Kiedy skończyłam czytać pierwszą część trylogii Penelope Green, nie mogłam doczekać się, kiedy na półki księgarń trafi kolejna opowieść o wyprawie rezolutnej Australijki do słonecznej Italii. Ku mojemu niezadowoleniu, „Neapol, moja miłość” nie zyskał sobie mojego umiłowania.
Jako że należę do grona tzw. italofilów, to prawie każda publikacja, dotycząca mojej ukochanej Italii, znajduje swoje miejsce w mojej prywatnej biblioteczce, bez względu na to, czy zapowiada się na literaturę wysokich lotów czy kolejną opowieść z cyklu: zamożny Anglosas postanowił porzucić szybkie życie wypełnione materialnym konsumpcjonizmem i zamienić je na dolce vita po włosku, polegające też na konsumpcjonizmie, jednak w innej odmianie – polegającym na powolnym delektowaniu się lokalnymi przysmakami, zachwycaniu się malowniczymi krajobrazami i zagłębianiu się w urzekającą kulturę Włoch. Tego typu powieści, już od kilku lat, nie schodzą z list bestsellerów w Polsce i zagranicą. W ramach oderwania od codzienności, bez wydawania grosza, możemy przenieść się do przeuroczej krainy, bez względu na to czy jest to włoska Toskania czy francuska Prowansja (bo to najpopularniejsze w tym nurcie literackim kierunki destynacji), dostaniemy, lepszą lub gorszą literaturę, która pozwoli nam przenieść się do pięknej krainy i spojrzeć na nią oczami odkrywcy. Tak było i tym razem. W pierwszej części trylogii „Rzymskie dolce vita”, Penelope postanawia porzucić wszystko, co posiada w Australii: świetną pracę, mieszkanie, rodzinę, żeby poniesiona uczuciem, że to właśnie Włochy są jej przeznaczeniem, wyruszyć na poszukiwanie przygody swojego życia. Sytuacja trochę podobna do bestsellerowego „Jedz, módl się i kochaj”, które niedawno doczekało się swojej ekranizacji. Pierwsza część trylogii mnie urzekła, zawierała wszystko to, co tego typu powieść zawierać powinna: ciekawie ujęte zetknięcia się z nową kulturą, opisy włoskich przysmaków i krajobrazów wymieszane ze zdystansowanym podejściem do narodowych włoskich przywar, dowcipem i entuzjazmem z poznawania nieznanego. Kiedy skończyłam czytać ostatnią stronę, nie mogłam doczekać się kolejnej części. Jak tylko pojawiła się w mojej ulubionej księgarni, bez zastanowienia ją kupiłam.
Po trzech latach mieszkania we Włoszech, Penelope, która jak do tej pory chwytała się różnych prac, chciałaby w końcu móc rozwinąć swoje skrzydła w dziennikarstwie. Wyrusza do Neapolu, gdzie podejmuje pracę w agencji prasowej i zaczyna poznawać najbardziej fascynujące włoskie miasto. Ma wiele wątpliwości, bo dla nikogo nie jest tajemnicą, że to miasto urzeka swoim pięknem, ale również przeraża poziomem przestępczości. Ta wybuchowa mieszanka jest dla Penelope jak narkotyk, bez wątpienia miasto ją wciąga. Zaczyna poznawać jego historię i lokalne smaczki. Interesuje się komorrą, próbuje dowiedzieć się o niej więcej i dzięki swoim kontaktom, udaje jej się odbyć kilka ciekawych rozmów. Właśnie dziennikarska strona powieści wysuwa się tu na pierwsze miejsce. Przygody samej Penny schodzą jakby na dalszy plan, już nie są tak porywające, jak te na początku jej wyprawy, stają się ciut miałkie. Za to książka zawiera opisy kilku spotkań-wywiadów, które odbyła dziennikarka i rzeczowe opisy lokalnego kolorytu, na który składa się „śmieciowy” problem Neapolu oraz „mafijny” problem Neapolu. Z pewnością będzie to interesujące dla osób, które miały okazję poznać Neapol osobiście i są zainteresowane tematem. Dla laika, szukającego rozrywki w literaturze, nazwijmy ją ogólnie, „podróżniczej” - niekoniecznie.
Czy kupię ostatnią część trylogii Ponelope Green? Owszem. Mimo rozczarowania, które przyniósł „Neapol, moja miłość”, z chęcią przeczytam o kolejnych przygodach mojej koleżanki po fachu. Jednak nie ze względu na walory literackie, a raczej z uwagi na zwykłe ludzkie zainteresowanie życiem osoby, która miała na tyle odwagi, żeby spełnić swoje marzenie, no i może odrobinę przez moje niereformowalne zamiłowanie do kraju pizzy.