Mistrzowski dowód na to, że technologia w Hollywood jest na najwyższym poziomie. Kilka lat pracy i sequel do kultowego filmu science-fiction. Zdecydowana przewaga formy nad treścią, ale czy nie po to przypadkiem chodzimy na filmy z tego gatunku?
Nie rozumiem za nic uparcie lansowanego trendu kręcenia wszystkiego w technologii 3D. Nie dość, że okrutnie niewygodne okulary (zwłaszcza dla osób noszących własny zestaw na co dzień) zaciemniają i zawężają pole widzenia, to jeszcze te rodzime są przeważnie okrutnie brudne. A zyski (chyba, że te dla dystrybutora) z obejrzenia czegoś w trójwymiarze są zdecydowanie mniejsze. Zwłaszcza w filmach, w których efekty specjalne są już na tyle ciekawe i wizualnie wciągające, że obejrzenie ich w 2D jest równie dużą, jeżeliby nie większą przyjemnością.
Do takich filmów można na pewno zaliczyć „Tron: Dziedzictwo”. Sequel kultowego filmu sprzed 28 lat, to efekt wieloletniej, bardzo wytężonej i skrupulatnej pracy wielu ludzi. To perełka gadżetów z najwyższej półki i spektakularny pokaz możliwości dzisiejszych technologii. Główny bohater Sam Flynn żyje z piętnem porzuconego dziecka. Jego ojciec, założyciel najbardziej znanej na świecie firmy komputerowej, zniknął bez śladu. Sam uznaje ojca za zmarłego, kiedy jednak jego dawny kolega Alan Bradley pokazuje mu wiadomość z dawnego biura rodziciela, chłopak jedzie do opuszczonego budynku. To tam odkryje prawdziwe dzieło Kevina Flynna i stanie przed możliwością uratowania ojca z rąk jego własnej, cyfrowej i doskonale rozwiniętej kreacji. Zbyt doskonale.
Technologicznie dopieszczony do perfekcji, z wizją futurystyczną godną zaklasyfikowania go do grupy najlepszych w swoim gatunku, „Tron” jest mistrzowskim popisem wyobraźni rysowników i grafików, zdolnych za pomocą dzisiejszej technologii stworzyć świat jakiego nie znamy. Świat cyfrowy, świat futurystyczny, świat, który nie podlega prawom fizyki a ograniczony jest jedynie czyjąś fantazją. To niezmiernie wciągająca wizja, a co najważniejsze nie przesadzona, nie przeładowana technologicznymi nowinkami mimo iż technologicznie spektakularna. Ale przecież „dziedzictwo” w tytule ma przecież niejedno znaczenie. Pierwszy „Tron” uznawany jest dzisiaj za film przełomowy w gatunku s-f. „Tron: Dziedzictwo” pewnie przełomowy nie będzie, na pewno jednak efekty i mistrzowska charakteryzacja zostaną w pamięci.
Znacznie zresztą bardziej niż sam scenariusz, w gruncie rzeczy hołdujący dość oklepanym motywom o granicach, których nie można przekraczać, przewadze świata rzeczywistego nad cyfrowym, o miłości do dziecka i poczuciu straty, której nie można nadrobić. Bridges (cyfrowo odmłodzony wygląda przerażająco), aktor absolutnie wszechstronny, tutaj gra jakby od niechcenia, co rusz przyodziewając płaszcz pożyczony chyba od Obi-Wan Kenobiego. Tych malutkich analogii do „Gwiezdnych Wojen” można zresztą w filmie znaleźć jeszcze kilka. Troszkę mu się nie chciało. Najlepszym aktorskim nabytkiem „Tronu” wydaje się być Olivia Wilde, jako jedyna zdolna wykrzesać z siebie jakieś widoczne emocje, znacznie lepsza od odtwarzającego główną postać Garretta Hedlunda.
Ale obejrzeć można absolutnie, zwłaszcza jeśli gatunek s-f jest na co dzień bliski filmowemu sercu. Dla efektownego cyfrowego świata. Dla fenomenalnej charakteryzacji. Dla wspaniale ilustrującej wszystko muzyki Daft Punk. To przyjemne dwie godziny. Mimo wszystko.
Fot. FilmWeb