Świąteczne zwierzenia Katarzyny Figury

Z dzieciństwa pamiętam święta Bożego Narodzenia, które były najważniejszym wydarzeniem w roku. Miały w sobie coś z magii. Z upragnieniem wyczekiwałam na pierwszą gwiazdkę, wierzyłam, że zwierzęta w noc wigilijną mówią ludzkim głosem, czekałam na prawdziwego św. Mikołaja, który przyniesie mi wspaniałe prezenty, o których wcześniej można było napisać w liście.
/ 11.12.2009 11:41
Z dzieciństwa pamiętam święta Bożego Narodzenia, które były najważniejszym wydarzeniem w roku. Miały w sobie coś z magii. Z upragnieniem wyczekiwałam na pierwszą gwiazdkę, wierzyłam, że zwierzęta w noc wigilijną mówią ludzkim głosem, czekałam na prawdziwego św. Mikołaja, który przyniesie mi wspaniałe prezenty, o których wcześniej można było napisać w liście.

Tylko dzieci potrafią aż tak intensywnie przeżywać święta. Z czasem człowiek z tego wyrasta. O choinkę musi się sam postarać, prezenty przygotować, a rodzinę nakarmić.
Zawsze jednak w tym okresie jakiś mały płomyk z tego świątecznego nastroju sprzed lat trafia do mojego serca, porusza umysł. Być może są to wspomnienia z dzieciństwa, może melodia zapomnianej kolędy, albo smak babcinego ciasta według starej receptury. Ten promyk bardzo często w czasie świąt odwiedza mnie i moją rodzinę, nadaje tym świętom rodzaj magii, o której wszyscy marzymy.
Wychowywałam się w starej dzielnicy Warszawy, na Świąteczne zwierzenia Katarzyny FiguryOchocie, gdzie mieszkałam z rodzicami oraz z babcią i dziadkiem. W czasie świąt, w naszym niedużym mieszkaniu, w pięknej kamienicy z okresu międzywojennego, panował szczególny, podniosły nastrój. Stare meble, z trzydrzwiową szafą gdańską na czele, opowiadały swoje świąteczne historie, z okolic białego kredensu w kuchni dochodziły fenomenalne zapachy, a w zapadniętym fotelu, mój ojciec, ubrany w odświętną "bonżurkę", czytając książkę palił fajkę... A potem wszyscy zasiadaliśmy do wspólnej wieczerzy...
Moje dorosłe wigilie są, jak niemal w każdym polskim domu, ciepłe i rodzinne. I bardzo kameralne. Ponieważ nie mamy z mężem bardzo licznych rodzin, a wielu spośród naszych najbliższych w ostatnich latach odeszło na zawsze, mamy zwyczaj zapraszać do wspólnego stołu przyjaciół, którzy są samotni, bo albo nie założyli rodzin, albo ich losy potoczyły się tak, że spędzaliby te rodzinne święta samotnie. W samym centrum naszego mieszkania króluje oczywiście choinka. Pachnąca, skrząca się tysiącem światełek. Kiedy jednak na świat przyszła Koko - moja ukochana, najdroższa córeczka, nasza radość z mężem była tak ogromna, że postanowiliśmy przybrać choinkę oryginalnie - jej zabawkami. W kuchni króluję ja, ale mąż dzielnie mi pomaga.
Wigilia wygląda prawie tradycyjnie. Prawie, bo oboje z mężem nie znosimy karpia. Karp został wyeliminowany z naszego wigilijnego menu, w przeciwieństwie do innych rodzajów ryb, które owszem są, i to w dużej ilości. Nie ma też popularnego w Małopolsce wigilijnego żurku, wyjętego z filmu Ryszarda Brylskiego, w którym zagrałam. Na stole pojawiają się za to m.in. barszczyk z uszkami, kapusta, pierogi z grzybami, mnóstwo pysznych ciast.
Pod biały obrus wkładam kilka kłosów siana, a do stołu zasiadamy po ukazaniu się pierwszej gwiazdy na niebie. Po wieczerzy, śpiewając kolędy, dzielimy się opłatkiem, wybaczamy wzajemne urazy, życzymy, aby następny rok był lepszy…
Tradycja tradycją, ale we mnie zawsze walczyły ze sobą pokora i przewrotność. Kiedyś zwyciężyła przewrotność. Wspólnie z mężem postanowiliśmy spędzić święta bardzo daleko, bo aż w Tajlandii. W Bangkoku wynajęliśmy łódź, na której odbywała się wieczerza wigilijna. Na środku morza, w egzotycznym kraju, ja z mężem śpiewaliśmy polskie kolędy, a kelnerzy przynosili nam opłatki, stawiając je w sąsiedztwie tajskich przysmaków.

źródło: mwmedia

Redakcja poleca

REKLAMA