Volver

Nowy film Almodóvara jest fantazją, mitem, baśnią – o wspólnocie kobiet; wzrusza, choć we współczesnym kinie wzruszenia są passé.
/ 02.10.2006 13:36
volver1.jpgNa odwieczne dyskusje, czy kino może być artystyczne i komercyjne jednocześnie, Almodóvar od lat ma odpowiedź obezwładniającą: swoje „almodramy”. Czym są, najlepiej pokazuje „Volver”. Hiszpański reżyser supła tu skomplikowaną rodzinną historię godną „Rozmów w toku”, z baśni zręcznie przechodzi a to w thriller z zakrwawionym nożem, a to w opowieść o duchach, a na dokładkę dorzuca tango śpiewane przez zapłakaną Penélope Cruz (choć ta oczywiście jedynie porusza ustami). Ciężkostrawny kicz? Bynajmniej!
„Volver” to melanż, który bezwstydnie uwodzi, jest trochę na niby, a trochę serio, a zarazem daje czyste wzruszenie, w dzisiejszym kinie już passé.
Tę staroświeckość widać już w postaci Raimundy: Penélope Cruz (gra zresztą świetnie) Almodóvar wyraźnie chciał upodobnić do włoskich heroin sprzed lat. Choć Raimunda pracuje na kilka etatów, jest kobietą, która nie poddaje się nigdy: gdy trzeba, zamraża swojego martwego męża, jeśli nadarza się okazja, rozkręca restauracyjny biznes w cudzym lokalu. Jest jeszcze siostra Raimundy, nieśmiała fryzjerka Sole, chora na alzheimera ciotka Paula, żyjąca samotnie Agustina (znakomita Blanca Portillo), a wreszcie Irene, matka Sole i Raimundy, której być nie powinno, bo zginęła wiele lat wcześniej.
Dlaczego nie ma tu mężczyzn? Bo „Volver” to wyraz melancholijnej tęsknoty: za porozumieniem, wspólnotą, idyllą bliskości, ale też przekroczeniem granic śmierci. A wszystko to – sugeruje Almodóvar – możliwe jest tylko wśród kobiet. To one sprzątają groby na cmentarzu (również swoje!), opłakują zmarłą Paulę i zawsze sobie pomagają. Mężczyźni – najczęściej tylko wspominani – potrafią jedynie zdradzać, gwałcić swoje córki, korzystać z prostytutek albo masturbować się tuż obok żony, która kochać się nie chce. Są niepotrzebni jak testosteron, który staje się tu niemal synonimem kłamstwa, agresji, złych instynktów i obojętności.
Przeciwko temu buntuje się Almodóvar: „źli mężczyźni” to tylko figura, którą trudno traktować dosłownie. Podobną figurą jest talk-show, do którego idzie Agustina, by wyspowiadać się z rodzinnych tajemnic. Dziennikarka szuka tabloidowego „mięsa” dla gawiedzi, szantażuje bohaterkę na wizji i rzuca: – Jesteś wśród przyjaciół. Masz raka. Brawa dla Agustiny!
W tej kpinie z cynicznego prania brudów i kompromitowaniu stereotypów macho kryje się wyraźny komentarz reżysera do własnych filmów (między innymi do „Wszystko o mojej matce” czy „Czym sobie na to zasłużyłam”). A czy mężczyznom „Volver” też się spodoba? Tak. U Almodóvara płeć, zawód, orientacja seksualna to przecież tylko ubrania, które na czas filmu reżyser każe widzom zrzucić. I spojrzeć oczami „innego”.
Brzmi to idealistycznie, bo w istocie „Volver” jest fantazją, mitem, baśnią – o wspólnocie kobiet, o codziennych dramatach, o świecie, w którym wygrywa dobro i zrozumienie dla ludzkich słabości. Ten świat ma jeszcze jedną cechę – ni stąd, ni zowąd może pojawić się w nim duch zmarłej matki, który puszcza wiatry, przychodzi odpokutować grzech nieuwagi i z którym można usiąść, wyjaśnić przeszłość i napić się herbaty. Kto nie chciałby się w takim świecie znaleźć?

Paweł T. Felis/ Przekrój

„Volver”, reż. Pedro Almodóvar, Hiszpania 2006, Gutek Film/Spinka