27 sukienek. Różnorodnych, barwnych, i… przytłaczających ilością falbanek, kokardek czy tiuli. Chociaż nie należą do ostatniego hitu sezonu, za każdą kryje się jakaś intrygująca, pełna wzruszeń historia. Niestety, widz może jedynie musnąć delikatnie materiał niektórych z nich, po czym pozostaje mu podziwiać kolorowe kreacje z daleka. Twórcy filmu usunęli bowiem sukienki na dalszy plan, wrzucając je wszystkie do wielkiej szafy - co prawda niedomkniętej, jednak niedostępnej. A kuszącej!
Szkoda. Po raz kolejny brakło autorom pomysłu, jak uniknąć zaszufladkowania w kategorii: banalna, nużąca i przewidywalna komedia romantyczna. Tak więc choć „27 sukienek” może przykuć czyjąś uwagę oryginalnym i pomysłowym plakatem, tak już ciężej udawać zaskoczenie samą fabułą. W myśl zasady: „kto się lubi, ten się czubi”, mamy dwa sprzeczne charaktery, interesowność i brak zainteresowania oraz tą złą i dobrą siostrę. Do kompletu jeszcze szefa (Edward Burns), który zakochał się nie w tej, w której powinien – przynajmniej tak wydawałoby się z początku, zanim na scenę nie wkroczy ten właściwy, jej przeznaczony (James Marsden). Ona zaś to urocza, altruistyczna i… nie wiedzieć czemu wciąż samotna, Jane (Katherine Heigl), która wolny czas wypełnia byciem wieczną druhną. Nic więc dziwnego, że w końcu na jednym ze ślubów poznaje dziennikarza, który po iluś tam komplikacjach ostatecznie okaże się jej drugą połówką (nie zdradziłam fabuły – każdy wie od początku, jakie będzie zakończenie). Ten film to wyraźne bazowanie na elementach, jakie sprawdzają się w komediach romantycznych. Mamy więc zbiorowe śpiewanie, artykuł w gazecie, chodzenie od wesela do wesela (unikając tego własnego), publiczne wystąpienie… i dobrze, że Julii Roberts tym razem nie ma na ekranie, bo miałabym wrażenie, że to jakieś „déjà vu”. Oryginalny (raczej, mało oryginalny!) scenariusz napisała Aline Brosh McKenna, która zasłynęła z adaptacji głośnej powieści „Diabeł ubiera się u Prady” - tym razem jednak nie wniosła nic nowego. Brakuje szczerości, błyskotliwych dialogów, ironii i nutki świeżości. Aktorom udało się na szczęście nieco ocalić film, i pewna „chemia” między główną parą bohaterów się wytworzyła, wciąż to jednak za mało, by na tle innych podobnych produkcji ten obraz mógł się obronić.
Gdybym ten film zobaczyła 10 lat wcześniej, może z większych zachwytem w oczach śledziłabym poczynania głównej pary? Dziś mam wrażenie, że ilość komedii romantycznych, jakie w sezonie „okołowalentynkowym” widziałam, wyczerpał moją tolerancję dla małej oryginalności twórców tego gatunku. Filmy zlewają się w jedną masę, a ja po kilku tygodniach nie potrafię odróżnić jednej komedii od drugiej. Prawie wszystkie są nużąco podobne do siebie! A może ja jedynie znużyłam się ciągłym patrzeniem w ekran, gdzie wiem co będzie, a jednak liczę, że tym razem coś innego zobaczę?
„27 sukienek” to już nie film dla mnie. Zbyt łatwy, zbyt schematyczny, zbyt oklepany! Za to za mało komediowy. Szkoda, że z ciekawego pomysłu nic ciekawego nie powstało.
Zwiastun kinowy zapowiadał uroczy, pogodny film. Kilka pomysłowych scen niestety nie ratuje całości. Na pocieszenie… mamy ładnych bohaterów w przyjemnej scenerii. Wielu osobom wystarczy, by poprawić nieco humor. Dla mnie to stanowczo za mało.
Fot. Filmweb