Denat zaś wprost proporcjonalnie do temperatury jej miłości – zamiast sztywnieć i rozkładać się, robi się cieplejszy. Nie, nie ma mowy o miłosnym powstawaniu z martwych. Mikołaj pozostanie nieżywy, ale jego ciało będzie nadal zachowywać pozory życia. Taki to punkt wyjścia wymyślił Ignacy Karpowicz dla dalszych zawikłanych perypetii rodzinno-miłosnych.
Jednak po dziarskim zawiązaniu akcji dalej jest już tylko gorzej. Narracja, początkowo wartka i komediowa, staje się manieryczna: wtrącenia w nawiasach przestają śmieszyć, kiedy powtarza się je po wielokroć, a fragmenty stylizowane na staropolszczyznę coraz bardziej męczą. W dodatku Karpowicz nie zamierza wcale wyjaśnić fenomenu denata, za to na koniec radośnie rzuca czytelnikom kilka truizmów, które mają nas przekonać, że nie chodzi tu o komedyjkę romantyczną, ale o coś więcej. Czytamy więc, że na wszystko przyjdzie czas i że aby dokądkolwiek dojść, trzeba wyjść.
Bardzo przepraszam, ale to jest zwyczajne nabijanie w butelkę. I nic więcej.
Justyna Sobolewska/ Przekrój
Ignacy Karpowicz „Cud”, Czarne, Wołowiec 2007, s. 276, 30 zł