25 grudnia trafia do kin najnowszy film Marcina Krzyształowicza pt. "Pani z przedszkola". Jeżeli uwielbiasz melodramaty, nie możesz go przegapić.
Polski Woody Allen?
U Krzyształowicza co film, to gatunek. Po westernie („Eucalyptus”) i thrillerze („Obława”) przyszedł czas na tragikomedię. „Pani z przedszkola” ma w sobie coś z zabawnych, a momentami gorzkich opowieści Woody’ego Allena, ale też z pełnych wzruszeń filmów Wesa Andersona. W tym wypadku jest to nostalgia za dzieciństwem – może nie rajskim, może przypadającym na trudne czasy, ale jednak magicznym i pełnym sensu, który zrozumieć możemy dopiero po latach.Fabuła "Pani z przedszkola"
Główny bohater (Łukasz Simlat) cierpi na eiaculatio praecox, czyli po prostu przedwczesny wytrysk. Choć zbliża się już do czterdziestki, dopiero teraz poważnie się zakochał i postanowił pozbyć wstydliwego problemu. W tym celu udaje się do psychologa (Marian Dziędziel), który w ramach terapii przerabia z nim traumy dzieciństwa – od pierwszej wizyty w przedszkolu, przez wypadek matki, po rozwód rodziców. Cofamy się w czasie razem z nim – i wtedy dopiero się zaczyna! Bo chociaż dzieciństwo bohatera przypada na lata 70., a realia tamtych lat są tutaj dość precyzyjnie oddane (film kręcono w Nowej Hucie), to jednak przenosimy się w czas mityczny.Także w tym sensie „Pani z przedszkola” ma coś z klimatu kina Andersona, gdzie czujemy nostalgię za czymś, czego nigdy nie było i co niesłychanie trudno nazwać. Bo przecież nie odnajdujemy własnego życia w tych filmach w sensie dosłownym: nikt z nas nie był nigdy w Grand Budapest Hotel, nikt z nas nie ma też tak patologicznie dziwnej rodziny, jak „Genialny klan”, a jednak potrafimy się z tym zidentyfikować...
Całą recenzję autorstwa Magdaleny Żakowskiej przeczytasz w nowym numerze magazynu "Uroda Życia"
Zobacz też:
Na podstawie artykułu z magazynu Uroda Życia