O tych trudnych zmaganiach, dramatycznych przygodach i najtrudniejszym rajdzie świata, który przyciąga jak magnes przeczytacie w książce „Na podium. Piekło Dakaru”.
Ja, bardzo dorosły facet, oczy mam pełne łez. Dziwne te łzy, piekące, bo przemieszane z szampanem. Ściekają po całej twarzy. Smak też dziwny, ni to słony, ni słodki. Trochę rozcieram je ręką, pojawia się obraz, ale jakiś rozmazany, nierealny, że nadal nie mam pewności – sen to tylko czy jawa? Dźwięki też dziwne. Coś dudni… To moje serce wali, jakbym przebiegł maraton. Ale okrzyki – Hołek, Hołek brzmią realnie. Wokół faluje morze… Tylko jakiego koloru..? To biało-czerwone flagi! Znowu nic nie widzę – oczy pieką coraz bardziej, więc zamykam je na moment. A pod powiekami jakiś szalony film. W równie szalonym tempie jak błyskawice przelatują obrazy, krótkie migawki. Pomieszane, poplątane. Wszystko w jakichś dziwnych, księżycowych sceneriach. Dzikie wąwozy, drapieżne skały, czasem jasne, słoneczne fale, tyle że nie na wodzie, lecz na bezkresnym oceanie pustynnych wydm. W tych obrazach widzę siebie. Nie tylko w samochodzie. Również pod samochodem. Z narzędziami, umorusany w smarze. Zawzięcie walę w zawieszenie, ale nie młotkiem, tylko kamieniem. Tak, to mój koszmarny dakarowy debiut: Na przemian walka z wertepami i wydmami mało znanej mi Afryki i z ciągłymi awariami mało znanego mi samochodu. Potem inna jasność. Bardzo biała. Szpital. Jeszcze inna biel… gips. Nagle obraz dziwnie wiruje. Biorę udział w jakichś przedziwnych akrobacjach. To nie świat robi fikołki. To moje wielokrotne dachowanie. Tak blisko upragnionej mety. Wtem obraz nieruchomieje. Kolejna stopklatka. Siedzę zrezygnowany i wściekły na wydmie, trzymam coś w ręce. Coś bardzo małego…To kawałek pękniętej rurki! Maluteńkiej rurki, jak jeden z miliarda kamyków na pustyni. Obok mój samochód. Cały, nierozbity, ale unieruchomiony przez tę przeklętą rurkę. Czekam, aż serwis mnie zaholuje na biwak. Na ręce jeszcze coś… zegarek! Najokrutniejsze narzędzie tortur w sportach, w których liczy się czas. Wiatr pomału rozwiewa ślady samochodu. Nieubłaganie oddala się szansa na wymarzone podium! Czas jest straszliwym żywiołem…
Inny obraz… Coś z boku pędzi prosto na nas. Nie potrafię uciec. Samochód na płytkiej, niezwykle śliskiej tafli słonego boliwijskiego jeziora zupełnie mnie nie słucha. Nie chce skręcać ani hamować. Czuję jakiś dziwny strach, przeczucie, że z ogromną szybkością zbliża się śmiertelne zagrożenie. Poznaję. To mój kolega z zespołu Orlando Terranova nagle zmienił kurs, bo zobaczył w nawigacji długo wyczekiwany way-point. Obaj jedziemy pełną prędkością, jaką dała fabryka. Nagle zdaję sobie sprawę, że oślepiony słońcem Orly zupełnie nas nie widzi. W myślach błagam go: skręć, Orly! Skręć! Ale jest już za późno… Nagle potworny huk. Otwieram zamknięte odruchowo oczy, nasz samochód pędzi dalej. To cud! Zatrzymuję się, żeby ochłonąć i ocenić straty. Tylko urwane lusterko i porozrywane kevlarowe błotniki. Zdaję sobie sprawę, że właśnie wszyscy czterej otarliśmy się o śmierć. Tętno mam chyba ponad dwieście.
A teraz widzę świat jakiś taki mały. To ja jestem wysoko. Na krawędzi jakby przepaści. Przede mną ogromne, bardzo strome zbocze jakiejś wielkiej, piaszczystej góry. Na wprost widać Pacyfik. Obok inne auto… Za kierownicą słynny Nani Roma. Ruszamy w dół równocześnie. Przed nami ponadkilometrowy zjazd do mety. Logika podpowiada, że zjeżdżając w taką przepaść, trzeba to robić dość spokojnie i precyzyjnie. Ale przecież obok jest wielki wojownik. Na pewno mi nie odpuści! Ktoś pierwszy musi zdjąć nogę z gazu… Robi się niebezpiecznie. Bardzo niebezpiecznie. Raczej zginę, ale na pewno nie zwolnię! Szybkość jest absurdalnie wielka. Na liczniku już ponad 200. Pędzimy na złamanie karku, i to nie to przysłowiowe, lecz jak najbardziej realne. Widzę, jak tłum na dole zaczyna gwałtownie uciekać. Mijam linię mety. Oglądam się w bok. Jestem pierwszy! Udało się! Dalej jest już równiej. Mogę zacząć hamować. Dłuuugo hamować. Po mecie Nani powiedział, że z wariatami się więcej nie ściga!
Kolejny obraz… to ja, ale skąd takie emocje? Stoję na mecie odcinka. Niewiele widzę przez zalane potem oczy, nie za bardzo też słyszę, co się dzieje na zewnątrz. Podbiegają jacyś żywo gestykulujący ludzie. Coś wrzeszczą, ale nie rozpoznaję sensu. Ściągam kask i balaklavę. Co? Jestem liderem? Liderem Dakaru? To chyba niemożliwe! Przed Peterhanselem, Romą, Nasserem? Jean-Marc szybko liczy różnice. Tak! Prowadzimy w rajdzie!
To wszystko jest Dakar! Największy, najgroźniejszy, najdłuższy, najstraszniejszy rajd świata.
Otwieram oczy, ale obraz nie znika. To Buenos Aires. Tak, jestem na mecie Dakaru! Podium dla zwycięzców. Po horyzont morze ludzi. Milion głów. Z tej malutkiej chwili letargu wyrywają mnie okrzyki. Co oni krzyczą…? Polska…? Tak! Polska! Polska! Hołek! Hołek! Z tłumu wyrasta las biało-czerwonych flag. Skąd tyle tu tych flag i Polaków? Przecież Polska jest tak daleko. Całkiem po przeciwnej stronie kuli ziemskiej…
Czuję ciężar. Coś ciężkiego trzymam w dłoni. To… odlana w brązie wymarzona statuetka Beduina! Mam to! W końcu stanąłem na podium Dakaru! Po dziesięciu latach wspinaczki! A początek był naprawdę koszmarny. Trzynaście lat temu…