do mnie co najmniej dziesięć listów, gdy wieczorami przy muzyce odpisywałem na nie, jakoś tak się składało, że zawsze korespondowałem z kobietami, łatwiej mi się z nimi kontakt nawiązywało, zresztą – pisać umiałem od zawsze, to mi dobrze wychodziło, w przeciwieństwie do bezpośrednich spotkań i rozmów. Czasami zastanawiam się, czy są jeszcze ludzie, dla których listy, te pisane ręcznie, przez dwie, trzy godziny, zaklejane i wysyłane pocztą, mają tak wielkie znaczenie, jak dla mnie parę lat temu. Zadaję sobie pytanie, czy kiedykolwiek udałoby się wrócić do takich znajomości „listowych”, gdzie widzi się literki pisane ręcznie, nie wklepywanych przez klawiaturę.
Owszem, lubię maile, dwa-trzy tygodniowo wysyłam do osób, z którymi mam stały kontakt, ci, którzy ze mną takie listy wymieniają wiedzą, że jeśli tylko pozwolić mi na rozpisanie się, to potrafię naprawdę spore elaboraty tworzyć. Ale to mimo wszystko nie jest to. Brakuje skupienia, brakuje tego poświęcenia cząstki siebie, fragmentu własnej duszy zamykanego w atramentowych literach. Dziś te literki zamieniamy w kod zerojedynkowy, zamiast znaczków przyklejamy załączniki, zamiast biegać na pocztę wciskamy przycisk „Wyślij”, zamiast przesyłać zdjęcie z dedykacją, podpinamy skany... Komercja, elektronika, globalizacja...
A czynnik duszy ludzkiej, to, co w nas najważniejsze, najpiękniejsze, świadczące o naszym człowieczeństwie, przysparzający sympatii, przyjaźni, uczuć – schodzi na plan dalszy, przytłoczony pogonią za rzeczywistością, zostaje zepchnięty gdzieś daleko, głęboko, z rzadka jedynie wyciągany na światło dzienne – gdy sobie przypomnimy. Szkoda mi tego.
Czasem mam ochotę zapytać, kto chciałby taką korespondencję utrzymywać. Problem w tym, że nie mam gdzie tego pytania zadać, problem w tym, że się boję. Czego? Grzmiącego śmiechu, spojrzeń politowania, znaczącego stukania w czoło... Siedzę więc cicho... i wspominam...
Rafał Wieliczko