J. C. Oates " Mama odeszła" - fragment 3.

Powoli zaczynałam się martwić o mamę, ale także chciałam dowieść Clare, że się myliła, tak uparcie twierdząc, że mamy nie ma w domu.
/ 01.09.2006 00:13
Kiedy wjechałam na Deer Creek Drive, już z odległości przecznicy od naszego domu widziałam, że na podjeździe jest pusto. Serce biło mi ciężko z rozczarowania, przestrachu.
Powoli zaczynałam się martwić o mamę, ale także chciałam dowieść Clare, że się myliła, tak uparcie twierdząc, że mamy nie ma w domu. Byłyśmy dorosłymi kobietami, po trzydziestce, tymczasem wszelkie nasze rozmowy zamieniały się w wojnę na przeciąganie liny i Clare nieodmiennie wygrywała.
Dziwny był ten powrót do domu, od niedzieli minęło tak mało czasu. Jakbym dopiero co stąd wyjechała. W odróżnieniu od Clare, która mieszkała w Mt. Ephraim, nie bywałam w domu częstym gościem. Starałam nie czuć się winna, mama starała się, żebym nie czuła się winna. A jednak kiedy wróciłam, poczułam dziwny ucisk, jakby moją pierś opinała jakaś niewidzialna opaska. Kiedy ty wyjdziesz za mąż, Nikki. Kiedy ty się ustabilizujesz, urodzisz dzieci. Co jest ważniejsze od rodziny?
To przeważnie pozostawało nie wypowiedziane. A jednak to słyszałam.
Promienie gasnącego słońca padały ukośnie na frontową ścianę domu, który stał w pewnej odległości od ulicy, na środku trawnika przetykanego mleczem. Wzdłuż podjazdu rosły bzy, które właśnie kwitły i przepełniały powietrze swoją wonią. Dom mojej matki był niewielki, ale sympatyczny, najzwyklejszy z podmiejskich domów. Jako rodzina nigdy nie mieszkaliśmy w żadnym innym miejscu, jak tylko w tym parterowym „wiejskim domku”, po części z drewna sekwoi, po części murowanym, przy Deer Creek Drive 43. Cztery sypialnie, salon, jadalnia i pokój dzienny, z rozsuwanymi, szklanymi drzwiami, przez które wychodziło się na taras na tyłach. Samo osiedle powstało pod koniec lat pięćdziesiątych i każda działka miała półtora akra (...).

Dokładnie naprzeciwko naszego domu stał niemalże identyczny dom, z „panoramicznym” oknem, które stanowiło lustrzane odbicie naszego okna. Jak sięgam pamięcią, mieszkali tam państwo Higham. Zdążyli się postarzeć w moich wspomnieniach.
Mama przyjaźniła się z Gladys Higham, która miała sześćdziesiąt lat; obie podziwiały wzajemnie swoje trawniki i rabaty kwiatowe. Tato był nieufny wobec pana Highama, jak zresztą wobec większości sąsiadów, ale mama zawsze lubiła Gladys. Siedziałam w samochodzie, zastanawiając się, czy Gladys przypadkiem nie wie, gdzie jest mama, że Clare jednak powinna była do niej zadzwonić. A potem pomyślałam, z dziecięcym dreszczykiem nadziei, że może mama siedzi u pani Higham: że to właśnie tam przepadła.
Musiałam zwalczyć odruch, żeby nie pobiec do sąsiadki. By uniknąć konieczności wchodzenia do pustego domu mamy.
Zaparkowałam na podjeździe, tak jak to robiłam setki razy. Zostawiłam kluczyki w stacyjce, przekonana, że zaraz wrócę. Zostawiłam też komórkę na fotelu pasażera, przekonana, że nie będę jej potrzebować.
Zamierzałam wejść do domu przez kuchnię, tak jak to robili wszyscy członkowie rodziny. Oczywiście miałam klucze. Nigdy nie było tak, żebym nie miała kluczy do Deer Creek Drive 43, choć nie mieszkałam tam już prawie dziesięć lat.
Było pięć po szóstej. Niebo nad jeziorem Ontario, na północy, było poryte pięknymi, sinawymi chmurami, na zachodzie słońce po części skryte za chmurami wciąż wisiało wysoko nad horyzontem, jakby nie miało ochoty zachodzić. Pomyślałam sobie, nadal czując dziecięcy dreszcz nadziei: Jeszcze widno, do nocy ciągle daleko.
A jednak było już pięć po szóstej. Sześć po szóstej. Matka nie pozostawałaby poza domem przez tyle godzin. Gdyby wyjechała do centrum handlowego o dziesiątej rano, to w takim razie, policzyłam szybko, nie byłoby jej już od ośmiu godzin.
Był to zwyczajny wtorek w życiu Gwen Eaton, nie miałam wątpliwości. Nie planowała żadnych ambitnych wypraw, jej plany nie ujmowały niczego takiego, co tłumaczyłoby tę nieobecność. W przeciwnym razie Clare i ja wiedziałybyśmy o tym.
Mama by nam powiedziała, mówiła nam o wszystkim.
Dlaczego serce biło mi tak mocno? Kiedy szłam powoli przez podjazd, podchodząc do bocznych drzwi. Betonowy schodek, na którym mama stawiała nieodmiennie donice z pelargoniami: czerwonymi, różowymi, białymi. A obok schodka fioletowe bratki, czułam bijący stamtąd wilgotny, stęchły zapach ziemi. W kuchni nie paliło się ani jedno światło. Drzwi nie były zamknięte na zamek. Kiedy je otwarłam, usłyszałam brzęknięcie maleńkich dzwoneczków.
Zastanawiałam się, czy może dlatego jestem taka podminowana, że to nienaturalne, że wchodzę do domu mamy pod jej nieobecność. Teraz, kiedy już tu nie mieszkałam i minęło tyle czasu.
Nie miałam zwyczaju „wpadać” tam od niechcenia, jak Clare, wizyty planowałam z góry. Nie chciałam wyprawiać się do domu i przeżywać rozczarowania, nie zastawszy nikogo.
Nikogo, kto powitałby mnie na progu uściskiem, radosnym okrzykiem: „Ojej, to ty, Nikki! Witaj, córeczko”.
Wyobrażałam to sobie. Wyobrażałam sobie mamę w drzwiach, mimo wszystko. (Honda została oddana do warsztatu. Mama miała ją odebrać następnego ranka.) Tym razem nie będzie taka zszokowana moimi włosami. Ze smutkiem pokręci głową, roześmieje się.
Mama upierała się, że zawsze będę pięknością. Nawet gdybym była łysa.