„Narzeczony mimo woli” - We-Dwoje recenzuje

Anne Fletcher (reżyserka „27 sukienek”, recenzja: tutaj) postanowiła zmierzyć się z kolejną komedią romantyczną. Postawiła na znane nazwiska oraz piękne kadry, dzięki którym przyjemnie film się ogląda. Odrobinę humoru doprawiła szczyptą romantyzmu, i… sprawdzony przepis na sukces gotowy?
/ 23.06.2009 08:25
Anne Fletcher (reżyserka „27 sukienek”, recenzja: tutaj ) postanowiła zmierzyć się z kolejną komedią romantyczną. Postawiła na znane nazwiska oraz piękne kadry, dzięki którym przyjemnie film się ogląda. Odrobinę humoru doprawiła szczyptą romantyzmu, i… sprawdzony przepis na sukces gotowy?

Świat wielkich korporacji to szkło, przez które widać wszystko jak na dłoni. Otwarta przestrzeń wypełniona jest ludźmi, będącymi jedynie trybikami w machinie – bez prawa głosu, bez słowa sprzeciwu, bez własnego zdania. Czasem, gdy szefowa nie widzi, można pozwolić sobie na odrobinę (kontrolowanego, a jak!) luzu, ale czujność należy zachować. Już ktoś przesyła wiadomość, że oto nadciąga Ona – ta, co tu rządzi. Wiedźma na miotle, Margaret Tate. W trzy sekundy trzeba schować gazety, zakończyć rozmowy i… udawać, że ze skupieniem wypisanym na twarzy wszyscy wpatrują się w ekrany monitorów czy uśmiechnięci rozmawiają z klientami. Prawdziwe twarze i uczucia lepiej, przekraczając progi korporacyjnego molocha, schować głęboko do kieszeni. Tu obowiązuje określony kanon stroju („dress code”), i określony styl bycia.

„Narzeczony mimo woli” - We-Dwoje recenzuje

Od lat wiadomo, że Sandra Bullock w obsadzie komedii romantycznej jest pewniakiem, który przyciągnie miłośników tego gatunku do kin. Tym razem aktorka wcieliła się w rolę jędzowatej szefowej pewnego wydawnictwa, która nie dość, że świata poza pracą nie widzi, to jeszcze zmusza wszystkich swoich pracowników, by nadążali za jej tempem. Życie rodzinne? Skoro ona go nie ma, inni też nie powinni! W natłoku obowiązków Margaret zapomina o najważniejszym – uporządkowaniu dokumentów związanych z jej pobytem i pracą w Stanach Zjednoczonych. Pewnego dnia Kanadyjka dowiaduje się od swoich przełożonych, że… grozi jej deportacja. A co za tym idzie, utrata lukratywnego stanowiska, które zdobyła nie na piękne oczy, a pracując od rana do nocy, siedem dni w tygodniu. Co w takiej sytuacji może wymyślić przebojowa kobieta?

Margaret, przyzwyczajona do podejmowania szybkich decyzji, widząc swojego asystenta, ogłasza publicznie, że łączy ich wielka, skrywana do tej pory miłość. Teraz pozostaje jej już tylko przekonać (prośbą, groźbą lub szantażem - czy to ważne?) Andrew (Ryan Reynolds), iż małżeństwo na papierze jest tak naprawdę dla ich wspólnego dobra. Mężczyzna, początkowo nieco zaskoczony, daje się wciągnąć w pewien układ. Tylko że szybko role się odwracają – to on zaczyna rozdawać karty, a ta, co kiedyś nim dyrygowała, musi tańczyć tak, jak jej zagra. Który facet nie miałby ochoty odegrać się na kobiecie, której role społeczne nieco się pomieszały, i zamiast siedzieć z gromadką dzieci w domu, wzięła się za robienie kariery?
Do niedawna to Andrew był w cieniu Margaret. Szedł zawsze kilka kroków za nią, niczym wierny i niezawodny poddany, co to i kawę przyniesie (z cynamonem, tak jak lubi), i o spotkaniu przypomni, i z nudnej narady u prezesów pod jakimś służbowym pretekstem wyciągnie. Czas, by przywrócić patriarchat?

Jak to już bywa w komediach romantycznych, wszystko wraca do ustalonego (odgórnie?) porządku. Andrew zabiera swoją „narzeczoną” na rodzinną uroczystość na Alaskę, i tam Margaret zaczyna rozumieć, co się w życiu tak naprawdę liczy. Nie, nie praca i pogoń za sukcesem, a właśnie… atmosfera rodzinnego domu. Miłość? Zbyt wiele chemii między głównymi bohaterami nie ma, jednak część widzów z pewnością dopatrzy się jakiegoś uczucia między tą dwójką. W każdym razie, z dala od biurowej, ubranej w sztywne i oficjalne ramy codzienności, na tle wspaniałej przyrody, Margaret i Andrew przestaną udawać - ona pokaże, że pod twardą skorupą kryje wrażliwe wnętrze, on zaś udowodni, że wcale taki niezaradny życiowo i ciapowaty nie jest.

Największy minus filmu? Olbrzymia schematyczność. Niby przyzwyczailiśmy się, że komedie romantyczne to gatunek powielany i mało oryginalny, jednak „Narzeczony mimo woli” jest zlepkiem tego, co gdzieś już mogliśmy oglądać. Drażniące też jest uprzedzanie wydarzeń. Tutaj gdy mówi się: „uważaj, bo zdarzy się to a tamto” możemy być pewni, że za chwilę, w kolejnym ujęciu, „przepowiednia” się spełni. A część scen potrzebna jest jak przysłowiowe piąte koło u wozu.

Na szczęście piękne kadry, świetna w roli dziewięćdziesięcioletniej babci Betty White oraz kilka zabawnych dialogów nieco wynagradzają czas spędzony w kinie. Film przyjemny, i tyle. Bez zachwytów z mojej strony.

Ale czego spodziewałam się po filmie, którego akcja toczy się na Alasce, a do którego zdjęcia kręcono w… Massachusetts?

Anna Curyło

Redakcja poleca

REKLAMA