Krajewski wiedziony fascynacją przedwojennym Breslau i miłością do czarnego kryminału stworzył dzieło sugestywne i stylowe. Jego niemiecki Wrocław, mroczny i nieodwołalnie zepsuty, jest wiarygodny (czasem do przesady, niekiedy miewa się wrażenie, że przywołanie jakiegoś historycznego detalu jest dla autora wartością samą w sobie), a główny bohater, policjant Eberhard Mock, to postać, jakiej w polskiej literaturze dotąd nie mieliśmy. Mock to niestrudzony pies gończy, ale zarazem pijak, żarłok, dziwkarz i damski bokser, który częstokroć wykorzystuje swą władzę dla zwykłej prywaty. Mniejsza, że by dopaść złoczyńcę, ucieka się do działań brutalnych i całkowicie nieregulaminowych, bo z tym dawno nas kryminał oswoił. Gorzej, że zdarza mu się dla ratowania własnej skóry i kariery przyzwolić na kaźń niewinnego człowieka (patrz „Śmierć w Breslau”). A jednocześnie – i na tym polega kunszt Krajewskiego – Mock nie budzi odrazy, co najwyżej – współczucie. I ostatecznie to on, jeśli nie jako stróż prawa, to samozwańczy mściciel, jest ostatnim sprawiedliwym, który w imię odkupienia własnych przewin i ukarania zbrodni nie waha się ryzykować życia. Tak jak w „Festung Breslau”, finalnej powieści cyklu.
Odwiedzaliśmy już z Krajewskim Breslau roku 1919, 1927 i 1933. Tym razem jest rok 1945. Oblężony przez Rosjan Wrocław (tytułowa „Twierdza Wrocław”) chyli się ku upadkowi, a stary Mock po dramatycznych przejściach wojennych prowadzi śledztwo w sprawie makabrycznego zabójstwa młodej dziewczyny. I znów sceneria wypadków zarysowana jest świetnie, a wykorzystanie legendy o sieci podmiejskich korytarzy, które splatają się w podziemny Breslau-bis, dało znakomite efekty.
Szwankuje to, co u Krajewskiego szwankowało, niestety, od początku. Bo stworzywszy Mocka, pisarz nie potrafił dotąd wymyślić fabuły godnej takiego bohatera. Jego przywiązanie do absurdalnych motywów zbrodni (zemsta za mord z czasów wypraw krzyżowych, urażona cześć spirytystów, millenarystyczny obłęd czy, jak teraz, dziwaczna interpretacja ewangelicznych błogosławieństw) jest równie konsekwentne, co irytujące. W poprzednich książkach pojawiały się zresztą nie tylko opętane przez ezoteryczną idée fixe jednostki, ale i realnie interweniujące siły nadprzyrodzone. Ba, niewykluczone, że jednego z zabójstw dokonał, horribile dictu, sam diabeł.
Próżno już o tym mówić. A jednak żal. Gdyby Marek Krajewski tak uparcie nie trzymał się tego nieszczęśliwego modelu intrygi, jego słowa, że przy swym mistrzu Raymondzie Chandlerze jest tylko trzecioligowcem, brzmiałyby przede wszystkim skromnie. Brzmią uczciwie.
Marcin Sendecki/ Przekrój
Marek Krajewski „Festung Breslau”, W.A.B., Warszawa 2006